o. Jean de Dieu Bukuru, fot. Wojciech Jargiło, DGP

Trzy rozmowy z misjonarzami, które musisz poznać

Święta to czas niezwykły. Banał, prawda? Wiemy to, nie od dziś i nie od tych Świąt. Ja jednak chcę rozwinąć to zdanie. Święta to czas niezwykły… także w mediach.  

 Z perspektywy dziennikarza pracującego w redakcji, której głównym (choć nie jedynym) zainteresowaniem są misje i działalność misyjna, miło było posłuchać, poczytać to, co proponowały inne redakcje. Na świąteczny czas niech zniknie więc międzyredakcyjna gonitwa za newsem i tematem. Zajrzyjmy i posłuchajmy, co u innych piszczy.  

 Wielki Piątek to była prawdziwa kumulacja misyjnych tematów. Rano, gdy zajrzałem do „Dziennika Gazety Prawnej”, zobaczyłem wywiad Roberta Mazurka z o. Jeanem de Dieu Bukuru MAfr. Z kolei po południu, gdy włączyłem Program III Polskiego Radia, w Pulsie Trójki usłyszałem rozmowę z ks. dr. Przemysławem Markiem Szewczykiem, prezesem stowarzyszenia Dom Wschodni. Po tej audycji, która kończyła się tuż przed 18:00, przełączyłem odbiornik na RMF – tam tuż po 18:00 wieczorny wywiad zaczyna jeden z moich ulubionych dziennikarz, Marcin Zaborski. Kto gościł w jego studiu? Świecka misjonarka, dr Helena Pyz. 

fot. unsplash

Po kolei – najpierw ten, który mną najbardziej wstrząsnął, bo i opowiada historie, których pewnie słyszeć byśmy nie chcieli (to DGP). Drugi – to rozmowa z dr Heleną Pyz – bo wzrusza i motywuje, pokazuje, jak wielką siłę, odwagę i determinację mają w sobie misjonarze. Trzeci to rozmowa radiowej Trójki – bo dużo z niej można było się dowiedzieć, a niosła ze sobą sporą dawkę ekumenizmu. Zapraszam na najważniejsze (według mnie) fragmenty tych wywiadów.   

Misjonarz, który był niewolnikiem  

Do „DGP” zaglądam co piątek, bo można tam znaleźć naprawdę ciekawe tematy, dobrze opracowane i takie, których w innych mediach można w ogóle nie usłyszeć i nie zobaczyć. W tym wydaniu gazety Robert Mazurek rozmawiał z o. Jeanem de Dieu Bukuru MAfr, zgromadzenia potocznie nazywanego ojcami białymi. Rozmowa zatytułowana jest „Byłem gotowy na śmierć” i wcale nie jest to tylko gołosłowna deklaracja, bo śmierć towarzyszyła ojcowi Jeanowi od najmłodszych lat. Robert Mazurek rozmowę zaczął tak:

Kiedy papież mówi o handlu ludźmi… 

„To go nie rozumiecie” odpowiedział o. Jean i dalej mówił:  

To historia mojego życia. Sam byłem porwany, sam byłem niewolnikiem, a teraz próbuję przywrócić do życia ludzi, których udaje się oswobodzić z rąk handlarzy ludźmi. Mamy nieduże 25-osobowe schronisko w Nairobi, miejsce, do którego trafiają młode dziewczyny ze wszystkich stron. Mają nie więcej niż 20 lat. Mieliśmy 14latkę, którą wielokrotnie gwałcono, zmuszono do aborcji, potem znów wykorzystywano ją straszliwie, zaszła w ciążę po raz drugi i miała kolejną aborcję. Wtedy wyskoczyła przez okno, poraniona trafiła do ośrodka, gdzie okazało się, że ma AIDS. 

Robert Mazurek: Powiem brutalnie – to horror, ale to się dzieje zbyt daleko stąd, by nas głębiej przejąć. 

o. Jean de Dieu Bukuru MAfr: To się dzieje tutaj, w Polsce, w Europie, wszędzie. Młodym dziewczętom oferuje się świetną pracę, a kończą w domach publicznych. To dotyczy 40 mln ludzi. Według danych FBI to największy czarny biznes po handlu bronią i narkotykami. Ogromne pieniądze, ogromne wpływy. 

 Gdy porwano o. Jeana, miał zaledwie 15 lat. Przez 120 dni był niewolnikiem. Pochodzi z Burundi, małego kraju w samym środku Afryki. Mieszkał na północy, bliżej równika, koło granicy z Rwandą, blisko Konga: „To był kwiecień, niedzielny wieczór. Poszliśmy spać. Obudziło mnie bicie. Otworzyłem oczy i zobaczyłem człowieka z karabinem, który mówił: „Pakuj wszystko, co masz!”. Byłem przerażony, ale robiłem, co kazali. Spakowałem się i wyrzucili nas na zewnątrz, do szeregu. Bagaże na głowę i kazali iść. „Każdy, kto nie będzie chciał iść, zostanie zastrzelony”. 
W Burundi, podobnie jak w Rwandzie, mieszka 80% Hutu i kilkanaście procent Tutsi, ale przez lata to oni byli elitą. W 1993 r. kontrolowana przez nich armia zamordowała wywodzącego się z Hutu prezydenta Ndadaye. To była bezpośrednia przyczyna walk Hutu z Tutsi, choć potem, jak to podczas wojen bywa, już nikt nie patrzył, kto jest kim. O. Jean opisuje porwanie, 120 dni w roli niewolnika i swoją ucieczkę od rebeliantów, która mogła skończyć się dla niego tragicznie.   

„W końcu tracisz wiarę w samego siebie, w to, że jesteś coś wart, że twoje życie ma jakikolwiek sens. Kiedy te dziewczęta do nas trafiają, nie czują się nawet ludźmi. Są obiektami, są towarem. I tak patrzą na siebie” (o.

Dziś ojciec Jean to człowiek wykształcony, choć to trochę mało powiedziane. Studiował w Ghanie, Zambii, Mozambiku, cztery lata studiował w Jerozolimie, zna kilka języków. Później jego przełożeni wysłali go na kolejne studia podyplomowe – do Nairobi, gdzie studiuje stosunki międzynarodowe i prawa człowieka. Pytany o to, czy zostanie profesorem i kościelnym dyplomatą, odpowiada: „Nie sądzę. Moim powołaniem jest bycie z tymi, którym nikt nie chce pomóc”. Jego misja to pomóc wrócić do normalności tym, którzy przeżyli koszmar bycia niewolnikiem, bycia „przedmiotem” handlu: „Myślę, że moim powołaniem jako księdza jest dawanie nadziei tym ludziom. Towarzyszę im w odnajdywaniu siebie, w przywracaniu szacunku do siebie. Jako ksiądz i jako człowiek z podobnymi doświadczeniami wierzę, że dzięki Bogu, że z jego pomocą jest to możliwe”.  

„Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, nie wiedzieliśmy dokąd uciekać. Jeśli coś mi pomagało w tym obozie, to modlitwa, pieśń z drogi krzyżowej, której nauczyła mnie mama. Towarzyszyła mi cały czas”. 

Misjonarka, która kocha trędowatych  

Lekarz leczy, natomiast ja wśród nich żyję, ja z nimi mieszkam. Ja… ich kocham – tak o swojej pracy z trędowatymi w Indiach mówiła w Popołudniowej rozmowie w RMF FM dr Helena Pyz, która od ponad trzech dekad zajmuje się chorymi w ośrodku rehabilitacji Jeevodaya w Indiach.  

W rozmowie z Marcinem Zaborskim opowiadała o trudnych społecznych relacjach z chorymi na trąd. Na ulicy wita się z trędowatymi, nie przejmuje się tym, że niektórzy na taki widok odwracają wzrok. „Ja się witam z trędowatymi . Niekoniecznie rzucamy się sobie na szyję, ale rozmawiam z nimi, śmiejemy się z czegoś. To budzi jakieś takie… wielkie zdziwienie”. Choć lekarka i świecka misjonarka podkreślała w rozmowie, że coraz częściej zdarzają się też pozytywne reakcje. Widzą, że to są moi znajomi ci żebrzący ludzie, którzy idą ulicą. Wrzucą jakiś datek. Czasem, żeby mnie pochwalić też za taką reakcję – tłumaczyła.

Zdjęcie:
Dr Helena Pyz: Moja załoga składa się prawie wyłącznie z byłych trędowatych, fot. Jakub Rutka /RMF FM

Doktor Pyz tłumaczyła na antenie RMF, dlaczego trędowaci to jednocześnie niedotykalni. Bywa, że lekarze niechętnie chcą ich leczyć. „Lekarze w państwowej służbie zdrowia muszą, no bo jeżeli pacjent się zgłosi, to jakoś nie mogą mu odmówić. Natomiast prywatni lekarze zwyczajnie, dla kariery, dla pieniędzy nie będą się zajmować kimś, kto po pierwsze nie zapłacił, a po drugie odstraszy innych pacjentów” przyznaje gość RMF. W społeczeństwie pokutują niestety mity, że to jest strasznie groźna choroba… jest to choroba zakaźna, ale że zagraża innym? To powoduje, że ludzie nie chcą się stykać z ludźmi innymi, którzy mają znak zewnętrzny. I to jest dopiero bzdura, ponieważ znak zewnętrzny nie świadczy o chorowaniu, tylko o tym, że przebył chorobę i że ma powikłania po tej chorobie. Pacjent, który zetknął się z trądem, to zna. Natomiast inni tego nie wiedzą i brzydzą się, boją się. Trochę to jest też związane z hinduizmem, z wiarą. Oni myślą, że jak człowiek jest chory, to być może w poprzednim wcieleniu na przykład jakoś zawinił sam sobie. 

„Oczywiście zaniepokoiło mnie to, że nie znam żadnego języka poza łaciną i rosyjskim, ale usłyszałam: wszyscy rozumieją język miłości” (dr Helena Pyz w RMF) 

 Z drugiej strony – między ludźmi mieszkającymi w Indiach jest sporo wzajemnej życzliwości, nawet takiej, którą częściej przypisujemy rodzinie niż nawet znajomym. Można być czyjąś ciocią, niekoniecznie według krwi. „Do spotkanego pana mówi się wujku przez szacunek. Nie mówi się proszę pana czy po imieniu. W ogóle imion się nie używa, więc nie wiem, czy ktoś w Indiach pamięta, że ja jestem Helena. Natomiast jestem mami taki przydomek mi kiedyś dano, a potem inni zaczęli to powielać. Dla wielu już byłabym babcią pewnie, czyli nani, ale ja ciągle jestem mami. 

fot. unsplash

Marcin Zaborski (RMF): W 1989 r. mogła pani przeczytać w encyklopedii PWN, że trąd to jest przewlekła choroba, że zarażenie następuje po długotrwałym, bezpośrednim kontaktowaniu się z chorą osobą itd. Jest pani lekarzem, więc to troszkę pewnie pomaga. Ale nie jest pani specjalistą od leczenia trądu ani chorób tropikalnych. Nie zna pani języka. I co? Leci pani do Indii?  

Dr Helena Pyz: Tak. 

Marcin Zaborski (RMF): Tak po prostu? 

Dr Helena Pyz: Wsiadam w samolot i lecę. Muszę najpierw zdobyć paszport i wizę, to nie jest takie proste. I bilet. 

Dziennikarz zapytała Helenę Pyz, czy w Indiach jest u siebie a nie w Warszawie czy w Ząbkach? Jeśli tak, to kiedy tak się poczuła? Jego rozmówczyni powiedziała, że bardzo szybko, jakieś 30 lat temu, już jakieś dwa, trzy miesiące po przyjeździe (a przyjechała tam w lutym 1989 r.). 

Ksiądz, który o misjach wiele wie  

Gościem „Pulsu Trójki” w Wielki Piątek był ks. dr Przemysław Marek Szewczyk, prezes stowarzyszenia Dom Wschodni.  

Chrześcijanie na Bliskim Wschodzie to nasi bracia, którzy wyznają tę samą wiarę. Tam znajdują się najstarsze wspólnoty. Dla chrześcijan każda ziemia jest ojczyzną, a z drugiej strony na każdej ziemi żyją trochę jak w innym kraju. W świecie arabskim chrześcijanie nie posiadają pełni praw, ale to nie znaczy, że są mordowani na każdym kroku. Nie mogą zajmować wysokich pozycji społecznych, ale np. koptowie są jednymi z najbogatszych ludzi w Egipcie” tak złożoną sytuację chrześcijan w tamtych krajach tłumaczył ks. dr Szewczyk.  

Gość Trójki podkreślił, że w Iraku rozpętało się piekło społeczne i mniejszości są szalenie narażone na prześladowania. – Tam wybór wiary jest wyborem życiowym. Ludzie ryzykują życie, więzy społeczne dla wiary – stwierdził duchowny.

Zdjęcie: Monaster św. Tekli w syryjskiej Maluli, fot. Anton_Ivanov / Shutterstock

W tamten dzień, w Wielki Piątek, słuchając radia i zaglądając do gazet, można było pomyśleć, że misjonarze to gwiazdy mediów! Choć jeden raz, choć tylko „od święta”, to jednak dobrze, że media, które na co dzień tych tematów raczej nie widzą, tym razem je dostrzegły.  

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze