Na początku jadłem termity. Rozmowa Zofii Kędziory i ojca Marcina Wrzosa z ojcem Janem Kobzanem[MISYJNE DROGI]
Spontaniczność Pigmejów Baka nauczyła mnie prostego zaufania do Pana Boga i bycia wdzięcznym Mu za wszystko, co nam daje – mówi misjonarz, o. Jan Kobzan OMI w rozmowie z Zofią Kędziorą i Marcinem Wrzosem OMI.
Zofia Kędziora: Jest Ojciec już ponad 20 lat w Kamerunie. Jak rozpoczynała się ta misja? Czy zawsze był Ojciec z Pigmejami?
Jan Kobzan OMI: W roku 1987 wyjechałem do Kamerunu. Byłem bardzo dobrze przyjęty przez moich starszych współbraci oblatów. Ojciec superior, był to wówczas Marian Biernat OMI, posłał mnie do Lam, gdzie z kolei z otwartym sercem przyjął mnie Władek Kozioł OMI. W parafii Lam większość wiernych to ludzie z plemiona Gidarów, którzy przyjęli mnie również bardzo serdecznie. Powiedzieli mi wtedy: „Jesteś u nas i z nami, będziesz się nazywał Jan Tizi” (Tizi to imię urodzonego w rodzinie pierwszego chłopca). Potem było jedzenie – termity. „Jesteś u nas, jedz to, co my jemy” – mówili. To była moja pierwsza parafia. To było piękne doświadczenie, z tej parafii wyszło potem dużo powołań kapłańskich i zakonnych. To dla mnie ogromna radość kiedy po latach ksiądz czy siostra zakonna mówi mi: „Ojcze Janie, ty mnie ochrzciłeś”. Albo: „Pomogłeś mi odczytać moje powołanie”. Warunki życia codziennego nie były łatwe, ale radość, że Bóg działa, powołuje, uświęca i błogosławi jest i pozostaje na zawsze w moim sercu. Byłem potem także na innych parafiach na północy Kamerunu. Teraz jestem proboszczem w parafii Gribi, 30 kilometrów od Yokadoumy na wschodzie Kamerunu. Opiekuję się Pigmejami Baka. Mam to doświadczenie pracy tutaj, kiedy staram się mówić ludziom o Bogu i ukazywać Jego dobroć, widzę jak Pigmeje Baka otwierają swoje serca. Jest to niesamowite.
Marcin Wrzos OMI: Ale to jednak inna kultura. Pigmeje boją się białych ludzi?
JK: Na mnie mówią tutaj „petit Jean” czyli „mały Jan”. Jestem trochę jak Pigmeje – niski (śmiech). Mówiąc jednak poważnie, gdy tu przyjechałem, dzieci w buszu, które mnie widziały po raz pierwszy, płakały i uciekały, bo się zwyczajnie bały. Te większe dzieci to trzeba było przekupić cukierkami czy innymi słodyczami, ale to jednak dzieci. Dorośli raczej się nie boją, ponieważ mieli kiedyś kontakt, czy to przez księdza czy białą siostrę, misjonarkę.
OMW: A jednak życie Pigmejów się zmienia, i to przez białych ludzi. Jak Pigmeje znoszą wyrąb puszczy? Kiedy tu byłem, to co chwilę widziałem tira wypełnionego olbrzymimi pniami drzew. A to naturalne środowisko Pigmejów.
JK: Czują się oszukani. Są przecież pierwotnymi mieszkańcami lasu, pierwotnymi mieszkańcami Kamerunu i teraz przychodzi technika, wycinka lasów… To jest ich własność. To ich dom. Czują się z niego wygnani. Muszą mieszkać w wioskach, choć budują jakieś tam domki w lesie, jakoś tam się zagospodarowują. W wiosce żyją tylko jakiś czas, a potem uciekają do lasu. Tam żyją przez okres zbierania dzikiej mangi, wtedy idą do puszczy na kilka tygodni, potem łapią też krewetki czy kakao. Pigmeje nie są regularni. Nawet w kościele – czasem są, a czasem ich nie ma. Kiedyś jechałem do innej wioski i jedna rodzina urządziła się przy takim starym miejscu, z którego wcześniej ich wysiedlono. A potem z powrotem wrócili do lasu i mówili o sobie, że wygrali los na loterii, że są królami, bo wrócili do buszu. Bo to jest ich życie.
OMW: Ciekawe jest to, jak misjonarze oblaci trafili do Pigmejów.
JK: To przez ojca Eugeniusza Juretzko. Na początku byli tutaj bracia szkolni. Potem, gdy ojciec Juretzko został mianowany biskupem diecezji Yokadouma, pierwsi polscy oblaci zaczęli tutaj pracować. To taka bardzo ciężka praca, a oni są tacy życzliwi, posłuszni i uczynni. Polscy oblaci ciężko tu pracowali, rozwijali misje, a nie tylko utrzymywali to, co było już zrobione przez siostry zakonne czy księży. Oblaci się w tę pracę bardzo zaangażowali. Ojciec Juretzko wspierał starania i działania księży i sióstr zakonnych. Oczywiście, byli w to zaangażowani również świeccy i różne fundacje. Ta praca jest potrzebna, bo Pigmeje nie dają sobie rady ze zmieniającym się ich światem.
OMW: Pigmeje to zupełnie inna kultura. Coś szczególnie Ojca uderzyło, gdy zaczął posługę na tutejszej misji?
JK: Pierwsze, co mnie uderzyło, to sytuacja, gdy ktoś umiera. Pamiętam, jak ktoś powiedział, że umarł mu sąsiad. Wszyscy szliśmy wtedy złożyć kondolencje. Ja na północy Kamerunu tego nigdy nie spotkałem, bo jak ktoś umiera, to zostawia się go w jakimś pustym pomieszczeniu i on jest tam sam. A tutaj jest odwrotnie: pełno ludzi, oni siedzą, gałęziami rozganiają muchy, żeby nie siadały na tym zmarłym, gadają sobie, modlą się, śpiewają, jest takie „zamieszanie”. Ja się wtedy spytałem: „O co w tym wszystkim chodzi?”. Wtedy mi powiedzieli, że pomagają w taki sposób przejść zmarłemu do nowego, lepszego życia i żeby on nie był w tym przejściu sam. Chcą mu w tej drodze towarzyszyć.
ZK: Czy Pigmeje Baka wciąż wierzą w duchy? Czy ewangelizacja zmieniła ich podejście do życia po śmierci?
JK: Pigmeje Baka są najstarszymi mieszkańcami tutejszych regionów na wschodzie Kamerunu. Mieszkają w wielkich, tropikalnych lasach. Dzisiaj wycinanie drzew i cywilizacja zmuszają ich do osiedlania się w wioskach. To w jakiś sposób zmienia też ich sposób patrzenia i poznawania Boga. Dzieci i młodzi przychodzą na religię, są zdolni, szybko się uczą, ale brak im wytrwałości. Starsi, ochrzczeni Baka, są wierni, wydaje się, że zostawili wiarę tradycyjną. Lubią nosić przy sobie różaniec czy medalik. I pięknie śpiewają. Są też Baka, którzy zachowują wiarę swoich przodków. Tutaj mówi się „Komba”, co znaczy, że Bóg jest dobrym Bogiem, że dał im szczęśliwe życie w lesie. Wydaje się, że ewangelizacja zmieniła ich podejście do śmierci i życia wiecznego. Kiedy odwiedzałem chorych Baka zawsze czekali na modlitwę, na sakrament chorych i Komunię świętą. Jakby wiedzieli, że to jest bardzo potrzebne, na tę „najdalszą drogę”. Czuwają razem przy zmarłym, żeby mu towarzyszyć w tej ostatniej drodze na ziemi, która prowadzi do spotkania z „Kombą” – Bogiem.
OMW: Jaka jest przyszłość Pigmejów Baka?
JK: Marcinie, trudno odpowiedzieć na to pytanie. To wszystko zależy od człowieka. Słyszałem, że wśród Pigmejów są nauczyciele, uczą w misyjnych szkołach założonych przez siostrę Ritę. Sami nauczyli się języka francuskiego i teraz uczą dzieci ludu Baka. Są nawet profesorowie z Baka, m.in. w Paryżu. Ale wydaję mi się, że społeczeństwo nie pomaga im w rozwoju, rozpija się ich. Daje się im alkohol, który jest źle zrobiony, w woreczkach nylonowych. Pigmeje mogą pracować długo i nie chcą zapłaty, gdy już dostaną alkohol. Nie ma w nich takiego myślenia, że na jutro muszą coś z wypłaty zostawić. Myślą, że jak dzisiaj jest wypłata – „to dzisiaj te pieniądze przepiję, a jutro i pojutrze przyjdę znów do pracy”. Nie myślą o tym, żeby na przyszłość odłożyć, że dzieciom mogą być potrzebne pieniądze na coś do szkoły. To wszystko jednak zależy od danego człowieka, czy stworzy sobie warunki do rozwoju i czy chce coś zmienić. Mają już ku temu pewne możliwości.
ZK: Już ostatnie pytanie. Czy misja wśród ludu Baka zmieniła Ojca postrzeganie Boga?
JK: Misja w Kamerunie nie zmieniła mojej wiary. Misja pomogła mi przeżywać moją wiarę konkretniej. Były chwile bardzo radosne, ale również chwile niebezpieczne dla zdrowia czy nawet dla życia. Tutaj pogłębiła się moja ufność Bogu, który jest miłosierny i dobry, który przebacza i prowadzi. Tutaj rzeczywiście są inne realia. Spontaniczność Baka nauczyła mnie prostego zaufania do Pana Boga i bycia wdzięcznym Mu za wszystko, co nam daje.
Zofia Kędziora, Marcin Wrzos OMI
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |