Zostajemy w tyle [MISYJNE DROGI]

Burundi. Gdy pół roku temu o. Jan Kanty Stasiński, karmelita, obchodził jubileusz 60 lat święceń kapłańskich, podkreślano, że połowę kapłańskiego życia spędził w Afryce. Niektórzy pytali, jak to możliwe, że karmelita bosy, zamiast przebywać w zakonnej celi w zamkniętym klasztorze, tyle czasu przebywał i działał w odległych krajach.

Myślę, że gdybym przed wstąpieniem do klasztoru słyszał o karmelitach pracujących na misjach, też bardzo bym się dziwił – bo mało znałem zakon karmelitański, zanim do niego wstąpiłem. Mając kilkanaście lat, jeszcze przed maturą zacząłem na serio myśleć o powołaniu kapłańskim. Gdy skończyłem śpiewać w chórze chłopięcym, dołączyłem do niewielkiej scholi gregoriańskiej utworzonej przy klasztorze w Poznaniu – to było pierwsze moje spotkanie z zakonem karmelitów bosych. Potem dopiero dowiedziałem się, że karmelici także funkcjonują na misjach, i to już od wieków. Polska prowincja karmelitów zawdzięcza swoje istnienie misjom. Karmelici udający się poprzez Polskę do krajów azjatyckich zaszczepili karmel w Polsce. Nie myślałem o wyjeździe na misje. Nie sądziłem nawet, że będę ruszał się jakoś dalej poza granice klasztoru! Pamiętam, jak udając się do nowicjatu w Czernej pod Krakowem, myślałem, że to być może moja ostatnia daleka podróż…

Jednak filozofia

Po święceniach wysłano mnie i kilku współbraci na studia uniwersyteckie do Lublina. Wszyscy chcieliśmy studiować teologię, mnie jednak, ze względu na przewidywane potrzeby w seminarium, skierowano na filozofię. Nie byłem z tego zadowolony, ale później przekonałem się, że filozofia jest w pewnym sensie ważniejsza dla teologii niż odwrotnie. Teologia nieoparta na pogłębionej filozofii jest płytka. Miałem szczęście poznać solidną filozofię wielkiej Szkoły Lubelskiej i słuchać wykładów takich światowej sławy profesorów jak Stefan Swieżawski, Mieczysław Krąpiec OP oraz ks. Karol Wojtyła. Po powrocie do Poznania przez dziewięć lat uczyłem filozofii w dwóch seminariach duchownych, miałem liczne i ożywione kontakty z ośrodkami duszpasterstwa akademickiego. Było mi dobrze, byłem z siebie zadowolony i absolutnie nie myślałem o zmianie, a zwłaszcza o opuszczeniu tego wszystkiego i wyjeździe dokądkolwiek.

Śmiały projekt

W 1970 r. przypadał jubileusz pięćdziesięciolecia odrodzenia się polskiej prowincji karmelitów bosych po zaborach. Chciano jakoś uhonorować tę rocznicę – tak powstał pomysł podjęcia misji w Afryce lub Azji. Pomysł był bardzo śmiały. Musiałoby zgłosić się 10–12 współbraci i wielu twierdziło, że prowincja jest za mała, by samodzielnie podjąć takie dzieło. Ja – pamiętam to dobrze – byłem za podjęciem misji. Nie myślałem szczególnie o ludziach czekających na Ewangelię, traktowałem to raczej jako bodziec, który może ożywić karmel w Polsce. To chyba, albo raczej na pewno, skutek „żelaznej kurtyny”. Nie myślałem też absolutnie o ewentualnym wyjeździe i gdy inicjatywa została zaakceptowana, nie zgłaszałem się. Sumienie ruszyło mnie, kiedy okazało się, że gotowych do wyjazdu jest… czterech braci. Wtedy zgłosiłem się, mając jednak nadzieję, że nie będę przyjęty ze względu na brak wykładowców. A byłem właśnie wykładowcą. Wbrew nadziejom zostałem przyjęty. Na przygotowania nie było dużo czasu – zastępowałem ojca, który wyjechał, więc jeszcze przedostatniego dnia przed wyjazdem cały dzień egzaminowałem kleryków!

Foto: QUENTCOURTOISO/PIXABAY.COM

Dać sobie radę

23 czerwca 1971 r. wyjechaliśmy do Paryża na siedmiotygodniowy kurs języka francuskiego. Do tej pory umiałem powiedzieć tylko: „Proszę nie mówić tak szybko, proszę mówić wolniej”. Po tych kilku tygodniach udaliśmy się jeszcze na tydzień do Rzymu, gdzie spotkaliśmy się na audiencji ze św. Pawłem VI, a potem już od razu do Burundi. Pierwszego dnia, jak przyjechaliśmy, biskup miejsca, Belg, dał nam słowniki, skopiowane na powielaczu mszały w języku kirundi i powiedział, że na niedzielę mamy przygotować się do wielkiej koncelebry z okazji dziesięciolecia diecezji. Musieliśmy wspólnie mówić w języku kirundi wszystko, co należy do koncelebransów. Jeden z afrykańskich księży nagrywał nam na kasety tekst i porównując z mszałem, jakoś daliśmy radę. Później pojechaliśmy już na swoje placówki. Na misji Mabanda, gdzie się udałem, przełożonym był Belg. Mówiliśmy na niego Dziadek. Był jeszcze Francuz i Hiszpan – mówili miedzy sobą po francusku. Na pierwszym spotkaniu Dziadek powiedział do mnie, że za tydzień mam sam odprawić w języku kirundi Mszę św. dla dzieci. Bez żadnych kursów, bez niczego. Zapytałem go: „Jak to zrobić?”, na co odpowiedział mi: „Ty już dasz sobie radę”. Za tydzień rzeczywiście tę Mszę św. odprawiłem. Tak zaczęła się moja przygoda na misjach.

Wojna i upolitycznienie

Rok po moim przyjeździe w Burundi doszło do – nie pierwszych i nie ostatnich niestety – olbrzymich masakr ludności, podobnych do tych w Rwandzie. Wymordowano łącznie około dwustu tysięcy ludzi. Kiedy pierwszy raz będąc na stacji misyjnej chrzciłem dziesięcioro dzieci, siedmioro z nich nie miało ojców. Na moje pytanie: „Gdzie są ich ojcowie?” niektóre matki odpowiedziały: „Odeszli razem z innymi”. My, biali, nie byliśmy zagrożeni, ale ze zgrozą obserwowaliśmy tragedię ludności miejscowej. Konflikt powtarzający się od odzyskania niepodległości przez Burundi i Rwandę w 1961 r. jest właściwie ciągłą, nieprzebierającą w środkach walką o władzę wykorzystującą różnice między Hutu i Tutsi. Bardzo często przedstawia się to jako rezultat zadawnionego konfliktu etnicznego. To nieprawda – a przynajmniej nie cała. Wśród zwykłych ludzi z zasady panuje pokój. Żyją obok siebie zgodnie, współpracują, wchodzą w relacje międzyrodzinne bez względu na istniejące różnice w przynależności etnicznej. Jeden ze znajomych miejscowych Tutsi, którego żonę zamordowali Hutu, niedługo potem nie miał problemu z wydaniem córki za przedstawiciela Hutu. Napisał wtedy do niego krewny ze stolicy (gdzie ludzie są bardziej „upolitycznieni”) z pytaniem: „Czyś ty głowę stracił, że wydałeś córkę za niego?”. Jego odpowiedź była niesamowita, napisał po prostu: „Ja głowy nie straciłem, ale czyś ty nie stracił wiary?”. Tacy są ci ludzie i taki jest ten „konflikt”.

Dobra metoda misyjna

Ludzie pytają mnie czasem, jaka jest wiara Afrykańczyków, myśląc że w Europie jesteśmy wykształceni i dużo wiemy. Nie trzeba być przez trzydzieści lat w Afryce, by zrozumieć, że nie można mówić o Afryce w perspektywie jednego kraju, bo każdy region jest inny. W Burundi od końca XIX w. ewangelizowali ojcowie biali (Misjonarze Afryki) – zgromadzenie założone przez kard. Charlesa Lavigerie. Było to – i jest – zgromadzenie bardzo prężne, stawiające sobie bardzo surowe wymagania. Każdy z nich musiał znać język tubylców. W większości byli to ludzie po specjalistycznych studiach wyższych, m.in. lingwiści. Dzięki temu bardzo szybko powstał słownik i misja dobrze się rozwijała. Kardynał Lavigerie przekonywał swoich misjonarzy, że jadąc do ludzi słabo wykształconych, muszą sami być bardzo dobrze uformowani. Misjonarze nie stawiali więc surowych wymogów wyłącznie sobie, ale i wiernym, których ewangelizowali. Chrzcili bez przygotowania tylko umierających lub te dzieci, które miały wierzących rodziców, mogących zapewnić katolickie wychowanie. Pozostali jednak musieli ukończyć cztery lata katechumenatu.

Wiara dobrze ugruntowana

Nam, Europejczykom wydaje się, że mamy dobrze ugruntowaną wiarę. Ale w Europie chyba bardzo trudno byłoby znaleźć dziecko po katechezie, które znałoby chociażby cały różaniec, umiałoby wyjaśnić daną tajemnicę różańcową i na dodatek wzbudzić intencję modlitewną. W Burundi i Rwandzie to całkowicie normalne! Na terenach ewangelizowanych przez ojców białych (a karmelici starają się ich w tym naśladować), jeśli dziecko zrodzone nawet przez katolickich rodziców nie miałoby zapewnionego katolickiego wychowania, musiałoby czekać na przygotowanie do chrztu w ramach świadomego katechumenatu. W takich przypadkach osąd o szczególnej sytuacji należy z zasady nie do misjonarza, a do rady parafialnej. Przybył kiedyś do mnie podoficer ze stolicy, którego rodzina mieszkała w naszej parafii. Prosił, żeby jego dziecko ochrzcić poza kolejką, gdyż chciał uczestniczyć w tym wydarzeniu. Okazało się to niemożliwe, gdyż rada parafialna stwierdziła, że matka dziecka zaniedbała praktyki religijne. Postanowiono, że jako pokutę kobieta ma przez miesiąc codziennie przychodzić do kościoła na Mszę św. Po miesiącu kobieta rzeczywiście się nawróciła i jej dziecko można było ochrzcić. Dzięki tym surowym zasadom wiara w Burundi nie jest „rozlazła”. Dzięki Bogu nie żałowałem nigdy mojej posługi misyjnej. Wdzięczny jestem szczególnie za doświadczenie afrykańskiej pogody ducha, która bezwiednie się człowiekowi udziela.

Jan Kanty Stasiński OCD

>>>Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę<<<

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze