Sławomir Kalisz OMI: Hongkong to świat wielu kontrastów. Tutaj bezdomni są wszędzie [ROZMOWA]
Hongkong to świat wielu kontrastów: bardzo bogate miasto, w którym żyje niezliczona liczba bezdomnych i biednych. Oni są wszędzie: na ulicach, pod wiaduktami, na dachach domów w tzw. slumsach. Myśląc o Hongkongu widzimy dziesiątki niebotycznych wieżowców i drapaczy chmur. I taka jest prawda. Teren jest bardzo ograniczony, a żyje tu blisko 8 milionów ludzi – mówi Sławomir Kalisz OMI w rozmowie z Konradem Schneiderem.
Konrad Schneider: Zaraz po skończeniu seminarium w Obrze wyjechałeś do pracy misyjnej w Hongkongu. Mógłbyś przybliżyć nam swoją drogę życiową w Azji?
Sławomir Kalisz OMI: Zgadza się. Po moich święceniach 20 czerwca 1996 r. tylko przez kilka miesięcy przebywałem w Polsce. Już w połowie września – pamiętam jak dziś, to był piątek, 13. – wyleciałem do Hongkongu. Ale to był stres – pierwszy lot samolotem, i moje pierwsze zetknięcie z tą ogromną metropolią. Do tego problemy komunikacyjne, bo nie znałem wtedy ani angielskiego, ani chińskiego. Po dwóch tygodniach rozmów „na migi” wyleciałem do Australii, gdzie przebywałem do czerwca 1997 r., ucząc się intensywnie języka angielskiego i pomagając w sąsiednich parafiach. Terminy nagliły, ponieważ od 1 lipca 1997 r. Hongkong oficjalnie przechodził pod panowanie Chin. Zależało nam na otrzymaniu wizy, ponieważ ona była podstawą do pozostania w Hongkongu po przyłączeniu do Chin. W przeciwnym wypadku nikt nie był pewien, czy będzie możliwość wjazdu do Hongkongu po 1 lipca 1997 r. dla misjonarzy. W tym czasie wielu obcokrajowców oraz miejscowych opuszczało miasto. Wizę dostałem i od razu zapisałem się na kurs języka chińskiego – kantońskiego, którego uczyłem się dwa lata na tamtejszym Uniwersytecie Chińskim. Od lipca 2000 r. mogłem wreszcie zacząć działać w chińskim duszpasterstwie w parafii św. Judy Tadeusza. Odprawiałem msze św., były chrzty, śluby, pogrzeby, grupa ministrantów, biuletyn parafialny, praca powołaniowa. Rok później przez cztery miesiące pracowałem w parafii St. Mary’s. W połowie grudnia 2001 r. zostałem mianowany proboszczem w oblackiej parafii Notre Dame, stając się tym samym najmłodszym proboszczem (31 lat) w całej diecezji Hongkong. Potem trzykrotnie wybierano mnie na dziekana (w dwóch dekanatach), byłem członkiem wielu diecezjalnych komisji, potem superiorem Delegatury Chińskiej, byłem i jestem nadal odpowiedzialny za nasze oblackie szkoły w Hongkongu (trzy szkoły podstawowe i jedna szkoła średnia), ponadto zarządzam dwiema szkołami. Przez ostanie cztery lata (do końca grudnia 2020 r.) byłem przez dwie kadencje przewodniczącym wszystkich wyższych przełożonych zakonnych w Hongkongu. Od lipca 2013 r. do chwili obecnej jestem proboszczem parafii St. Alfred’s.
Odnoszę wrażenie, że uczniowie są dla Ciebie bardzo ważni.
To ciekawa historia z tymi szkołami. Oblaci przybyli do Hongkongu dość późno, bo w połowie lat 60. Mimo tego od razu zaczęli budować szkoły w jednym z najstarszych, a zarazem najbiedniejszych rejonów miasta, w tzw. Dzielnicy Trzynastu Ulic (w dzielnicy robotniczej w Kowloon). Dzięki temu umożliwiono najbiedniejszej warstwie społeczeństwa możliwość kształcenia i nauczenia się podstaw różnych zawodów. Z czasem przejęliśmy także szkołę prowadzoną przez siostry zakonne z Belgii, którą musiały oddać z powodu braku personelu zakonnego. Jak już mówiłem, obecnie jestem odpowiedzialny za dwie szkoły. Wiele lat temu zauważyłem, że tutejsze dzieci głuchonieme nie uczą się wraz z rówieśnikami, tylko muszą chodzić do szkół specjalnych. Ponieważ ich poziom jest bardzo słaby, taka edukacja z góry rzutuje na przyszłość kończących je absolwentów. Zastanawiałem się, co można dla tych uczniów zrobić. Wraz z moimi nauczycielami, we współpracy z Chińskim Uniwersytetem w Hongkongu, ułożyliśmy nową podstawę programową i otworzyliśmy klasy mieszane. Wszyscy słyszący uczniowie są zobowiązani do nauki podstaw języka migowego. W klasach, w których uczą się głuchonieme dzieci mamy dwóch nauczycieli prowadzących zajęcia. Podczas lekcji jeden z nauczycieli prowadzi ją i mówi, drugi w tym samym czasie przekłada jego słowa na język migowy. Oczywiście, są też zajęcia przeznaczone tylko dla niesłyszących. Dzięki temu rozwiązaniu umożliwiamy naszym głuchoniemym wspólny rozwój z ich rówieśnikami i wysoki poziom nauczania. Pozwalamy im wyjść z kulturowego getta. A pozostała część młodzieży kończy szkołę z dodatkową umiejętnością „migania” i z wrażliwością na problemy osób z niepełnosprawnościami.
>>> Ograniczenie wolności religijnej w Hongkongu? Azjatyccy biskupi zaniepokojeni
W jaki sposób wpadłeś na pomysł, aby pomagać bezdomnym w Hongkongu?
Zawsze to we mnie siedziało. Jako oblat posłany jestem do najuboższych i to wezwanie czułem bardzo silnie w moim sercu. Hongkong to świat wielu kontrastów: bardzo bogate miasto, w którym żyje niezliczona liczba bezdomnych i biednych. Oni są wszędzie: na ulicach, pod wiaduktami, na dachach domów w tzw. slumsach. Myśląc o Hongkongu widzimy dziesiątki niebotycznych wieżowców i drapaczy chmur. I taka jest prawda. Teren jest bardzo ograniczony, a żyje tu blisko 8 milionów ludzi. Zagęszczenie ludności wynosi 7000 osób na kilometr kwadratowy (w Polsce: 123 osoby). Bezdomni i biedni budują swoje slumsy, swoje „domy” na dachach mieszkalnych bloków, ponieważ w innych miejscach trudno byłoby im znaleźć miejsce dla siebie. Latem jest tam zabójczo gorąco, zimą dotkliwie zimno. Nasza Dzielnica 13 Ulic należy do najbiedniejszych w całym mieście, co dodatkowo zwiększa liczbę bezdomnych. W moich pierwszych latach posługi w każdy czwartek chodziłem po tych dachach i przynosiłem im jakieś jedzenie, owoce. Ale to była kropla w morzu potrzeb. Mam dobry kontakt z młodzieżą parafialną i poprosiłem ich o pomoc. W 2002 r. było nas już czworo, odwiedzaliśmy najbiedniejszych i przynosiliśmy im od 30-80 posiłków tygodniowo. W każdej nowej parafii poznawałem kolejnych młodych ludzi, którzy chcieli się zaangażować w naszą akcję. Znaczące były Światowe Dni Młodzieży w Australii w 2008 r. Wspólnie przeżyte chwile pozwoliły naszym młodym wolontariuszom odkryć ich własną tożsamość. Polecieliśmy tam jako luźna grupa, a wróciliśmy jako scementowane bractwo, które chciało się świadomie włączyć w dzieło ewangelizacji. Założyliśmy Oblate Youth Group Hong Kong, stowarzyszenie młodych z oblackim charyzmatem. Oni szybko podchwycili ideę pomocy najuboższym i nadali jej nowego tempa. Obecnie już od 3 lat odpowiedzialnym za całość jest mój współbrat, o. Mark Serna OMI. W każdy piątek rozdajemy w dwóch punktach około 500 pełnowartościowych posiłków. Składają się na nie: zupa, drugie danie; do tego dochodzą owoce, warzywa, pieczywo. Ostatnio wpadliśmy na kolejny pomysł. Ponieważ pobliskie punkty gastronomiczne mogą przyjąć z powodu pandemii ograniczoną liczbę gości i tylko w niektórych porach dnia, wprowadziliśmy formę kuponów obiadowych. W ten sposób wspomagamy restauratorów, a bezdomni w poniedziałki i środy mogą odebrać od nich posiłki „na wynos”.
Skąd zdobywacie środki na Waszą działalność?
Początki były trudne, w sumie kupowałem jedzenie z własnych oszczędności. Potem wstawiłem do kościoła skarbonkę, prosząc wiernych o datki. Poznałem ludzi w Caritas, którzy mi od czasu do czasu służyli pomocą, wprowadzając mnie w życie tych ludzi. A potem mogłem podziwiać efekt kuli śniegowej. Moja młodzież utworzyła stronę na Facebooku, gdzie zachęca innych do pomocy. Teraz mogę nieskromnie przyznać, że po tylu latach pracy jesteśmy rozpoznawalni w całym Hongkongu. To ułatwia nam pracę. Piekarze oddają nam niesprzedany chleb, podobnie ma się sprawa z owocami czy warzywami. Każdego tygodnia pakujemy naszą toyotę (duża osobówka na 8 osób) tak jak busa – aż po dach podarowanymi ubraniami czy innymi rzeczami i rozdajemy je potrzebującym. Tak samo ma się sprawa z maseczkami czy środkami ochronnymi. Na początku pandemii zgłosiły się do nas linie lotnicze Hong Kongu Cathay Pacific. Zawieszono ich loty, a one nie miały co zrobić z pakietami jedzenia, które w normalnej sytuacji otrzymują ich pasażerowie. Oczywiście wzięliśmy chętnie całe palety i cieszyły się one wśród naszych „podopiecznych” ogromnym powodzeniem (śmiech). Okoliczni mieszkańcy widzą nasze zaangażowanie i dlatego codziennie dostaję od nich czeki na działalność charytatywną. Opowiem jeszcze o jednej ciekawej inicjatywie. Pierwsze pokolenie moich wychowanków już wyrosło, zdobyli zawód, założyli rodziny i mimo tego pozostajemy ze sobą w ciągłym kontakcie. Jedna osoba zdecydowała się zostać lekarzem. Widząc nasze potrzeby sama z siebie powołała wśród swoich koleżanek i kolegów ruch pomocy bezdomnym. Wielu z nich opodatkowało się dobrowolnie i regularnie odsyła część wypłaty na nasze konto. To dzięki nim możemy teraz finansować kupony na jedzenie. Mamy też konkretne plany na przyszłość. Chcemy uwolnić się od pełnej zależności wobec darczyńców i stanąć na własne nogi, aby być samowystarczalnymi. Caritas sama jest w biedzie i od czasu pandemii zakręciła dla nas kurki z pieniędzmi. Dlatego zamierzamy otworzyć sklep z rzeczami używanymi. Zysk ze sprzedaży byłby w całości przeznaczony na pomoc dla biednych. Zobaczymy, co przyszłość przyniesie…
>>> Misja w miejskiej dżungli [ROZMOWA]
Czy podczas pracy zdarzały się jakieś niebezpieczne sytuacje?
Władze podchodzą bardzo restrykcyjnie do ograniczeń spowodowanych epidemią. To ma swój sens, podobną sytuację mieliśmy już kilka lat temu w związku z SARS. Gdy wydajemy w piątek posiłki, to spotyka się naraz po 200 – 300 osób, co absolutnie wykracza poza dozwoloną liczbę zebranych. Wówczas często jest wzywana policja, która legitymuje i spisuje organizatora spotkania, czyli mnie. I na ogół na tym się kończy, ale również może być tak, że będę regularnie wzywany na przesłuchania na komisariat itd. Z tego powodu szukamy teraz innego miejsca na wydawanie posiłków. W grę wchodzą nasze szkoły, a konkretnie ich boiska i aule. Kiedyś musiałem zareagować w innej sprawie. Zimą nie ma wprawdzie mrozów, ale mimo tego temperatura spada i ludzie umierają z powodu wychłodzenia organizmu. Dlatego kiedyś rozdaliśmy 20 zestawów składanych łóżek polowych wraz z nowymi kocami i kołdrami. I oto przyszedł do mnie jeden z obdarowanych, zziębnięty do szpiku kości, i opowiedział mi ze łzami w oczach, że służby oczyszczania miasta sprzątając teren zabrały ze sobą cały jego mizerny dobytek. Wtedy nie wytrzymałem. Poszedłem na główny komisariat policji, zażądałem rozmowy z ich rzecznikiem. Nakrzyczałem na niego porządnie, wygarnąłem mu bezmyślność i bezczynność urzędników wobec najbardziej potrzebujących. Nie wierzyłem, że coś tym zdziałam, ale przynajmniej stanąłem po stronie najsłabszych. I tak oto na drugi dzień w każdym wydaniu rządowej telewizji podano wiadomość o karach grożących każdemu, kto by zniszczył albo pozbawił bezdomnych ich miejsca do spania. Dodatkowo zaapelowano do właścicieli punktów gastronomicznych, aby resztę jedzenia, które zostało po 22.00 rozdawać wśród potrzebujących.
Co sprawia ci najwięcej radości?
Na pewno otwarcie naszych szkół dla uczniów głuchoniemych. Planujemy założyć także przedszkole z mieszanymi grupami, aby dzieci od samego początku wzrastały razem i uczyły się wzajemnej komunikacji i szacunku. Dla jednych oznacza to wyjście ze społecznej izolacji, dla drugich otwarcie się na innych, o których istnieniu często się nie wie. W 2007 r. zorganizowałem w mojej szkole Notre Dame spotkania dla imigrantów i uchodźców połączone ze wspólną kolacją. Przychodziło na te spotkania około 70 osób (głównie całymi rodzinami). Pochodzili oni przede wszystkim z Chin Ludowych oraz Indii, Pakistanu i Afryki. W szczególnie katastrofalnym położeniu są obecnie uchodźcy. Nie posiadają wizy i nie mają przez to żadnych praw cywilnych ani dostępu do pracy, oświaty czy opieki lekarskiej. Poprzez współpracę z Caritas zaangażowaliśmy wolontariuszy i fachowców, takich jak nauczyciele, lekarze i dentyści, którzy służą tym ludziom w ramach wolontariatu. Zaprosiłem też specjalistów, którzy prowadzą dla nich konkretne wykłady czy szkolenia. Każde spotkanie zaczynamy krótką modlitwą. Chcę, aby ludzie mieli świadomość, kto im pomaga. Po wielu latach praktyki „zaraziłem” tą ideą inne parafie w okolicy. Obecnie ponad 40 wspólnot parafialnych oferuje imigrantom raz w miesiącu posiłek, szkolenia i opiekę lekarską. Niektórym rodzinom pomagam już od wielu lat. Niedawno spotkałem Azira. Jest on Hindusem, który poślubił muzułmankę. W Indiach grozi za to kara śmierci. Uciekł przed nią do Hongkongu z żoną i malutkim dzieckiem. Teraz przyszło na świat ich piąte maleństwo. Pół żartem, pół serio poprosiłem go o wstrzymanie: „Azir, ja nie wyrobię na ciebie i twoją rodzinę! Nie moglibyście przestać na tej piątce potomstwa?”. A on popatrzył na mnie zdumiony: „Father, this is love!” („Ojcze, to jest miłość”) (śmiech).
>>> Młody prawnik rzuca wszystko dla misji w chilijskich slumsach [ROZMOWA]
Zatem na terenie naszej parafii Notre Dame wynajęliśmy i otworzyliśmy ośrodek pomocy dla tych ludzi, który otwarty jest we wszystkie dni tygodnia. W tym ośrodku każdy, niezależnie od religii, może liczyć na pomoc.
Jak Hongkong radzi sobie z pandemią?
Jak już powiedziałem, to dla nas nie pierwszyzna, przeżywaliśmy już SARS i wtedy mieliśmy prawdziwy poligon doświadczalny. Dlatego rząd kładzie silny nacisk na kwarantannę, wszystkie lekcje odbywają się zdalnie, w restauracjach trzeba trzymać dystans. W zasadzie całe miasto wygląda upiornie pusto. Problemem jest rosnąca liczba bezrobotnych, ponieważ wiele miejsc pracy jest zamkniętych, a ludzie są pozostawieni samymi sobie. Równocześnie Hongkong należy do najlepiej rozwiniętych rejonów świata i dlatego nie tracimy nadziei, że będzie lepiej.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |