India, chłopiec

fot. pexels/parij photography

Misyjność jest w DNA Kościoła [ROZMOWA]

Na początku Ewangelia rozprzestrzenia się za pomocą metody kapilarnej, czyli „sączenia się” – od ucha do ucha, a może raczej od serca do serca. W tym aspekcie niezwykle ważne było świadectwo życia chrześcijan – mówi o. prof. UKSW Tomasz Szyszka SVD, z którym rozmawia Michał Jóźwiak.

Michał Jóźwiak: Misyjność jest wpisana w naturę Kościoła. Nie może być inaczej, bo posłanie misyjne jest wprost zawarte w Piśmie Świętym.

Tomasz Szyszka SVD: – Cztery posłania misyjne z Ewangelii miały kluczowy charakter dla przyszłości Kościoła. U Świętego Marka mamy akcent położony na „idźcie”, czyli opuszczenie swojego środowiska, żeby udać się do nowego. U Ewangelisty Mateusza mamy nacisk na nauczanie i tworzenie wspólnoty. Łukasz z kolei w Dziejach Apostolskich podkreśla znaczenie dawania świadectwa. Święty Jan pisze o przemianie świata – posługuje się metaforą światła i ciemności.

Te wszystkie elementy należy połączyć w całość?

– Owszem. I wtedy wyjdzie nam bardzo konkretna wizja tego, jak ma wyglądać misyjna działalność Kościoła. Misjonarz nie może nikim gardzić, nie może mieć poczucia wyższości, bo inaczej nie dotrze ze swoim przekazem do innych. Poza tym ma oczywiście nie tylko nauczać, ale dawać świadectwo. Celem tych działań jest przemiana świata na wzór ewangeliczny.

Jak to wyglądało w praktyce?

– Popatrzmy na największego misjonarza tamtych czasów – na św. Pawła. Wyruszył do pogan, a zatem świadomie opuścił swoje środowisko, żeby wejść w kulturę hellenistyczną. Posługiwał się językiem greckim. Głosił, dawał świadectwo także swoim życiem i dzięki temu chrześcijan przybywało. Pod koniec pierwszego wieku było już kilkadziesiąt wspólnot chrześcijańskich w wielu miejscach basenu morza śródziemnego.

To raptem siedemdziesiąt lat po zmartwychwstaniu.

– Często nie zdajemy sobie sprawy z tej skali tempa, z jaką w tamtych czasach rozwijała się nasza wiara. Ale skoro chrześcijanie byli obecni w tak różnych miejscach, to te środowiska były bardzo zróżnicowane. Wierzący musieli umieć dostosować przekaz wiary do danej społeczności lokalnej. To pokazuje już od samego początku powszechność Kościoła.

Kamerun, fot. Marcin Wrzos OMI

To rodziło również pewne konkretne problemy.

– Tak, opisuje je św. Jan w Apokalipsie. Są one dowodem na żywotność Kościoła, który szuka odpowiednich form i rozwiązań dla danych wspólnot. Kiedy zaczęły się prześladowania chrześcijan Ewangelia rozprzestrzenia się za pomocą metody kapilarnej, czyli „sączenia się” – od ucha do ucha, a może raczej od serca do serca. W tym aspekcie niezwykle ważne jest świadectwo życia chrześcijan. Bez tego ta metoda przekazywania wiary nie miałaby racji bytu. Poganie pytali chrześcijan kim są, że zachowują się tak, a nie inaczej, skąd bierze się ich miłość i sposób życia, który budził podziw. Do grona chrześcijan dołączało sporo kupców i żołnierzy, którzy przez swoje podróże siłą rzeczy zanosili wiarę w każdy zakątek Imperium Rzymskiego. Nie było wtedy przecież żadnych wielkich struktur, żadnej machiny instytucjonalnej, a dzieło ewangelizacji działało bardzo prężnie. Entuzjazm głoszenia był ogromny, a oni nawet nie posługiwali się słowem „misja”. Wierzący po prostu dzielili się tym, co uważali za ważne.

To pokazuje, że misyjność jest w DNA Kościoła. Mocno podkreśla to papież Franciszek.

– Tak, Franciszek przypomina, że każdy ochrzczony może i powinien czuć się odpowiedzialny za to, żeby dzielić się Ewangelią i nią żyć. Bo to przynosi bardzo konkretny efekt ewangelizacyjny.

Ten entuzjazm został jednak w pewnym momencie utracony.

– Niestety. Stało się tak kiedy w okolicach IV i V w. nasza religia stała się w pewnym sensie czymś oficjalnym i ukształtowanym. Biskupi weszli w struktury państwowe, zaczęły powstawać diecezje, urzędy. Fasadowość stała się nowotworem trawiącym Kościół od środka. Warto było być chrześcijaninem, bo wiązały się z tym przywileje. Wiara często nie była więc autentycznym doświadczeniem, a stała się pustą deklaracją, która dawała konkretne korzyści. W tym czasie zaczęły się też kształtować, specjalistyczne jednostki misyjne. Cesarstwo Rzymskie było, powiedzmy, chrześcijańskie, ale dookoła byli poganie. W ramach „misji cywilizacyjnej” Imperium na te tereny byli wysyłani misjonarze wspierani przez wojsko. Na nieszczęście Kościoła misja zaczęła przybierać charakter przymusowy.

To ma swoje konsekwencje. Kiedy mieszkańcy terenów podbijanych w pewnym momencie chcą sprzeciwić się administracji rządowej, buntują się równocześnie przeciwko religii.

– Otóż to. Cały sprzeciw wobec okupantów wymierzony jest także przeciwko świątyniom i duchownym. Wiele lat później miały miejsce także wyprawy krzyżowe, gdzie było przyzwolenie na przemoc w głoszeniu Ewangelii. To był błąd, którego nie da się łatwo usprawiedliwić.

Ale chrześcijaństwo zakorzeniało się także w sposób pokojowy.

– Tak, wystarczy wspomnieć tereny dzisiejszej Gruzji czy Armenii. Trzeba też powiedzieć o prekursorach metody inkulturacyjnej, którymi byli papież Grzegorz Wielki, czy też Cyryl i Metody. Wtedy oczywiście nie używano słowa „inkulturacja”. Ci dwaj misjonarze kiedy przybyli do Słowian, posługiwali się ich językiem, a nawet przetłumaczyli księgi liturgiczne na słowiański.

Słuszne podejście.

– Zgadza się. Ale nie mówi się ile Cyryl i Metody musieli wycierpieć, przesiedzieć w więzieniu, za takie podejście.

fot. Krzysztof Koślik

Kto potępiał ich sposób działania?

– Papieże, ale też misjonarze i biskupi niemieccy. Wtedy w głowie nie mieściło się, aby Kościół rezygnował ze świętych języków, którymi można było się posługiwać w liturgii.

Wydaje się, że nową jakość głoszenia zaproponowali św. Franciszek i św. Dominik.

– Szczególnie Święty Franciszek postawił na ogołocenie, zrzucenie tego splendoru, w który Kościół obrósł. Franciszkanie zaczęli w tamtym czasie zupełnie nowy wymiar misyjności. To misja oparta na głoszeniu, ale poparta świadectwem. Zakon wypracował też istotne schematy działania misjonarzy – zakładano, że każdy zakonnik wybierający się na misje do Afryki Północnej musi znać język arabski, kulturę oraz miejscowe zwyczaje. Misjonarz musiał być więc odpowiednio przygotowany do głoszenia. Rajmund Lull założył na Majorce szkołę, która przygotowywała do wyjazdów misyjnych do świata muzułmańskiego. Podobnie robili dominikanie. Nie założyli co prawda szkoły, ale zwrócili się do św. Tomasza z prośbą o napisanie skryptu, pomocy dydaktycznej, który byłby podpowiedzią dla misjonarzy, którzy pracują wśród wyznawców islamu. Święty Tomasz w tej publikacji odpowiedział na pytania, które najczęściej pojawiają się wśród muzułmanów, a które dotyczyły Boga.

Taka księga pytań i odpowiedzi. Młodzi powiedzieliby, że Q&A.

– Coś w tym stylu (śmiech). W każdym razie misjonarze mieli dzięki temu pomoc merytoryczną. W tym czasie powstało dość sporo takich książek. Dla misjologów są one szczególnie interesujące.

Powiedzmy trochę o epoce wielkich odkryć geograficznych.

– To był czas, kiedy Kościół na nowo uświadomił sobie, że musi być powszechny. I wiązało się to z kolejnymi wyzwaniami, których nikt nie był w stanie przewidzieć. Kiedy Krzysztof Kolumb odkrył Amerykę, trzeba było ten nowy świat jakoś zagospodarować i schrystianizować. Oprócz tego była świadomość tego, że obszarem jeszcze do zagospodarowania są Azja i Afryka. Znana była właściwie tylko północna część Afryki, a reszta na południe pozostawała białą plamą na mapie.

Jak wówczas wyglądał sposób głoszenia Dobrej Nowiny?

– Kościół za czasów Aleksandra VI zrzekał się przywilejów na rzecz Korony Hiszpańskiej czy Korony Portugalskiej. Nie rościł sobie żadnych praw ekonomicznych płynących z eksplorowania nowych terenów w zamian za ewangelizowanie tamtejszej ludności. Hiszpania opłacała i wysyłała misjonarzy, ale niestety duchowni podlegali de facto władzy państwowej i zdarzało się, że musieli postępować w wytyczonych przez nich ramach. W 1510 r. Antonio de Montesinos OP widząc wykorzystywanie rdzennej ludności zgłosił sprzeciw swojego zakonu przeciwko takim mechanizmom. Dołączyli do niego później inni duchowni. Rozpoczęła się walka o poszanowanie godności Indian. Dyskutowano wówczas nie tylko prawo do wolności religijnej, ale także kwestię prawa własności. Hiszpańscy i portugalscy konkwistadorzy chcieli maksymalnie zniewolić i wyzyskać miejscową ludność oraz zasoby. Teologowie sprzeciwiali się takiemu myśleniu. Stąd wzięło się łączenie misji ewangelizacyjnej z tzw. promocją osoby ludzkiej. Budowa szkół, szpitali, niesienie pomocy materialnej – to wszystko towarzyszyło głoszeniu Ewangelii, aby podkreślić godność ludności rdzennej.

Jak wyglądała praca misjonarzy w tym samym czasie w Azji?

– Matteo Ricci i inni misjonarze pracujący w Chinach szybko zrozumieli, że nie da się w tej kulturze niczego narzucać. Dla Chińczyków Europejczycy byli dziczą, która nie ma pojęcia o cywilizacji. Wspomniany Matteo Ricci kładł więc nacisk na poznanie miejscowego języka i kultury. Zdał on urzędniczy egzamin z chińskiego lepiej niż wielu rdzennych Chińczyków. To budziło podziw i olbrzymi szacunek. Dalszym etapem było adaptowanie, dostosowywanie przekazu Ewangelii do Azjatów. Kultury nie można omijać – trzeba ją wykorzystywać do tego, żeby chrześcijaństwo mogło się zakorzenić. Tylko taka metoda przynosiła oczekiwany efekt.

Wróćmy jeszcze do Ameryki Południowej. Warto chyba powiedzieć o metodzie bardzo znanej, jaką były tzw. redukcje prowadzone przez jezuitów.

– To rzeczywiście ważny motyw. Redukcje, czyli wioski misyjne na specjalnych prawach, stanowiły zabezpieczenie dla miejscowej ludności – żaden Hiszpan nie mógł przebywać bez pozwolenia na ich terenie. Te obszary, wioski powstały w całej Ameryce Łacińskiej. Były one gwarantem ewangelizowania w sposób zupełnie pokojowy, gdzie nikt nie zmuszał do przyjęcia Chrystusa. Misjonarz musiał znać język i kulturę ludzi, wśród których posługiwał. Nie był liderem czy przywódcą, bo kwestie zarządzania leżały w rękach Indian. Dlatego dobrze to funkcjonowało.

Kluczem było zrozumienie godności tych, którym chciało się głosić Ewangelię.

– Ewangelia zawsze musi funkcjonować w otulinie lokalnej kultury – chodzi tu o muzykę, śpiew, lokalne zwyczaje. Każda wspólnota jest inna i jeśli chcemy w nią wejść z naszym przekazem, musimy robić to z szacunkiem. Różne nadużycia budziły niepokój dlatego na początku XVII w. postała Kongregacja Rozkrzewiania Wiary, która miała regulować sprawy związane z głoszeniem Dobrej Nowiny.

o. prof. Tomasz Szyszka SVD, fot. Mariola Krystecka/Misje Dzisiaj

Chodziło o to, żeby Rzym miał większą kontrolę nad działaniami misjonarzy?

– Papież uznał, że Stolica Apostolska musi jasno wytyczyć pewne schematy działania tak, aby wyrugować nieprawidłowości i przemoc. W 1659 r. wydano instrukcję dla misjonarzy pracujących w Indochinach. Wskazano w niej wyraźnie, że misjonarz jest ambasadorem Jezusa Chrystusa, a nie swojej własnej kultury czy narodowości. Nie może on więc uprawiać polityki na rzecz swojego kraju pochodzenia. Potępiono oczywiście przemoc i przymus, które czasem towarzyszyły ewangelizacji. To było novum w świecie pełnym wojen, napięć i sposób. Nawet przecież wewnątrz chrześcijaństwa.

Ta instrukcja wywołała jakieś reakcje?

– Nieszczególnie. Królestwa Hiszpanii i Portugalii nie chciały uznać, że papież mógłby ingerować w politykę krajów zamorskich. Pewne mechanizmy zaczęły jednak postępować. Powstały nieco później kolegia franciszkańskie, które realizowały postanowienia Watykanu. Ich przedstawiciele zwrócili bowiem uwagę, że misja ewangelizacyjna objęła co prawda większe miasta, ale mieszkańcy innych terenów, w interiorze, nie słyszeli jeszcze o Chrystusie, albo już o nim nie słyszą, bo zabrakło tam duchownych. Kładziono więc nacisk na animację wśród tych ludów.

Później przyszło Oświecenie – czas wyjątkowo trudny dla Kościoła.

– Owszem, w Ameryce Łacińskiej zastanawiano się jak przetrwać te trudne czasy. Dobra kościelne i zakonne zostały zlikwidowane lub zabrane. Był to jednak czas, kiedy w Europie powstało wiele nowych zgromadzeń: oblaci, werbiści, salezjanie itd. Wówczas zaczęła się na dobre ewangelizacja kontynentu afrykańskiego. Wcześniej działania misyjne były na tym terenie nieśmiałe. W XIX w. się to zmieniło.

W 1899 r. papież zwołał biskupów Ameryki Łacińskiej na synod plenarny. Biskupi po powrocie zorganizowali u siebie synody diecezjalne. To był impuls do nowego, kreatywnego zaangażowania duszpasterskiego. Późniejszym, tj. współczesnym owocem tego były choćby Amerykańskie Kongresy Misyjne, które zgromadziły tysiące ludzi. Wypracowano nowy sposób myślenia – każdy z nas jest uczniem Jezusa i jednocześnie misjonarzem.

W Azji wyglądało to trochę inaczej. W połowie XX wieku, prześladowania chrześcijan mocno się nasiliły i np. wszyscy misjonarze zostali wyrzuceni z Chin. Kościół funkcjonował tam w podziemiu. Perełką okazały się Filipiny oraz Indonezja i Nowa Gwinea, gdzie chrześcijaństwo zataczało coraz szersze kręgi.

Najważniejszym słowem dla dzisiejszego rozumienia misji ewangelizacyjnej jest więc… inkulturacja?

– Tak. Inkulturacja, czyli dostosowywanie formy głoszenia Ewangelii do kontekstu kulturowego. To kwestia szacunku wobec Ducha Świętego, który jest głównym autorem dzieła misyjnego oraz wobec godności i tożsamości każdego potencjalnego adresata Dobrej Nowiny. Bez tego nie ma misji. I nie ma chrześcijaństwa.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze