Spitsbergen. Bez czapki nie ruszaj [MISYJNE DROGI]

Spitsbergen. Dokądkolwiek chcesz zajrzeć, trzeba zdjąć buty. Spacer poza rogatki koniecznie za zgodą gubernatora i ze strzelbą na ramieniu. Niedźwiedzie nie śpią.

Zima. Norwegia. Koło podbiegunowe. Minus sto – tak mi się wydaje. Ląduję o drugiej w nocy i rozbijam namiot. Wieje tak, że wszystko lata w kosmos. Białe noce trwają na okrągło. Słońce świeci na każdym rogu, jakby czas tutaj nie istniał. Morze Arktyczne grzecznie szumi mrozem. Zasypiam opatulony we wszystko, ale i tak myślę o białych niedźwiedziach – mieszka tu ich kilka razy więcej niż ludzi. Biały archipelag. Svalbard po norwesku to Kraina Zimnych Wybrzeży. Śpię i nie śpię, a od rana powoli oswajam się z okolicą. Topię buty w tundrze. Przy szarym cmentarzu pasą się renifery. Stukają porożem o kamienie, żują trawę i „polar poppy” – kwiatki podobne do naszych dmuchawców, ale jakby z pąkami waty/bawełny. Reny gapią się oślimi oczyma, mrugają do obiektywu – no to cykam. Krzyże białe, proste, bez mogił.


Tysiąc kilometrów do Kanady

Longyearbyen to stolica Spitsbergenu. Półtorej tysiąca stałych mieszkańców, z czego połowa to górnicy. Pas startowy tak wąski, że samolot musi zawracać na kilka razy: jedynka-wsteczny, jedynka-wsteczny, jedynka- -wsteczny. Spaceruję po maleńkiej osadzie do znudzenia. Renifery swalbardzkie kłaniają się w pas. Dzikie mewy dziobią w głowę. Kilka hotelików z astronomicznymi cenami. Zimą, gdy na dobre zamarza morze, ustaje życie. Arktyka jest biała jak kitel. Na świecie jest około 65 milionów kilometrów dróg, z czego 43 kilometry na Spitsbergenie. Przejeżdżam wszystkie to z Olafem, to z Christine. Żadnych tajemnic. Co rusz wielkie ciężarówki zwożą do portu węgiel. Latają kaczki, gęsi i fulmary. Rodzeństwo załatwia rejs na jutro. „Polarna Dziewczyna” to biało-czerwony statek z siwym norweskim kapitanem. Pijemy tran i wino. Białe noce – i nie wiem, po co wziąłem latarkę. Do namiotu mam jakieś sześć kilometrów. Deszcz i wiatr. Chcesz przygody, to masz. Tylko tysiąc kilometrów do Kanady. Amerykanin John Longyear założył to górnicze miasteczko 110 lat temu. Rozkręcił biznes i odsprzedał.Potem przyszli następni. Dziś jest tu nawet salon Toyoty. W za ciasnym namiocie śpię z torbą i plecakiem. Nad ranem schodzą się traperzy i ornitolodzy i opowiadają o łowach. Czasem myślę, że nic lepszego nie mogło mi się wydarzyć. Jutro wsiadam na „Polarną Dziewczynę” i po wyjściu z zatoki popłynę w prawo, w stronę lodowców.

Rejs

Na statku cisza. Arktyka jeszcze nie jest skuta lodem. Czasem jakaś fala wskoczy na niebieski pokład. Kapitan, Filipińczyk z krwi i kości, opowiada o swojej pracy. Oczy ma duże ze szczęścia. Łowi, co tylko można dla wieczornych barów i restauracji w Longyearbyen. Wybiera puste sieci, zabiera pojedynczych turystów do zatoczek i pod lodowiec Esmark. Białe skały sterczą z wody jak wybite kły. Jęzory lodowców płyną z gór i już nie pamiętam ich nazw: z prawej, z lewej, do kawy i do herbaty. Niebieskie od mrozu. W końcu przybijamy do Barentsburga. Drewniane nabrzeże. Rosjanie wydobywają tu węgiel, a na szczytach gór lśnią białe kopuły radarów. Norwegia i nie Norwegia. Poznaję Iwana. I Lenina, którego głowa stoi na cokole – wiadomo, że nie chodzi o węgiel. W małej
cerkwi tli się kilka chudych świec. Dobrze mi tu – jak u siebie. Willem Barents szukał tędy drogi do Indii i Chin, ale zamarzł na śmierć. Dziś czterysta osób pilnuje biedy: Rosjanie i Ukraińcy – jakby wojny między nimi nie było. Kapitan statku nagle dostaje zawału. Strzelamy flary. Dryfujemy. Wzywamy helikopter ratunkowy i po chwili wisi nad nami jak ciężka czarna ważka. Warczą łopaty wirników. Wszystko trwa błyskawicznie – może kilka minut. Ratownicy opuszczają się na linach, lecą z nieba nosze, lekarz i zapasowy szyper. Stoję w kącie i nie wierzę w to, co widzę. Nieziemski hałas. Fale bryzgają na boki. Byle na brzeg. Pamiętam skupienie pilotów: zacięte, twarde, punktowe.

Nowy kapitan

Potem płyniemy pod wielki lodowiec. Jak gdyby nigdy nic. Glacier Nordenskiölda. Nowy kapitan przejmuje ster i tnie arktyczne morze na pół. Rutyna. Tysiąc kilometrów do bieguna. Pluskają foki. Wyłączamy silniki. Cisza. Czasem tylko kawałek górki lodowej uderzy o czerwoną burtę. Cisza. Błękitne kły lodu na wyciągnięcie ręki. Gdy odrywa się lodowcowa ściana, fala przestawia nas po swojemu. Siecze mróz. Dopiero w domu stawię czoła tym wydarzeniom. Kapitan ocalał, przetransportowany do Norwegii. A nam, powoli zza skał, wyłoniła się kopalnia-miasto Piramida. Weszliśmy w zatokę od wschodu i cumy złapał klucznik Sasza.


Piramida

Wszystko tonie w brudzie. Opuszczone miasto-widmo. Pochmurno, szaro i dżdżyście. Blisko dwadzieścia lat temu Rosjanie opuścili tę najdalej kiedyś wysuniętą na północ kopalnię na świecie – choć od początku i zawsze była pod kreską. Nigdy nie przyniosła rubla dochodu. Dziś straszy raptownym porzuceniem: jakby przed chwilą nastąpiła ewakuacja. Zwiędłe kwiaty, stary olej w kuchniach, kurz na stołach. Prawie zupa w talerzach. Widoki masakrują wyobraźnię. Sasza oprowadza. To puszcza oko, to z uśmiechem przywołuje pamiętne czasy chwały. Zostało może z pięćdziesiąt osób: sprzątają, pilnują, tną złom. Resztki węgla grzeją się na hałdach. Czarne płyty Pugaczowej. Spitsbergen. Powoli wyjeżdżam. Pakuję manatki i do samolotu. Słońce jak świeciło na okrągło, tak świeci. Tutaj wygląda jak aureola nad naszą planetą – raz wyżej, raz niżej, ale zawsze nad Ziemią – czary natury. Chodzę pożegnalnie po Longyearbyen. Nigdy już tu nie wrócę. Nigdy. Czasem żegnasz się z miejscem jak z człowiekiem na zawsze: ostatni rzut oka, spojrzenie przez ramię. Wciskam do kieszeni kawałki svalbardzkiego węgla. Zapamiętuję chwile, wącham powietrze. Kilka reniferów znów żuje kwitnącą tundrę. Piękny, odległy świat. Nad ranem mały kukuruźnik miotany arktycznym wiatrem niesie mnie do Oslo. Więc było cudnie, w myśl zasady, że nieważne jak długo – ważne jak dobrze. Ochlapał mnie Arktyk, przewiał zimny wiatr. Bardzo daleka północ – bez czapki nie ruszaj. Skute lodem błękitne lodowce, kilka statków. Twardzi ludzie. Bodaj najbardziej surowe i ekstremalne miejsce w Europie. Nigdy nie myślałem, że tu wyląduję. Minus sto nie jest moją pasją. Rosjanie mówią, że chodzi im tylko o kopalnie. Nie – im chodzi o radary, o miejsce na białe szpiegowskie czasze. Jedynie to się liczy, żaden urobek, żaden górnik – tylko radary obsypane śniegiem. I pas startowy ukryty miedzy cmentarnym wzgórzem a salą gimnastyczną – pewnie każdy o nim wie. W kościele w Longyearbyen spotykam starego pastora. Mówi, że im ludzie są dalej od domu, tym bardziej wierzą w Boga. Dobrze mi tu – jak u siebie.

>>>Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę<<<

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze