Tak żyją ci, którzy uciekając przed wojną [MISYJNE DROGI]
Tak żyją ci, którzy uciekając przed wojną, zdążyli zabrać tylko wiarę. Każdy z nich ma swoją historię. Dramatyczną.
Kilkadziesiąt kontenerów mieszkalnych ustawionych jeden przy drugim. Zero prywatności, a coś, co wygląda jak szpital, pęka w szwach. Obozowa kuchnia, która każdego dnia wydaje kilka tysięcy ciepłych posiłków, przypomina galerię handlową, ale nie dlatego, że można tam zrobić zakupy, ale dlatego, że można tam się ogrzać i zjeść coś ciepłego. Jest też kaplica, w której ciągle coś się dzieje i nie chodzi tutaj tylko o sprzątanie. Tak w obozach dla uchodźców żyją chrześcijanie, którzy musieli opuścić swoje domy, ale chcieli pozostać w swojej ojczyźnie. Nagle okazało się, że nie ma tam dla nich miejsca. Czy jest to prawdziwe życie?
Cel – uchodźcy
Pod koniec maja tego roku kilkuosobowa delegacja pracowników Papieskiego Stowarzyszenia Pomoc Kościołowi w Potrzebie (PKwP) odwiedziła swoich podopiecznych w dwóch obozach dla uchodźców w Libanie i Iraku. Pierwszy z nich zlokalizowano w miejscowości Zahle, niedaleko granicy libańsko-syryjskiej, drugi w Irbliu w północnej części Iraku. „To, co tam usłyszeliśmy i zobaczyliśmy, na zawsze wyryje się w naszych wspomnieniach” – opowiada jeden z pracowników PKwP.
Początek podróży
Podróż z Warszawy do Frankfurtu przebiegła zwyczajnie. Po czterech godzinach spędzonych w kolejnym Boeingu ukazał się nam Bejrut, stolica Libanu, dawniej nazywany „Paryżem Bliskiego Wschodu”. Dziś już tak nie zachwyca. Może to tylko subiektywne odczucie, ale w powietrzu „coś wisi” – zdaje się, że to, co od dłuższego czasu trapi cały Bliski Wschód – czyli jeden wielki kryzys humanitarny.
Wyjazd ze stolicy do obozu dla uchodźców to jak podróż do innego wymiaru. Ludziom w Zahle żyje się naprawdę ciężko. W tym jednym obozie przebywają chrześcijanie, muzułmanie i jazydzi. To rodzi sporo napięć, jednak mimo wszystko ludzie jakoś współistnieją bez większych kłótni. Większość chrześcijan, którzy tutaj trafiają, w samym obozie mieszka tylko przez jakiś czas. Nasze stowarzyszenie stara się umieścić wszystkie rodziny chrześcijańskie w specjalnych mieszkaniach. Wynajmujemy je dla nich, żeby tylko mogli w bezpiecznych warunkach przetrwać ten czas.
„Niech Bóg się nad nami zmiłuje”
Obóz w Zahle wydaje się być ponury jak smutna i deszczowa listopadowa noc. Jedynym, co rozświetla mroki tego miejsca, jest krzyk bawiących się dzieci, który do złudzenia przypomina ten z polskich podwórek. Uwagę przykuwa tablica informacyjna z napisem „Uratować dzieci”. Piękne hasło, tylko jak to zrobić, żeby te dzieciaki nie musiały przeżywać piekła? Idziemy dalej, a człowiek pracujący w obozie mówi, że dzieci trzeba chronić nawet tutaj, bo nigdy nie wiadomo co komu do głowy przyjdzie. W głowie od razu pojawiają się najgorsze myśli.
Bez strachu
W samym obozie mieszkają zawsze jacyś chrześcijanie, ale tylko przejściowo. Po chwili pojawia Nazija z kilkunastomiesięczną córeczką. Kiedy zobaczyła obcych ludzi, momentalnie zawróciła, jednak nasz przewodnik szybko jej wyjaśnił, że nie musi się nas bać. Młoda matka oprócz przekazania zmartwień związanych z dzieckiem pokazała nam kolczyki swojej córeczki, które otrzymała w prezencie. Niby drobiazg, ale dla niej to było coś. Później okazało się, że oprócz tych świecidełek maluch dostał jeszcze chodzik. „Tarub – mówiła – jak tylko znajdzie się w tej plastikowej maszynie, w mig znika mi sprzed oczu. Jest wtedy taka radosna i ciekawa świata. Oby mogła kiedyś poznać lepsze życie” – szlochając, ucięła rozmowę. Szła akurat na modlitwę, więc na do widzenia rzuciła przez łzy: „Niech Bóg wam wynagrodzi, a nad nami niech się zmiłuje”. W oczach tej kobiety było coś niezwykłego – jak się później okazało, każde spojrzenie osoby z tego obozu było podobne. Z jednej strony smutne, pełne łez, ale z drugiej strony wypełnione jakimś dziwnym optymizmem…
Fawaz, czyli szczęśliwy
Ledwo odprowadziliśmy wzrokiem Naziję, dotarli do nas młodzi chłopcy w porozciąganych i przybrudzonych ubraniach. Momentalnie zrobiło się głośno, pod moimi nogami znalazła się piłka, która za chwilę chyba ze starości przebije się sama z siebie. Kopnąłem ją w kierunku chłopców, ale kiedy tylko nas zobaczyli, przestali rozgrywać „obozowe mistrzostwa świat w piłce nożnej” i ku naszemu zdumieniu zaczęli się przepychać i stawać na rękach. „Nie bójcie się. Chłopaki się popisują” – śmieje się nasz przewodnik. „Fawaz, Fawaz! Co ci się stało?” Młody syryjski chrześcijanin podbiega do nas w umorusanej żółtej koszulce z poobijaną twarzą. „Nic… to znaczy to, co zawsze. Graliśmy mecz z chłopakami z drugiej strony obozu i znów przegraliśmy. Więc po meczu musieliśmy wyrównać…” – śmieje się kilkuletni chłopiec. Przewodnik tłumaczy nam, że chłopcy zawsze się biją, jak tylko któraś z drużyn przegra. „Matka nieźle cię prześwięci za tę koszulkę i siniaki, idź się jej pokaż…”
„Zaraz” – odpowiada robiąc coś, co przypomina salto i próbując ustać na dwóch rękach. Kiedy nagrodziliśmy go brawami, podbiega do nas mówi: „Mam na imię Fawaz – to znaczy szczęśliwy”, uśmiecha się od ucha do ucha i znika.
Anteny satelitarne i płyty pilśniowe
Odwiedzamy jeszcze szkołę i szpital poza obozem prowadzone przy pomocy naszego stowarzyszenia. Pomyślałem sobie „o. Werenfried (nasz założyciel) byłby pewnie dumny z tego, co tutaj powstało”. Zachodzimy do miejsca, w którym uchodźcy otrzymują pomoc materialną. Cieszą się nawet ze „złamanego grosza.”
I tak powoli opuszczamy tę „metropolię” zbudowaną z płyt pilśniowych, często już przegniłych. Kiedy odwróciłem się, żeby ostatni raz rzucić okiem na ten „inny świat”, zobaczyłem, że na dachach rozlatujących się chat są umieszczone anteny satelitarne. „Mamy w końcu XXI wiek” – pomyślałem.
>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |