fot. arch. Milena Langner

Todos Hermanos – wszyscy jesteśmy braćmi

Od czasów liceum było we mnie pragnienie wyjazdu na misje, jednak nigdy nie spodziewałam się, że Bóg wyśle mnie na drugi koniec świata do najniebezpieczniejszej dzielnicy Limy, stolicy Peru.

Wraz z prawie czterdziestoma wolontariuszami z Europy miesiąc tegorocznych wakacji spędziłam na wolontariacie misyjnym. San Juan de Lurigancho, miejsce naszej posługi, to najludniejsza, najbiedniejsza i najbardziej niebezpieczna dzielnica Limy. Miejsce, w którym spora część ponad miliona mieszkańców nie ma dostępu do bieżącej wody czy prądu, a jedenastoosobowa rodzina potrafi żyć w jednopokojowym domu. Dlatego właśnie tam jedna ze swoich placówek mają siostry misjonarki ze zgromadzenia Sług Ewangelii Miłosierdzia Bożego, organizatorki tego wolontariatu.

Miesiąc to bardzo mało czasu. Szczególnie, gdy chce się zrobić coś dobrego. Przez miesiąc nie da się też zmienić świata. Jednak jak napisał J. Słowacki można zmienić świat dla jednej osoby i to właśnie chcieliśmy zrobić. Chociaż zostawiliśmy po sobie również materialne ślady, jak zbudowane schody, przygotowany plac, na którym powstała stołówka dla najuboższych czy posprzątany fragment rzeki, to właśnie spotkanie z drugim człowiekiem było najważniejszą częścią naszej misji.

fot. arch. Milena Langner

Co robiliśmy? Wszystko. Gotowaliśmy w stołówkach dla najuboższych, ale nie liczyło się ile ziemniaków obierzemy, ale to, że mieliśmy okazję porozmawiać z kucharkami i ludźmi, którzy przychodzili tam zjeść. Prowadziliśmy zajęcia dla dzieci, młodzieży i staruszków w peruwiańskiej świetlicy środowiskowej, a ich szczęście, zainteresowanie i uściski były najlepszą nagrodą. Towarzyszyliśmy małym pacjentom w szpitalu dziecięcym, mówiliśmy o Jezusie dzieciom w szkółce niedzielnej, spotykaliśmy się z młodzieżą i dzieliliśmy się świadectwami na katechezach. Uczyliśmy pierwszej pomocy, prowadziliśmy stomatologiczne zajęcia profilaktyczne, uczyliśmy angielskiego, a także prowadziliśmy warsztaty dla kobiet z rodzin dotkniętych przemocą. Wspinaliśmy się na wzgórza z paczkami z pomocą materialną i żywnością, odwiedzaliśmy chorych, tańczyliśmy, śpiewaliśmy i modliliśmy się. Było to trudne doświadczenie, które przemieniło nasze serca, a także niesamowity i wartościowy czas zarówno dla nas jak i dla ludzi, których tam spotkaliśmy.

>>> Peru. Kościół fiestujący [MISYJNE DROGI]

Noście krzyż

W dzielnicy San Juan de Lurigancho biały człowiek, tzw. “gringo”, to jak powiedział nam kiedyś taksówkarz “zapakowany w celofan prezent dla miejscowych przestępców”. Według statystyk z najnowszego narodowego raportu technicznego, San Juan de Lurigancho i Lima Centrum to dzielnice z największą liczbą skarg na przestępstwa, razem stanowiące 19,9% z 43 655 zgłoszeń z pierwszego kwartału roku. Przestępstwa, o których mowa, mogą być drobną kradzieżą, jak również płatnym zabójstwem na zlecenie, które w dzielnicy San Juan de Lurigancho jest coraz częstszym zjawiskiem.

Parę tygodni przed misją uczestniczyłam w oficjalnym posłaniu misjonarzy przez arcybiskupa w Poznańskiej Katedrze. Otrzymaliśmy wtedy krzyże misyjne. Mój, chociaż dużo dla mnie znaczył, był też dla mnie po prostu za duży. Nie potrafiłam nosić go codziennie, a nie chciałam zostawić go w domu. Poleciał więc ze mną do Peru, jednak pierwsze tygodnie wolontariatu spędził nad moim łóżkiem.

Po oficjalnej misji małą, sześcioosobową grupą zostaliśmy tydzień dłużej, by jeszcze przez chwilę kontynuować wolontariaty. Teraz nie tylko pracowaliśmy, ale też mieszkaliśmy w dzielnicy San Juan de Lurigancho. Po tygodniach, które w niej spędziliśmy, mieliśmy złudne poczucie bezpieczeństwa, jednak wiedzieliśmy, że bezpieczni nie byliśmy. Na ten czas od jednej z sióstr dostaliśmy radę, która uratowała mój spokój ducha, gdy po raz kolejny po ciemku szłam, tylko z drugim wolontariuszem, a nie w dużej grupie jak to było wcześniej. Siostra poradziła, by każdy z nas kupił i nosił na piersi duży krzyż. Symbol przynależności do Kościoła, może nie zapewniał nam nietykalności, ale dawał spokój. Mieszkańcy okolic, w których pracowaliśmy, znali misjonarki, które od lat wnoszą dużo dobra i pomocy do lokalnej społeczności, co sprawiało, że nie stanowiły celu kradzieży i ataków. Siostry nie noszą habitów, ale można je rozpoznać właśnie po dużym krzyżu na piersi. Wtedy poczułam wdzięczność za krzyż, który wcześniej wydawał mi się za duży, a z którym teraz przez tydzień się nie rozstawałam. Był on dla mnie pięknym znakiem, że o te wszystkie sprawy, gdzie ja biegam w panice, Bóg już się zatroszczył, tylko ja nie zawsze umiem to dostrzec.

>>> W Peru na misjach nie byłyśmy same. Był z nami Bóg [ROZMOWA]

Dwa oblicza Limy

W Peru zderzyliśmy się z rzeczywistością. Podczas wolontariatu wiele razy podróżowaliśmy między biednymi i bogatymi dzielnicami. Taka podróż busem trwała godzinę lub dwie. Zmiana była więc powolna, a dzięki dobremu przygotowaniu do wyjazdu wiedzieliśmy jakich warunków się spodziewać, więc na początku nie dziwiły widoczne nierówności społeczne. Chociaż oczywiście uderzały i bolały, bo wiedzieć, a przeżyć to dwa różne doświadczenia.

fot. arch. Milena Langner

Dwa dni przed powrotem do Polski pierwszy raz wsiedliśmy w metro w San Juan de Lurigancho, gdzie większość mieszkańców żyje w bardzo trudnych warunkach. Podróż zajęła nam 20 minut, więc w ciągu zaledwie chwili znaleźliśmy się na Uniwersytecie, na którym bronił licencjat nasz peruwiański przyjaciel. To był świat jakby prosto z amerykańskiego filmu. Piękny, duży kampus, uśmiechnięci studenci, drogie komputery leżące na stołach, bo ich właściciel wie, że jak wróci za 15 minut to dalej tam będą leżeć. W miejscu jak takie zawsze chciałam studiować, a teraz zupełnie nie potrafiłam zrozumieć otaczającej mnie rzeczywistości. To było zupełnie zwyczajne, a zarazem słowo “normalne” tak bardzo nie pasowało do tego miejsca. Moja definicja normalności rozsypała się na małe kawałeczki. Jak zaledwie 20 minut stąd człowiek może żyć w domu bez prądu, a tu studenci płacą ogromne pieniądze by zdobywać edukację? Jak te dwa światy mogą funkcjonować obok siebie w jednym mieście? Żyłam w tej rzeczywistości od miesiąca, jednak dopiero tego dnia prawdziwie mnie to uderzyło i myślę, że trwale zmieniło moje spojrzenie na nierówności społeczne. Szczególnie, że jeśli człowiek urodzi się na wzgórzu w San Juan de Lurigancho, to jego jedyną perspektywą zmiany na lepsze jest przeprowadzenie się trochę niżej na to samo wzgórze, do miejsca gdzie już jest prąd i bieżąca woda. W Europie mówimy, że jeśli chcesz, możesz wszystko. W Peru jest to bardziej skomplikowane. Człowieka ogranicza miejsce urodzenia, a więc edukacja, którą może zdobyć i praca, którą może podjąć. Niestety, często również nawet najlepsza praca nie daje możliwości na znaczące poprawienie jakości życia swojej rodziny. Jak z rzeczywistości, gdzie praca w tej dzielnicy była moją codziennością, wrócić do pozostawionego w Polsce życia? Dlaczego urodziłam się w Polsce, gdzie mam wiele możliwości i otrzymałam dużo dobra od życia, a mój brat, na innym kontynencie, urodził w się w rodzinie, która nie ma nic? Dlaczego?  

>>> Peru. Miasteczko polskich męczenników [MISYJNE DROGI]

fot. arch. Milena Langner

Wciąż mi mało

Moim pierwszym spostrzeżeniem w Peru było, że te domy są naprawdę kolorowe. Ludzie tutaj próbują być szczęśliwi, ale nawet powietrze z nimi nie współpracuje, więc miasto mimo tylu kolorów jest szare i smutne. Nie zachwycił mnie ten kraj. A jednak miesiąc później nie chciałam go opuścić. Nie byłam jedyną osobą, która przez ostatnie dni misji wielokrotnie sprawdzała ceny biletów powrotnych do Polski na dwa bądź trzy tygodnie później. Nie chcieliśmy wracać. Nie chcieliśmy kończyć wolontariatu. Chcieliśmy więcej. Więcej zrobić, więcej doświadczyć, więcej zaśpiewać, więcej ludzi poznać, więcej rozmawiać, zostać, po prostu być. Tam. To doświadczenie zmieniło nas, zmieniło nasze serca. Pokazało nam, że wszyscy na świecie jesteśmy jedną rodziną, a każdy człowiek jest naszym bratem. Prawdopodobnie tak jak ja, te słowa usłyszeliście już nie raz. Ja dopiero przez ten miesiąc w Peru zaczęłam nimi żyć. Jedna z wolontariuszek powiedziała kiedyś, że czuje, jakby ten wolontariat był bardziej dla nas, niż dla ludzi, dla których tu przyjechaliśmy. Jestem pewna, że nasz przyjazd miał dla peruwiańczyków duże znaczenie, a chwile spędzone z nami zostaną w ich sercach. Jednak wiem też, że otrzymaliśmy w zamian tak wiele, że nie da się tego opisać i w nas również zostanie to na zawsze.

fot. arch. Milena Langner

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze