Foto: Robert Ablewicz MSP

Papua-Nowa Gwinea. Coca-cola w papuaskim buszu [MISYJNE DROGI]

Papua Nowa Gwinea. Papua nieustannie zaskakuje. Odkrywają ją nie tylko badacze i przyrodnicy, ale również misjonarze pracujący na tej wyspie.

Papuaskie społeczeństwo składa się ze wspólnot klanowych, co szczególnie widać podczas wyborów. Walka o to, aby mój klan wygrał, przeradza się w wojnę domową. Na czas głosowania szkoły oraz sklepy są pozamykane. Wiele budynków jest niszczonych i palonych w imię „wyższej racji”, jaką jest władza. Gra toczy się oczywiście o dostęp do państwowej kasy, z której klan będzie mógł korzystać przez kolejne lata. Stąd tak duża korupcja w rządzie i wśród liderów poszczególnych regionów.

Foto: Robert Ablewicz MSP

Starszyzna rządzi

Gdy przeniesiemy się na teren małej wioski, w której mieszka kilka rodzin, widzimy podstawy ich kultury i tego, jak wzrastają jako wspólnota. Bardzo ważną rolę odgrywają osoby starsze. Tak było przez lata i w wielu miejscach, szczególnie tych oddalonych od miast, nadal tak jest. W parafii w Kuare – oddalonej od miasta, bez drogi, którą swobodnie mogą się poruszać samochody, ludzie żyją bardziej naturalnie. Bez tych zniekształceń, które przynosi miasto. W wiosce jest starszyzna, która zbiera się każdego dnia, aby omawiać bieżące sprawy. Czasem mają sądy lub debatują, jaką mają przyjąć postawę jako klan wobec zaistniałej sytuacji czy problemu. Rada Starszych może wydawać zakazy, np. grania w karty na pieniądze, aby wyeliminować problemy z tym związane. Może też jako klan odciąć się od czarów i magii, która jest tutaj dość powszechna i na różne sposoby niszczy ludzi nie tylko na płaszczyźnie duchowej, ale również społecznej i moralnej. Przez magię mieszkańcy Papui trują się, a czasem nawet zabijają. W rodzinie osoba starsza była otaczana szacunkiem i w ważnych sprawach głos doświadczonych członków rodziny był decydujący.

Z dala od cywilizacji

Moja misja składa się z czternastu wspólnot rozrzuconych po różnych zakamarkach papuaskiego buszu. Mieszkają tu starsi ludzie, którzy na własne oczy nie widzieli jeszcze samochodu. O tym, jak wyglądają miasta czy inne zakątki świata dowiadują się z opowieści lub ze zdjęć. Nie ma drogi i nawet terenowy samochód misjonarza tu nie dojedzie. Po całym dniu wędrówki przez góry i busz docieram do wioski. Oczywiście dzieci i młodzież wyczekują mnie jeszcze daleko od domów, z góry wypatrując misyjnych wędrowców. Wychodzą naprzeciw i pomagają dźwigać plecaki, przynoszą wodę lub jedzenie. Ognisko już rozpalone i zapach przygotowanych potraw roznosi się w całej okolicy. Ludzie znoszą warzywa, a czasem ktoś kupi w oddalonym sklepie coca-colę – to już w ogóle szaleństwo i rarytas. Wszyscy gromadzą się w domu przy ognisku – palenisko jest centralnym miejscem domu. Oni reprezentują całą wspólnotę. Każdy zajmuje swoje miejsce, serdecznie mnie witają. Nie ukrywają, że to dla nich zaszczyt witać misjonarza w ich skromnych progach. Stąd starają się jak mogą i potrafią swoją gościnnością uszanować wędrowca.

 

Foto: Robert Ablewicz MSP

Rozmowy są fundamentem więzi

Kobiety w tym czasie przygotowują posiłek. Najczęściej są to warzywa, ryż, czasem makaron z zupki chińskiej. Niekiedy, ale to już na większe uroczystości, jest kurczak albo wieprzowina. Tyle że zabicie świni to już spore wydarzenie i niemały wydatek dla wspólnoty. Liderzy i osoby starsze rozpoczynają opowieści o tym, jak dawniej bywało. Jest to też czas edukacji młodych. Opowieści i rozmowy mają przekazać odpowiednie wartości i szacunek do rodziny oraz całego klanu. Bardzo chętnie słuchają też wieści z dalekiego świata i często pytają: „Pater, a jak to jest w twoim kraju?”. To chwile, kiedy budują się i zacieśniają relacje. Tutaj, na Papui, wspólny posiłek i rozmowy są fundamentem więzi międzyludzkich. W pośpiechu nie ma szansy na budowanie przyjaźni. Po posiłku oraz odpoczynku jest czas przygotowania do wieczornego nabożeństwa. Bije dzwon, który zwołuje ludzi do świątyni. Wspólnota modli się na różańcu, a ja w tym czasie słucham spowiedzi. Niekiedy trwa to kilka godzin i kończy się późno w nocy. Mimo zmęczenia zawsze w sercu jest cichy pokój i radość, że mogę tutaj z nimi być. Jest też bardzo żywe doświadczenie obecności Boga, który przechadza się pomiędzy nami. Po wszystkim mieszkańcy wioski rozchodzą się do swoich domów. Chatka, w której nocuje misjonarz, staje się czymś w rodzaju domu kultury. Muzyka, opowieści i wspólne jedzenie trwają do białego rana. Oczywiście zasypiam, ogrzewając nogi przy ognisku, a wszelki gwar i rozmowy w niczym nie przeszkadzają, bo zmęczenie jest najlepszym środkiem nasennym. Pamiętam, jak kiedyś przebudziłem się mocno po północy, a oni grali na gitarach i dzielili jedzenie. Załapałem się wtedy na ekstra miskę ryżu i kapustę. To piękne, że ci ludzie mają w sobie potrzebę dzielenia się wszystkim, nawet jeśli pozornie posiadają niewiele.

Obiecaj, że wrócisz…

Ludzie starsi są kluczem do całej wspólnoty. Liderzy oraz ojcowie obecnych liderów są fundamentem zrozumienia, jak funkcjonuje wioska. Szacunek okazany osobom starszym otwiera drzwi do serc innych ludzi. W wiosce Mapenda mieszka jeden z najstarszych mężczyzn. Nikt nie wie, ile ma lat. Ma na imię Mala. Pokochał mnie jak syna i choć nie zna języka pidgin, którym się posługujemy, ani angielskiego czasem przychodzi do mnie, przyniesie słodkiego ziemniaka, bym coś zjadł, siądzie na werandzie tak, aby pobyć przez chwilę razem. Gdy zaczyna coś opowiadać, zawsze znajdzie się ktoś, kto przetłumaczy. Mala jest żywym świadkiem przeszłości, która powoli przemija. Mówi o historii przodków, ich zwyczajach, wierzeniach oraz bogach. Pamięta wojny o ziemię oraz czas pokoju między plemionami. Dzięki jego opowieściom mogłem wiele zrozumieć i odkryć świat, który nie był mi znany. Jest świadectwem przyjętej wiary i sakramentów, do których – póki jest na siłach – przystępuje. Pamiętam, jak pierwszy raz przyszedłem do jego wioski i do jego domu. Jako lider i żywa historia przywitał mnie bardzo gościnnie. Ściął dla mnie specjalną trzcinę cukrową, którą jedzą tylko przy okazji ważnych wydarzeń. Pokazał w ten sposób wszystkim liderom, że mają mnie szanować jako duchowego przewodnika. Gdy wyjeżdżałem na urlop, przyszedł do mnie, popatrzył głęboko w oczy, opierając się o kij, pogłaskał po twarzy jak troskliwy ojciec i powiedział: „Ale obiecaj, że wrócisz…”.

Robert Ablewicz MSF

>>>Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę<<<

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze