Fot. Karolina Brozek

W Kazachstanie ludzie przyjmują chrzest, a później często znikają z Kościoła [ROZMOWA]

Aleksandra Zdanowicz należy do diakonii misyjnej Ruchu Światło-Życie w archidiecezji warszawsko-praskiej. W tym roku wyjechała na misje do Kazachstanu. I – jak podkreśla w rozmowie z Karoliną Binek – doświadczyła tam wielu zaskoczeń. „Trudno mi wręcz pojąć, że Kazachstańczycy przyjmują chrzest, a później znikają z Kościoła” – opowiada.  

W jaki sposób przygotowywałaś się do wyjazdu do Kazachstanu?

– Przygotowanie to polegało na tym, że uczestniczyliśmy w spotkaniach online z misjonarzem ks. Piotrem, który posługuje w Kazachstanie i który tłumaczył nam jak funkcjonuje to państwo. Ale rozpoczęła się pandemia covida i wszystkie plany wyjazdowe musiały poczekać. Uważam natomiast, że to jest działanie Ducha Świętego, że w tym roku nagle się udało i znów z moją współoazowiczką z Gliwic – Karoliną – zaczęłyśmy przygotowywać się do wyjazdu.

Czego dowiedziałaś się podczas spotkań z misjonarzem? Były one poświęcone przede wszystkim Kazachstanowi czy też od razu temu, jakie będą tam Twoje zadania?

– Dowiedzieliśmy się wtedy dużo na temat kazachstańskiej kultury i prawa. Musieliśmy wiedzieć, że nie możemy za bardzo ewangelizować przez słowa, bo w Kazachstanie nie wolno za dużo mówić na temat Boga, szczególnie poza parafią. Z kolei przygotowania duchowe odbywały się już w diakonii misyjnej na miejscu.

>>> Misjonarz w Kazachstanie: trwałość małżeństwa nie jest tutaj dużą wartością [ROZMOWA]

Skąd u Ciebie zainteresowanie misjami? Ten temat był Ci bliski od dawna?

– Wyjechałam do Szwecji na Erasmusa i tam odkryłam swoje misyjne powołanie. Mieszkając w tym kraju, spotkałam misjonarzy z neokatechumenatu. Poznając ich i widząc ich zapał, wiarę, poczułam się wręcz tym „zarażona”, a moje serce powoli otwierało się na misje. Później zaczęłam do nich przyjeżdżać i dość długo z nimi przebywałam. Po powrocie do Polski od razu zdecydowałam się dołączyć do diakonii misyjnej Ruchu Światło-Życie. Przedstawiciele naszej diakonii warszawsko-praskiej najczęściej wyjeżdżają do Sierra Leone, Kenii oraz do Tanzanii. Ja nie chciałam akurat tam jechać, bo mam obawy związane z Afryką i pokornie czekałam na Kazachstan. Znam język rosyjski, jest on moim pierwszym językiem, i m.in. ze względu na to wolałam wyjechać w tamte tereny.

Co czułaś, kiedy dowiedziałaś się, że mimo kilkuletnich przygotowań nie możesz jednak wyjechać do Kazachstanu? Przyjęłaś to z pokorą czy jednak czułaś rozczarowanie?
– Przyjęłam to w pokorze, ze świadomością, że to nie ten czas. Ale miałam nadzieję, że może uda się za rok. Nie miałam w sobie burzliwych emocji, bo przecież u nas na co dzień też doświadczaliśmy pandemii. Ale mimo to Kazachstan pozostał w moim sercu jako wielkie marzenie. Przyznam jednak, że w tym roku zaczęłam z tego marzenia rezygnować, bo cała moja diakonia wyjeżdżała do Afryki, a misje w Azji odeszły trochę w niepamięć.
Mimo to Tobie oraz Karolinie udało się wyjechać w tym roku do Kazachstanu. Jak to się stało, że plany się zmieniły?

– Karolina skontaktowała się ze mną i powiedziała, że zaprasza mnie na wyjazd. Moje pierwsze słowo brzmiały jednak: „Nie wiem, co mam robić”, bo zdecydowałam już, że odchodzę z diakonii. Potrzebowałam miesiąca, żeby rozeznać tę sytuację i wszystko przemodlić. Cały czas byłam jednak na rozdrożu i nie wiedziałam, co dalej, tym bardziej, że zaczęłam doktorat i chciałam też trochę odpocząć od wszystkiego. Po miesiącu Karolina odezwała się do mnie znowu. A ja nadal nie miałam odpowiedzi. Postanowiłam jednak jeszcze raz się pomodlić i właśnie po tej modlitwie poczułam ogromny pokój w sercu, radość i pewność, że na pewno chcę tam jechać, że to jest moja droga.

Do jakiej części Kazachstanu zostałyście posłane?

– Do Atyrau. To jest zachodnia część Kazachstanu, która znajduje się nad Morzem Kaspijskim. Do tego obszaru bardzo trudno dojechać i jest to bardzo kosztowne. W związku z tym postanowiłyśmy założyć zbiórkę internetową, ale nie bardzo wierzyłyśmy, że uda nam się zebrać całą kwotę. Po pierwszym dniu udało nam się jednak już uzbierać 50% potrzebnych pieniędzy. A tydzień później miałyśmy już całą sumę. Doświadczyłyśmy również dużego wsparcia ze strony całej wspólnoty oazowej. Od razu w czerwcu kupiłyśmy bilety na nasz wrześniowy wyjazd. I w tym samym miesiącu miałyśmy wręczenie krzyży misyjnych. Tę sytuację też odbieram jako działanie Ducha Świętego, bo moim marzeniem było rozesłanie i przyjęcie krzyża oraz błogosławieństwa wraz z moimi przyjaciółmi z diakonii. I tak się wydarzyło, że oni akurat w podobnym czasie wyjeżdżali do Sierra Leone i w dniu wspólnoty oazowej wszyscy w piątkę przyjęliśmy krzyże od biskupa Romualda Kamińskiego z diecezji warszawsko-praskiej.

Fot. Archiwum prywatne Aleksandry Zdanowicz

Miałaś przygotowanie duchowe i rozeznanie, jaka może być tamtejsza kultura. Mimo to doświadczyłaś później trudnego zderzenia z rzeczywistością? Czy tez na miejscu nic Cię już nie zaskoczyło?

– Urodziłam się na Białorusi, która była wraz z Kazachstanem częścią Związku Radzieckiego. Miałam więc poczucie, że wyjeżdżam do domu. Okazało się jednak, że Kazachstańczycy są inni niż myślałam i rzeczywiście przeszłam przez takie zderzenie z rzeczywistością. Dobrze dogadywałam się z parafianami, bo przyjęli mnie jako swoją. Bardziej doświadczyłam takiego zmierzenia się z tamtejszymi realiami jeśli chodzi o księży. Karolina jest Polką, studiowała filologię rosyjską, a ja jestem native speakerem z rosyjskiego i miałam przekonanie, że to ja będę jej pomagać w rozumieniu miejscowych. Tymczasem było zupełnie inaczej. Przy parafii posługują księża ze Słowacji. Język rosyjski nie jest dla nich pierwszym językiem, przez co mają akcent, którego nie mogłam zrozumieć, a Karolina już tak. Ja szczególnie miałam problem z tym, żeby w ogóle zrozumieć proboszcza, a przecież to było na co dzień niezbędne.

>>> Misjonarz: w Kazachstanie mieszka wielu potomków Polaków

Jaki jest tamtejszy Kościół? W jaki sposób Ty go odebrałaś?

– Przede wszystkim jest bardzo miłosierny i bardzo akceptujący, czego trochę nie doświadczałam w Polsce. Ale tam Kościół liczy około 100 osób, więc nie jest to nawet diecezja, a administratura apostolska. Ta część Kazachstanu, w której ja przebywałam jest w 90% zamieszkana przez muzułmanów. 9% to wyznawcy prawosławia, a 1% stanowią wyznawcy innych religii. Można zauważyć, że księża posługujący tam w pełni oddają się parafianom, nic nie mają dla siebie. Na przykład Kościół w Atyrau nie jest w stanie w jakikolwiek sposób wspomóc księży. Muszą więc szukać finansowania poza Kazachstanem. Tam ludzie bardzo często mają taką mentalność, że jeżeli ja jestem Kazachem, to znaczy, że mam być muzułmaninem. Do Kościoła należą tam natomiast głównie dzieci i młodzież. Oraz są osoby, które borykają się z różnymi problemami, a Kościół im pomaga. Poza tym ksiądz za każdym razem pisze do parafian, o której godzinie będzie odbywała się msza w niedzielę. Jeżeli są chrzty, to ksiądz wszystko urządza. Bo chrzest w parafii to jest cud. Jeżeli jest pogrzeb, który zdarza się raz na rok albo nawet rzadziej, to jest przygotowany bardzo odświętnie, żeby pokazać piękno mszy. Księża starają się tam pokazywać najpiękniejszą stronę Kościoła i oddają bardzo dużą część swojego czasu. Nie mają nawet wolnego dnia, żeby odpocząć, bo na przykład w niedzielę oprócz mszy odbywają też wiele spotkań i rozmów. My doświadczyłyśmy tam z ich strony dużej miłości do drugiego człowieka i tego, że nas w żaden sposób nie oceniali.

Wolontariuszki z administratorem apostolskim, Fot. Karolina Brozek

Jakie były tam twoje zadania, czym zajmowałaś się na co dzień?

– Z racji bycia native speakerem z rosyjskiego – tłumaczyłam różne materiały z języka polskiego. W pierwszym tygodniu naszego pobytu do Kazachstanu przyjechał misjonarz z Wielkiej Brytanii i pomagałyśmy tłumaczyć jego słowa. Co ciekawe, w tym Kościele jest bardzo mało starszych osób. A przecież to one zazwyczaj podtrzymują wspólnotę. Tam natomiast jest ich maksymalnie dziesięć, a Kościół jest bardzo młody. Naszym obowiązkiem z Karoliną było prowadzenie katechezy dlaróżnych grup parafialnych. Przygotowywałyśmy spotkania dla osób w każdym wieku. Poruszałyśmy tematy związane z kerygmatem. Księża bardzo chcieli, żeby nie było to w jakiś sposób przytłaczające, więc na przykład wspólnie graliśmy w gry, przy okazji się ucząc. Poza tym w Atyrau jest bardzo dużo obcokrajowców, gdyż wydobywana jest tam ropa naftowa. Dlatego przyjeżdżają do tego miejsca na przykład Amerykanie, którzy wspierają miejscowych swoją wiedzą. Są tam wręcz tzw. amerykańskie wioski, których mieszkańcy na co dzień nawet nie mają styczności z rodowitymi Kazachami. Ale właśnie oni przyjeżdżają często na msze wraz z dziećmi. Dlatego na mszy w języku angielskim bywało więcej osób, niż na mszy w języku rosyjskim. W związku z tym przydatna była nasza znajomość angielskiego. Poza tym czasami też sprzątałyśmy lub przygotowywałyśmy łóżka dla gości. Jednak naszym głównym zadaniem było wspieranie księży w ich pracy.

Tamtejsi katolicy chętnie uczestniczyli w prowadzonych przez Was katechezach? Jaka jest ich duchowość? Bardzo różni się od naszej?

– Najbardziej wspominam spotkanie z kobietami, które rzeczywiście chciały nas słuchać. Młodzież z kolei przyjmowała wszystko w różny sposób. Zauważyłam też, że oni znają wszystko w teorii, że potrafią rozmawiać o grzechu, ale gdy wychodzą z kościoła, ich wiedza nagle znika. Zupełnie nie żyją tym wszystkim w praktyce. Na przykład przyjmują chrzest, a później znikają z Kościoła. Już ich nie ma. Trudno mi wręcz to pojąć. Bo mówią mi, że wiedzą, co jest grzechem, ale kiedy idą do domu, to żyją tak, jak każe im świat. Uważam więc, że tam wszystko jest „na starcie”, oni zaczynają „od zera”. Miejscowy Kościół ma wiele potrzeb i potrzebuje wielu przykładów innych, niż ma na co dzień. Nawet dzieci żyją tam w świecie korupcji. W Kazachstanie jest też wiele skrajności – bieda przeplata się z bogactwem. Śluby też nie są tam popularne. Myślę, że Związek Radziecki i jego następstwa mocno zawężyły tamtejszą rzeczywistość. Trudno więc opisać tę duchowość, bo właściwie jej tam nie ma. Na całe miasto, w którym znajduje się jeden kościół, jest tam trzech księży, jeden z których jest administratorem. Kazachstańczycy wręcz martwią się, że ksiądz dowie się czegoś o ich problemach i są bardzo zamknięci. Rzadko chodzą do spowiedzi. Myślę więc, że w Kazachstanie Kościół jest dopiero na samym początku swojej działalności.

>>> Kim jest Apostoł Kazachstanu? To Polak

Fot. Karolina Binek/Misyjne Drogi

To wszystko pokazuje zatem, że wolontariusze misyjni są na tych terenach jak najbardziej potrzebni.

– Tak, szczególnie tacy, którzy przyjadą przynajmniej na rok. Cała misja tam polega na intymnej relacji z drugim człowiekiem. Przez miesiąc uda się jedynie tego człowieka trochę poznać, ale cały proces wiąże się z intymnymi więzami miłości. My akurat byłyśmy przez miesiąc i wierzę, że zasiałyśmy jakieś ziarno. Ale przez całą resztę czasu tamtejsza wspólnota zostaje tylko z księżmi. Wiem, że była tam przez dwa lata świecka wolontariuszka z Polski – Oktawia, która mieszkała tam przy parafii i bardzo wspierała miejscowych duchownych, którzy poza sprawami duchowymi zajmują się tam nawet budową kościoła.

Co dla Ciebie dzisiaj, już po wyjeździe, znaczy bycie wolontariuszką misyjną?

– Myślę, że to dla mnie prowadzenie przez Ducha Świętego. Nie chodzi o to, aby brać wszystko na siebie, ale żeby zobaczyć, jak Bóg działa. To daje ogromne szczęście i radość, kiedy mogę zobaczyć, w jaki sposób Duch działa przeze mnie. Bycie dobrym misjonarzem to bycie pokornym, oddanym Duchowi Świętemu i pójście tam, dokąd On woła. Trzeba też być otwartym. Bo nigdy nie da się przewidzieć, jakie problemy zastaniemy na miejscu. Nieważne, czy będzie się tłumaczem, czy sprzątaczem – w każdej z tych czynności można znaleźć Boga. Poza tym dla mnie ogromnym szczęściem i radością jest też patrzenie, jak Duch Święty zmienia innych, także na misjach.

>>> „W Kazachstanie jest żywa wspólnota katolicka, mająca za sobą ciężkie doświadczenia” [ROZMOWA]

Ty zawsze byłaś osobą wierzącą? Twoja wiara w jakiś sposób zmieniła się podczas pobytu na wolontariacie misyjnym?

– Ja urodziłam się w rodzinie niewierzącej i uważam, że wiara to jest po prostu dar i niezasłużona łaska, bo ja i moi rodzice nie zrobiliśmy nic, żeby ją mieć. Natomiast misje pomogły mi zmienić patrzenie na moje życie. Stałam się bardziej pokorna i jest to dla mnie ważne. Wcześniej rzadziej myślałam o pokorze jako o jednej z najważniejszych cech chrześcijanina, bo Warszawskie życie polega na zdobywaniu wszystkiego na własną rękę. Dziś jestem też bardziej wdzięczna za to, że Pan Bóg pozwolił mi zobaczyć Jego cuda. Bo według mnie, tak po ludzku, tamten Kościół nie jest możliwy. A on przecież istnieje! Cieszę się bardzo, że miałam szansę to obserwować. Uważam to za dar i ogromne szczęście. Ale jednocześnie jest to też ogromna odpowiedzialność. Poza tym widzę, że moja wiara dzięki doświadczeniu misyjnemu jeszcze bardziej się wzmocniła.

Ewa ze Słowacji pracująca w Cartias, Fot. Caritas Kazachstan

Planujesz już kolejny wyjazd? Chciałabyś jeszcze kiedyś wyjechać na misje?
– Ten wyjazd pokazał mi, że nie ma co planować, bo rzeczywistość i tak może okazać się inna. Jestem otwarta na działanie Ducha Świętego. Będę rozeznawać, gdzie Bóg mnie powołuje. Ale wiem też, że misje dzieją się teraz i tu. Kazachstan ma ogromne potrzeby. I owszem, można tam wyjechać i pomagać na miejscu. Tym bardziej, że jest tam niewielu katolików. Ale możemy im pomóc również tutaj – w Polsce. W Kazachstanie działa Caritas. Posługuje tam wolontariuszka ze Słowacji – Ewa, która już od 20 lat jest misjonarką. I zajmuje się dziećmi z zespołem Downa. Bo w Kazachstanie dzieci z jakąkolwiek niepełnosprawnością czy niedorozwojem intelektualnym nie istnieją dla państwa. Kiedy przychodzi się do administracji miasta i prosi o pieniądze na takie potrzeby, to można jedynie usłyszeć, że oni nie mają takich potrzeb, bo nie ma tam takich ludzi. A oni są. Tylko ludzie mieszkający w Kazachstanie wręcz chowają dzieci z zespołem Downa, a jeśli wiadomo przed urodzeniem, że dziecko ma dodatkowy chromosom, wówczas naciska się na kobiety, aby zdecydowały się na aborcję „Po co rodzić takie dzieci” – takie towarzyszy im myślenie. Uważam więc, że Ewa robi tam naprawdę wiele. Bo otworzyła ośrodek, w którym zajmuje się tymi dziećmi. Dzięki niej mają one w ogóle możliwość wyjścia z domu i rozmawiania z ludźmi. Niedawno Caritas wykupiła też ziemię w Atyrau i chce wybudować szkołę, żeby dzieci z zespołem Downa mogły się w niej uczyć. Chcemy rozpocząć zbiórkę pieniędzy na ten cel. Misje więc trwają do tej pory. Jest ogrom spraw do zrobienia i staram się działać i pomagać – nawet będąc już w Polsce.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze