Foto: Ewelina Walkowiak

Poród na drzewie. Rozmowa Magdaleny Zarate – Rios z Eweliną Walkowiak [MISYJNE DROGI]

Afryka. O modlitwach w plemiennych językach między skurczami, porodzie w buszu i mrożących krew w żyłach metodach afrykańskich pielęgniarek z położną
Eweliną Walkowiak rozmawia Magdalena Zarate Rios.

Magdalena Zarate Rios: Czym są dla Ciebie peryferia świata? Odnalazłaś je w Afryce?
Eweliną Walkowiak: – Peryferia świata to dla mnie miejsce, do którego większość ludzi nie dociera z powodu trudów podróży. Docierają zatem tylko ci, którzy muszą bądź nie mają wyboru. Na miejscu zastać można afrykański busz o poranku albo rozgwieżdżone niebo nocą, odgłosy świerszczy i zapach dzikich roślin. To miejsce, gdzie o podstawowe dobra trzeba walczyć z nadzieją, że wystarczy dla wszystkich. Miejsce, w którym śmierć i narodziny tańczą w jednym, niezmąconym rytmie. Jest kilka miejsc, które w Afryce, jaką poznałam, można by określić mianem peryferii. Wciąż mam jednak wrażenie, że jest jeszcze wiele innych, które mogą mnie zadziwić! Myślę, że peryferia świata można odnaleźć również w Polsce. Wystarczy otworzyć oczy, posłuchać ciszy, zamilknąć.

MZR: Skąd pomysł, by współpracować z fundacją „Redemptoris Missio”?
EW: – Chęć wyjazdu na misje kiełkowała już we mnie w czasach gimnazjalnych. Na studiach położniczych na Uniwersytecie Medycznym w Poznaniu dowiedziałam się o istnieniu fundacji „Redemptoris Missio”. Byłam przekonana, że na misje wyjeżdżają tylko doświadczeni lekarze. Pracowałam więc w centrum wolontariatu, aż pewnego dnia usłyszałam, że w Afryce potrzebna jest położna. Do mojego pierwszego, trzymiesięcznego wyjazdu doszło pod koniec 2013 r. I tak praktycznie rok w rok. Pracowałam w Etiopii, Kenii, Zambii i Tanzanii. Obecnie moje doświadczenie w pracy położnej w Polsce jest dużo mniejsze niż to afrykańskie.

Foto: Ewelina Walkowiak

MZR: Wyjazd do Afryki dla przeciętnego Polaka to wyprawa na koniec świata. Ten kontynent nie ma chyba wiele wspólnego z Europą?
EW: – I tak i nie. Turystyka oraz zacieranie granic sprawiają, że jesteśmy coraz bardziej otwarci. To nie chodzi o sam wyjazd, ale chyba o jego charakter. Turysta nigdy nie dotknie danego kraju tak jak dotyka go wolontariusz i na odwrót. Inne cele ma turysta, inne wolontariusz. Wolontariusz, czy chce czy nie, zatapia się w daną kulturę, staje się jej częścią, współtworzy ją. Turysta raczej obserwuje życie z boku. Kultura jest zupełnie inna, jak zapewne na każdym kontynencie. Różnic jest wiele. Ja w Afryce lubię różnorodność. Mnie zachwyca brak wyścigu szczurów i życie tu i teraz.

MZR: Jesteś w stanie porównać pracę w Polsce i w Kenii czy Etiopii?
EW: – W zależności od miejsca, w którym się pracuje, jest różnie. W większości przypadków na misji ten czas pracy, mimo ram czasowych, jest różny – jak afrykańskie pory roku sucha lub deszczowa. Praca w dużej mierze zależna jest od pogody, dróg i potrzeb pacjentów. W Polsce pracujemy na odpowiednich standardach, których czasem, nie ukrywam, brak w Afryce. Z drugiej
strony liczba dokumentów, które musimy uzupełniać w polskich szpitalach, jest zatrważająca! Plus jest taki, że nie muszę myśleć zbytnio o rozwiązaniach logistycznych. Mam wysterylizowane narzędzia i wysokospecjalistyczny sprzęt, czego niestety brak w głębokim buszu.

MZR: A jak wyglądają szpitale w Afryce?
EW: – Opieka zdrowotna jest różna w zależności od tego, czy jest to miasto czy busz. Szpitale w stolicach krajów w wielu miejscach mają już wysoki poziom, jednak również w nich brakuje specjalistów. Ja pracowałam w przychodniach, gdzie jedynym wykształconym personelem medycznym były pielęgniarki, które zajmowały się wszystkim. Opatrywały rany, robiły zabiegi chirurgiczne, a nawet same znieczulały pacjentów. Ogromnym zdziwieniem było dla mnie to, jaką praktykę, a przede wszystkim odwagę mają miejscowe pielęgniarki. Większość stosuje tradycyjne metody, które mrożą krew w europejskich żyłach. Standardy są niskie. Pacjenci, szczególnie w szpitalach rządowych, śpią na ziemi albo po kilku w jednym łóżku. W Kenii dużym problemem były częste strajki personelu medycznego. Zamykano bramy, a ciężko chorzy uwieszali się na sztachetach, prosząc o pomoc. Dlatego szpitale misyjne nierzadko są miejscami, do których udaje się większość chorych, wiedząc, że tam na pewno zostaną zbadani.

MZR: W takim razie zasadniczą różnicą między Polską a krajami, w których pomagałaś, jest ta, że tam Twoja pomoc jest być może jedyną, jakiej ci ludzie doświadczą w życiu?
EW: – Zdecydowanie tak. To zupełnie inna odpowiedzialność, kiedy wiesz, że jesteś ty i pracownicy misji. Poza wami nie ma sztabu profesjonalistów, którzy odpowiadają za konkretne układy
naszego ciała. Nie można liczyć na pomoc okulisty, laryngologa czy urologa.

Foto: Ewelina Walkowiak

MZR: Wszystko musisz robić sama. Jakie kobiety spotkałaś podczas swojego wolontariatu?
EW: – Kobiety to temat na kolejne trzy godziny. Spotkałam kobiety fascynujące, silne, mające w sobie niesamowitą, nieodkrytą tajemnicę. Widziałam również kobiety skrzywdzone, pozbawione
swojej wartości. Wiele z nich ma jednak niesamowitą siłę. I wcale nie myślę o tym, że noszą na głowie po 20 kg. Myślę o tym co można zobaczyć w niektórych oczach – nie do opisania! Boska tajemnica!

MZR: Ich przeżywanie porodu jest inne niż Polek?
EW: – Kobiety, z którymi miałam szansę pracować, zdecydowanie różniły się od polskich kobiet. Przede wszystkim nie proszą o środki przeciwbólowe, przez większość czasu porodu spacerują, uwieszają się na drzewach. Pomiędzy skurczami modlą się w plemiennych językach. Nie potrzebują zbyt wiele instruktażu. Wiedzą, że nie mają innego wyjścia – muszą urodzić. Przychodzą zmobilizowane i pewne siebie. Słuchają własnych ciał.

MZR: Jak odbierały twoją pracę? A ojcowie ich dzieci?
EW: – Myślę, że dobrze. Początki były trudne, chociażby przez barierę językową i inny kolor skóry. Trzeba było najpierw zapracować sobie na ich zaufanie. Później, kiedy szczęśliwe mamy wracały z dziećmi do domu, pozostałe ciężarne pocztą pantoflową dowiadywały się o naszej działalności na misji. Mężowie zbytnio nie angażują się w poród. Ich obowiązkiem jest bezpieczne dostarczenie rodzącej do ośrodka zdrowia.

MZR: Jaki największy szok kulturowy tam przeżyłaś?
EW: – Sporym szokiem była dla mnie Msza św. Jej wrzask, rytm, dzikość. Myślę, że to taki szok dla mnie nie do przejścia. Moja duchowość różni się jednak od tej afrykańskiej.

Rozmawiała Magdalena Zarate Rios

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze