Świecka misjonarka w Boliwii: rodziny wyrzucają z domu kobiety, które odmawiają aborcji [ROZMOWA]
Boliwia to kraj stosunkowo niedostępny, który wymyka się powszechnym stereotypom o Latynosach. O misji wśród Indian Keczua na wysokości 2500 metrów n.p.m. rozmawiałem z Agatą Lipińską, świecką misjonarką.
Agata Lipińska wyjechała do miejscowości Cochabamba w Boliwii w sierpniu zeszłego roku w ramach Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego. Jest lekarką, lecz jej praca zdecydowanie nie ogranicza się tylko do pomocy medycznej.
>>> Misjonarz w Kazachstanie: trwałość małżeństwa nie jest tutaj dużą wartością [ROZMOWA]
Piotr Ewertowski (misyjne.pl): Wybierając się na misje, myślałaś o Ameryce Południowej czy raczej o innym miejscu? Dla wielu osób ten kontynent to marzenie.
Agata Lipińska: – Nie miałam konkretnego planu. U nas można zasugerować miejsce, do którego chciałoby się jechać, ale zdecydowałam się zdać na SWM i na to, jak ich Duch Święty będzie prowadził. Moja historia jest dość pogmatwana. Formularz wysłałam w listopadzie 2019 r. Już po kilku tygodniach dostałam zgodę na wyjazd na placówkę w Etiopii. Wkrótce wybuchła pandemia i nic nie było już wiadomo. Potem doszły do tego konflikty etniczne w Etiopii, więc okazało się, że prawdopodobnie wyjadę do innego afrykańskiego kraju. Ostatecznie przydzielono mnie do Boliwii. Plusem było to, że miałam – co prawda drobny, ale jednak – kontakt z językiem hiszpańskim.
Boliwia jest postrzegana jako kraj ciekawy, ale niedostępny. Mieszkańcy raczej nie lubią obcych i turystów. Kontrastuje to z generalnym obrazem Ameryki Łacińskiej. Jakie są Twoje spostrzeżenia?
– Szczerze mówiąc, nie mam porównania z innymi krajami Ameryki Łacińskiej, bo byłam jeszcze tylko w Ekwadorze wiele lat temu, i to na bardzo krótko. Rzeczywiście, ludzie tam wydawali się bardziej otwarci niż w Boliwii, ale też nie tak bardzo. Inni misjonarze, którzy już dłużej tutaj pracują, mówili nam, że stosunek do obcych zmienia się wraz z wielkością miejscowości oraz wysokości na jakiej się znajduje. Wysoko w górach, gdzie klimat jest bardzo surowy, oraz w wioskach, ludzie rzeczywiście są niedostępni. Tutaj, w Cochabambie, jesteśmy na wysokości 2500 metrów n.p.m., więc stosunek do obcokrajowców jest, nazwijmy to, średni. Zupełnie inaczej wygląda to w takim La Paz, czyli w stolicy. Miasto to położone jest dość wysoko, ale ze względu na swoją specyfikę jego mieszkańcy są przyzwyczajeni do turystów.
Mieliśmy okazję być na placówce misyjnej w Ivirgarzama, która leży w tropikach. Tam ludzie wyglądający jak my właściwie się nie zjawiają. Rzeczywiście, ludzie byli tam bardziej wycofani, choć mili. Nie spotkaliśmy się z tym, żeby ktoś nas źle potraktował. Na pewno jednak burzy to pewien stereotyp Latynosów, którzy tańczą na ulicach, są rozgadani i uśmiechnięci. Tutaj, w Cochabambie, widać to choćby po mamach, które przychodzą do naszego centrum. Często samotnie wychowują dzieci, życie ich nie oszczędzało. Przez pierwsze miesiące te kobiety prawie w ogóle nie chciały się otworzyć, ale teraz już dużo chętniej z nami rozmawiają.
Kolejną barierą może być język, bo wiele osób mówi tutaj w keczua, który jest jednym z języków urzędowych Boliwii. Często jest tak, że nawet jeśli ktoś mówi po hiszpańsku, to nie potrafi czytać w tym języku, a w mowie przeplata słowa hiszpańskie z keczua. Natomiast bardzo łatwo nauczyć się słów „mama” i „tata” w tym języku, bo są takie jak w polskim (śmiech). Miałyśmy też okazję usłyszeć język ajmara, którym posługują się Indianie w okolicach La Paz.
Ciężko było przyzwyczaić się do klimatu?
– Trochę obawiałam się wysokości, bo pochodzę z Kalisza, a w Wielkopolsce, jak wszyscy wiemy, jest płasko. Generalnie dla Polaków 2500 metrów n.p.m. to dużo, ale nie okazało się to szczególnym problemem. Mnie i Paulinę, z którą przyjechałam do Cochabamby, dopadł mocny jet lag i przez pierwsze dni o godzinie 18 czasu lokalnego (jest 5 godzin różnicy między Boliwią a Polską) byłyśmy kompletnie padnięte. Na szczęście udało się dostosować nasz zegar biologiczny do nowych warunków. Z kolei klimat bardziej doskwierał nam w La Paz, gdzie wysokość ponad 3700 m n.p.m. sprawiała, że dostawałyśmy ostrej zadyszki w czasie wchodzenia po schodach. Podobnie ciężko było nam w tropikach z powodu dużej wilgoci i ogromnej ilości różnorakiego robactwa. Dobrze trafiłyśmy z klimatem w Cochabambie. Sami Boliwijczycy mówią, że czują się tutaj najlepiej – ani nie jest tak wilgotno jak w tropikach, gdzie ciężko oddychać, ani tak sucho jak na południu.
Czasem jedzenie, zwłaszcza w wioskach, może powodować pewne trudności. Warunki sanitarne są tutaj zupełnie odmienne od naszych. My głównie gotujemy dla siebie w naszym ośrodku, ale też zdarza się, że jadamy na zewnątrz. Na przykład w La Paz jedliśmy lamę i nie mieliśmy potem żadnych turbulencji żołądkowych. Ale czasami zdarzają się nam jakieś zatrucia.
Na czym polega Wasza praca?
– Pracujemy w Centrum św. Jana Pawła II, które zajmuje się pomocą kobietom w trudnej sytuacji życiowej. Znajduje się tutaj consultorio, a więc punkt medyczny, do którego przychodzą w ramach wolontariatu lekarze i pielęgniarki, znajduje się tu USG. My wykorzystujemy nasze umiejętności – ja jestem lekarzem, a Paulina pielęgniarką. Centrum nie działa jednak w trybie ciągłym, lecz tylko wtedy, kiedy jest taka potrzeba. Zajmujemy się więc ogólnie pomocą w funkcjonowaniu i promowaniu centrum. Mamy mogą tu otrzymać pomoc materialną w formie pieluszek, mleka modyfikowanego, ubranek czy jedzenia – przygotowujemy wiele paczek dla rodzin. Poza tym organizowane są dla nich spotkania, podczas których zaproszeni specjaliści z różnych dziedzin robią warsztaty na temat opieki nad dzieckiem. Uczą choćby tego, jak np. umyć takiego niemowlaka. Pamiętajmy, że tutaj są problemy z dostępem do bieżącej wody. Dlatego mamy dwie łazienki z prysznicem, gdzie mamy mogą umyć swojego dzieci i siebie, jeśli jest taka potrzeba. Pomaga nam także psycholog.
W ramach promocji naszej działalności wspólnie z naszymi podopiecznymi robimy różańce, ciasta czy kalendarze i potem je sprzedajemy, na przykład przy kościołach w czasie tzw. niedziel misyjnych. To nie tylko wspomaga finansowanie naszej działalności, ale pozwala także dotrzeć do większej liczby potrzebujących, którzy mogą się do nas zgłosić. Poza tym łatwiej tak pozyskać też nowych wolontariuszy. Niedawno, kiedy stałyśmy pod kościołem, podeszła do nas jedna pani ze swoim mężem. Powiedziała, że jest prawniczką i chętnie pomogłaby nam pro publico bono, zapewniając pomoc prawną czy organizując warsztaty dla kobiet w kwestii choćby przemocy domowej, która jest tutaj niestety dość rozpowszechniona.
W kontekście Boliwii trochę się słyszy o problemach społecznych.
– Zdarza się nierzadko, że rodzina wyrzuca kobietę z domu lub partnerzy ją zostawiają, jeśli ta odmówi aborcji. Ojcowie często wypierają się swoich dzieci albo mają wiele partnerek. Nasilony jest problem machismo, wspólny dla Ameryki Południowej. Mężczyzna to pan i władca, który zostawia wychowanie dzieci matce, a sam może się pojawi raz na jakiś czas w jej życiu, a może nie. Często nie są to sformalizowane związki. Nawet gdy kobieta nazywa partnera mężem, to oznacza to zazwyczaj po prostu, że mają już razem jedno dziecko. Dodatkowo kobiety mają taką mentalność, że tłumaczą zachowania swoich partnerów i przyjmują ich z powrotem do domu, nawet jak znikną na jakiś czas albo stosują wobec nich przemoc. Usprawiedliwiają ich, mówiąc choćby, że to generalnie dobry chłopak, tylko odbija mu jak ma ciąg alkoholowy albo wróci pod wpływem narkotyków. U nas w Polsce to często nie do pomyślenia. Niektóre mamy są zmuszane do ucieczki. Mamy w centrum dwa pokoje, w których nikt nie mieszka na stałe, ale przyjmujemy tam kobiety, które nie mają się gdzie podziać, bo albo wygnała je rodzina, albo same opuściły dom dla własnego bezpieczeństwa. Zostają tu do czasu, aż znajdą stały ośrodek, w którym będą mogły się zatrzymać. Często jednak słyszymy później, że wracają one do swoich partnerów, bo niby „poprawił się”. I sytuacja tak się kręci, bo gdy są w kolejnej ciąży, to muszą ponownie uciekać, a po jakimś czasie znów wracają do domu. Wynika to również z tego, że nie chcą one porzucać statusu, jaki daje im w społeczeństwie bycie z kimś w związku.
Czyli to musi być zmiana systemowa i mentalnościowa. Może z tej przyczyny wśród wielu kobiet w Boliwii jest tak duże poparcie dla aborcji.
– Zmiana tej mentalności to proces, który trochę potrwa. Co do aborcji, to wydaje się to takim szybkim i łatwym rozwiązaniem „problemu”. Partnerzy tych kobiet często tak po latynosku są dobrzy w ładne słówka, ale gdy pojawia się ciąża, to w ogóle nie chcą brać odpowiedzialności za swoje czyny i nakłaniają do aborcji. Mówią, że „albo ja, albo dziecko, którego nawet jeszcze nie widzisz”. Nie jest też tak, że tutaj otwarcie można wykonać aborcję. To odbywa się często w małych gabinecikach, które reklamują się jako miejsca, w których można zrobić USG czy skorzystać z porady ginekologa. Wiadomość o takich „usługach” przekazywana jest pocztą pantoflową.
A czy narkomania jest mocno rozpowszechniona?
– Rozpowszechniona jest tutaj koka, ale nie jest traktowana jako narkotyk i chyba rzeczywiście nie ma szczególnego potencjału uzależniającego. Na targu widać rano, że wszyscy są z taką „gulą” na policzku. Gdy to widziałam po raz pierwszy, to myślałam, że komuś spuchnęła twarz, bo ma chory ząb (śmiech). Okazało się, że wszyscy żują liście koki, aby rano się jakoś obudzić. Sama kokaina to idzie raczej na eksport do Stanów Zjednoczonych, Meksyku i Brazylii. Ciężko mi powiedzieć o skali problemu, bo raczej nie widzi się narkomanów na ulicach, ale słyszymy, że takie zjawisko także występuje.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |