Fot. Domena Publiczna

Wanda Błeńska. Kobieta, która przywróciła godność tysiącom osób [ROZMOWA] 

18 października 2020 r. będzie miało miejsce uroczyste rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego Wandy Błeńskiej. Przez ponad 40 lat pracowała w Ugandzie i leczyła osoby z trądem. Silny charakter, pasja i ogromna miłość do ludzi. Ale też trud, dramatyzm i przecieranie szlaków. Przecież w 1950 r. samotne, świeckie kobiety nie jeździły na misje. O tej niezwykłej osobie opowiada postulator procesu beatyfikacyjnego, ksiądz Jarosław Czyżewski. 

Doktor Wanda Błeńska całe swoje życie poświęciła leczeniu chorych na trąd w Ugandzie. Prowadziła ośrodki zdrowia w Bulubie i Nyendze. Pracowała w niezwykle trudnych warunkach. Zorganizowała kursy dla opiekunów trędowatych, wykształciła miejscowych lekarzy. Została autorytetem medycznym i pionierką leczenia trądu w Ugandzie. Jan Paweł II nazwał ją „ambasadorem misyjnego laikatu”.

fot. Archiwum Wandy Błeńskiej

Justyna Nowicka: Miała 16 lat, kiedy powiedziała swojemu ojcu, że albo będzie lekarzem albo będzie nikim. Ojciec zapisał ją na studia medyczne. Ale dlaczego została lekarzem na misjach? Czy to nie jest tak, że może przypadek sprawił, że poszła tą drogą? Zawierucha wojenna, Wanda Błeńska w zasadzie ucieka z Polski, by jechać do chorego brata. A późniejszy powrót z pewnością oznaczałby wyrok. 

Ksiądz Jarosław Czyżewski: Wanda Błeńska od dzieciństwa marzyła, by wyjechać jako lekarz na misje. Ale z drugiej strony zapewne zdawała sobie sprawę z tego, że jest to w dużym stopniu nierealne. W 1946 r. wyjechała do chorego brata do Niemiec. Niejako uciekła z Polski, ukryta na statku płynącym do Lubeki w pojemniku na węgiel. A jeszcze dwa lata później, kiedy w Liverpoolu przebywała na kursie medycyny tropikalnej, pisała w liście do swojej rodziny, że na pewno wróci do Polski. Miała w sobie pragnienie, by jechać na misje, ale wtedy jeszcze świeckie kobiety w zasadzie nie wyjeżdżały same na misje 

Kiedy więc w 1950 r. pojawiła się okazja, by to pragnienie spełnić, pewnie była zaskoczona. Jeden z ojców białych przekazał wtedy Wandzie Błeńskiej, że biskup z Ugandy szuka lekarzy, którzy chcieliby pomóc tam stworzyć leprozorium – szpital dla chorych na trąd. Miała kilka dni na decyzję, spakowanie się i załatwienie wszelkich formalności. Nie wahała się. To pokazuje, że rzeczywiście o misjach marzyła. 

Kiedy ją pytano, dlaczego nie wyszła za mąż, odpowiadała, że nigdy się na tyle nie zakochała, że nigdy nikogo nie pokochała bardziej niż pracę lekarza na misjach.

Wanda Błeńska z ojcem Teofilem w Toruniu na domowym podwórku; lata II wojny światowej, fot. Archiwum Hanny Krynickiej Dulian z Gdańska

Skoro nie małżeństwo, ale za to wielkie pragnienie pracy na misjachto dlaczego nie poszła do zakonu? To była droga, którą mogła trafić na misje. 

Ponieważ mówiła, że nie ma takiego powołania. Jednocześnie jej życie duchowe było bardzo głębokie. W zeszłym roku, dzięki uprzejmości krewnej Wandy Błeńskiej, udało się dotrzeć do aktu ślubowania Chrystusowi, który bardzo przypomina przysięgę małżeńską. „Ja, Wanda, obieram sobie Ciebie, Jezu, za wyłącznego Pana i ślubuję Ci Miłość, Wierność i Posłuszeństwo aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny, Królowo Polski i Wszyscy Święci! W dniu Najświętszego Serca Pan Jezusa A.D. 1958. W. Błeńska”. 

Można powiedzieć, że to ślubowanie jest jakąś formą ślubów prywatnych, konsekracji. Natomiast nie odnalazła w sobie powołania do życia zakonnego. Stanisław Zasada, dziennikarz, w jednym ze swoich tekstów przytacza pewną historię. Podobno pani Wanda miała pójść do jednego z poznańskich klasztorów i poprosić przełożoną, żeby ją przyjęli, tak na niby, wysłali na misje, a ona później wystąpi z tego zakonu. 

Odważna prośba. 

To, co o niej wiem, głównie na podstawie listów, do których udaje się dotrzeć, to na pewno to, że miała silny charakter. Tak jak pani wspomniała, nie miała jeszcze 17 lat, a już wiedziała, że chce studiować medycynę i nic innego. W czasie wojny była w Armii Krajowej. W wywiadzie rzece (M. Jelonek, J. Gadzińska, Spełnione życie, Wydawnictwo Świętego Wojciecha) opowiada, jak w dniu swoich imienin została aresztowana za działalność w podziemiu. W celi na ścianie napisała dużymi literami: „Boże, zbaw Polskę”. Kiedy strażnik przyszedł to przeraził się, że gdy komendant zobaczy ten napis – to więźniów zakatuje. To był upalny dzień i pan komendant poszedł się opalać nad Wisłę. Tam sobie coś golnął i zasnął. Tak się spiekł na słońcu, że później znalazł się pod jej opieką. Inni pytali się jej, dlaczego pomaga komendantowi, wtedy odpowiedziała, że jej lekarskie sumienie podpowiada jej: nie szkodzić. Więc z jednej strony świadomość tego, co jest dobre, a z drugiej świadomość, że musi pomóc. Później w Ugandzie przez pierwsze lata była jedynym lekarzem w okolicy. Przed nią wielu lekarzy pracowało w Bulubie i nikt nie dawał rady być tam przez dłuższy czas. 

fot. Archiwum Wandy Błeńskiej

Kiedy czytamy o tym, co robiła w czasie dnia, czym zajmowała się na misjach – pracą w szpitalu, doszkalaniem Ugandyjczyków do pracy w szpitalu, badaniami laboratoryjnymi, douczaniem się, uczestnictwem w codziennej mszy św., opieką nad dziećmi – to ma się wrażenie, że jej doba miała co najmniej 48 godzin. 

Wanda Błeńska mówiła kiedyś ojcu Bogusławowi Dąbrowskiemu, misjonarzowi z Ugandy, że gdyby nie codzienna Eucharystia, to nie miałaby sił do pracy. Kiedy wyjeżdżała na misje miała 39 lat, czyli była w sile wieku. Ale później, kiedy miała osiemdziesiąt lat, angażowała się równie mocno. Także wtedy, kiedy była już w Polsce po powrocie w latach 90. Jeździła w wiele miejsc, opowiadając o swojej pracy, do 93. roku życia prowadziła wykłady dla przyszłych misjonarzy w Centrum Formacji Misyjnej . Na pewno więc ta siła duchowa była fundamentem.  

Wanda Marczak-Malczewska, lekarka, która przez lata współpracowała z panią Błeńską w Ugandzie, powiedziała: „W życiu Wandy to Pan Bóg jest Tym, którego ukochała najbardziej, z ufnością Mu się powierzając. Potrafiła wstać o czwartej, gdy miała złamaną nogę i poruszała się na wózku, by zdążyć na mszę świętą”. 

Ale też po prostu lubiła swoją pracę. Myślę, że jeśli człowiek robi to, co lubi, to choć jest zmęczenie, to jest ono inne niż wtedy, gdy zmuszamy się do robienia czegoś, czego nie lubimy. Wanda Błeńska mówiła, że wszyscy uważają, że jej praca była poświęceniem, a dla niej to było szczęście.  

Gdy myślę o Wandzie Błeńskiej przychodzi mi przede wszystkim do głowy, że żyła dla innych. Bardzo lubię cytat z adhortacji Christus vivit papieża Franciszka: „Wiele razy w życiu marnujemy czas, pytając siebie: »Kim jestem?« Możesz zadawać sobie pytanie, kim jesteś, i spędzić całe życie, szukając tego, kim jesteś. Ale zadaj sobie pytanie: »Dla kogo jestem?«. Jesteś niewątpliwie dla Boga. Ale On chciał, abyś był także dla innych, i wyposażył cię w wiele cech, skłonności, darów i charyzmatów, które nie są dla ciebie, ale dla innych”. Myślę, że ona miała poczucie sensu. Wiedziała dla kogo to robi, że robi to dla Boga i dla innych. Kiedy nie mamy tego poczucia, wtedy nawet jeśli podejmujemy wiele aktywności, to czujemy pustkę.  

A poza tym ona po prostu cieszyła się życiem. Niedawno czytałem świadectwo pana, którego ojciec przyjaźnił się z Wandą Błeńską. Opowiadał o niej, że potrafiła cieszyć się dobrym jedzeniem i pięknem przedmiotów materialnych. 

Pływanie kajakiem po Jeziorze Wiktorii to jedna z ulubionych aktywności Wandy Błeńskiej, fot. Archiwum Wandy Błeńskiej

I była też pierwszą kobietą, która zdobyła szczyt Vittorio Emanuele w Ruwenzori, w środkowej Afryce, który ma prawie 5000 m n.p.m. 

To też pokazuje, że po prostu kochała życie. Lubiła pływać kajakiem po jeziorze. I pisała mnóstwo listów. Dzięki Bogu, że w tamtych czasach ludzie pisali listy, teraz mamy do czego wracać. 

No dobrze, ale z siłą charakteru czasami wiążą się też nie tylko cnoty. Zwykle jest kilka cech, które mogą stać się uciążliwe dla innych. Czasami są to wysokie wymagania względem siebie czy względem innych, czasami to porywczość.  

Znam ją z ostatnich lat życia, kiedy była już bardzo spokojną, starsza panią. Ale ona sama o sobie miała dość krytyczne zdanie. Widziała swoje wady. W listach pisała, że przy ogromie pracy i pacjentów nerwy brały górę. W jednym z listów do ks. Aleksandra Woźnego (także kandydata na ołtarze archidiecezji poznańskiej) pisze: „Jaki Pan Bóg jest strasznie dobry dla mnie. On zawsze najwięcej kochał tych »niezbyt dobrych«. Ja Go kocham ogromnie, ale moje uczynki nie idą w parze z tym. Jestem wybuchowa (jak prawie wszyscy tutaj), złoszczę się okropnie, choć nie na długo”. Pod koniec życia była jednak bardzo spokojną osobą. To oznacza, że tę cechę musiała w sobie wypracować. Bardzo podoba mi się w niej to, że miała świadomość siebie – jaka jest – i że pracowała nad sobą.

fot. Archiwum Wandy Błeńskiej

Rozpoczyna się proces beatyfikacyjny doktor Wandy Błeńskiej. To, o czym ksiądz mówi jest pocieszające. Myślę, że każdy z nas może się odnaleźć w tym codziennym zmaganiu i w takiej drodze do dobrego życia. 

Tak, to jest pocieszające i inspirujące. Mamy czasem tendencję do idealizowania świętych, by szukać w nich nadzwyczajności. Możemy myśleć sobie, że świętość nie jest dla nas, wiemy jak słabymi jesteśmy ludźmi. Wanda Błeńska pokazuje, że w naszym zwykłym, codziennym życiu jest to możliwe. I choć forma realizacji w przypadku poznańskiej lekarki była wyjątkowa (praca w Afryce z trędowatymi), to jednak Wanda Błeńska mówiła: „Nie jest to najważniejsze, co wykonujemy, tylko to, jakimi jesteśmy”. 

Jednocześnie, przy całej zwykłości życia chrześcijańskiego, Wanda Błeńska realizowała dość rzadką dla świętych formę życia. Wśród kobiet wyniesionych na ołtarze jest wiele zakonnic, męczennic, coraz częściej są to także żony i matki. Często były to osoby złożone cierpieniem choroby. Wanda Błeńska nie wpisuje się w żadną z tych kategorii, jak wiele współczesnych kobiet. Nie żyła w zakonie, ani w rodzinie, ale jej życie było zupełnie oddane Bogu i ludziom. Poznałem kilka kobiet, które także nie żyją ani w zakonie, ani nie założyły rodziny, dla których pani Wanda Błeńska stała się osobą bliską. I myślę, że ona może trafić do takich osób.

fot. Archiwum Wandy Błeńskiej

A w jaki sposób w codzienności przejawiała się świętość Wandy Błeńskiej? 

Żyła w głębokim zjednoczeniu z Bogiem. Żyła dla innych, o czym mówiliśmy wcześniej. Dawała siebie. Pokonywała swoje wady. Żyła przebaczeniem. 

Poza tym miała ogromny szacunek dla człowieka i wiarę w dobro każdej osoby. Często mówiła, że ludzie zachowują się źle, ponieważ inni źle ich traktują. Zawsze chciała dać szansę. Chociaż pewnie nieraz się też zawiodła, że dała komuś szansę, a ktoś ją oszukał. 

Jest taka historia, które wydarzyła się jeszcze w czasie II wojny światowej. Gdy dotarła do chorego brata do Niemiec, zapytała, co jest mu potrzebne. „Ja mam taką ochotę na jagody” – odpowiedział. Pobiegła do miasta. „Naraz patrzę, idzie jakaś kobietka i niesie dopiero co zebrane jagody. Zaczepiam ją i pytam: »Czy nie miałaby pani sprzedać trochę, bo ja mam brata w niewoli, a on bardzo mnie prosił o jagody«. »Proszę bardzo« – odpowiada ta pani. »Ja mam syna w wojsku. Też w każdej chwili może znaleźć się w niewoli«. Dała mi te jagody za darmo. Ta kobieta była Niemką. Wszędzie są dobrzy ludzie” – opowiadała Wanda Błeńska. 

Ten szacunek przekładał się oczywiście na jej pracę. Doktor Norbert Rehlis, specjalista z zakresu medycyny tropikalnej i zdrowia międzynarodowego, współzałożyciel Fundacji Pomocy Humanitarnej „Redemptoris Missio”, mówił o niej, że w swoich pacjentach nie widziała jedynie jednostki chorobowej, którą trzeba leczyć. Widziała człowieka z całym jego cierpieniem, wewnętrzną wrażliwością, okolicznościami jego życia i kontekstem społecznym. Leczyła całego człowieka, z jego nadziejami, obawami. 

Ostatnia wizyta Wandy Błeńskiej w Ugandzie w 2006 r., fot. Archiwum Wandy Błeńskiej

Kiedy w 1984 r. odbierała medal Benemerenti od Jana Pawła II powiedziała, że nie wie, ilu chorych wyleczyła lekarstwami, ilu pielęgnacją, a ilu modlitwą. Chyba można powiedzieć, że miała bardzo integralne podejście do pacjenta. 

Tak. Dzisiaj papież Franciszek wiele mówi o czułości. Myślę, że w dużej mierze właśnie czułością, opieką i życzliwością zdobyła serca Ugandyjczyków, którzy nazywali ją Matką Trędowatych. Bardzo się starała, by przywracać poczucie godności. Dotykała zmasakrowanych chorobą ciał trędowatych bez rękawiczek, by im pokazać, że się ich nie brzydzi, nie boi. Był to też znak dla innych, że skoro ona, lekarka, dotyka naszych krewnych bez rękawiczek, to znaczy, że nie musimy się ich bać i możemy z nimi normalnie razem żyć. We wspomnianej książce „Spełnione życie” mówi: „Uczyłam zasad higieny, a jednocześnie mówiłam, by trądu się nie bać, pokazując wszystkim, że ja sama się tej choroby nie boję! Zawsze starałam się pokazać i powiedzieć prawdę na temat trądu. Pokazywałam szczegółowo – to może być zakaźne i to może być zakaźne, a to nie. Jeżeli się wie, czym można się zarazić, łatwiej jest przestrzegać zasad, które chronią przed zakażeniem. Gdy się wszystko wytłumaczy, to człowiek przestaje się bać. Nie dotyka tego, czego nie powinien, czyli po prostu podchodzi do choroby rozsądnie. A jeśli kto zachowuje normalne reguły higieny, które zawsze trzeba zachowywać, nie ma obawy, że się zarazi. Wtedy pojawia się ulga. Uczucie ulgi, że trąd nie gryzie”. 

Dbała też o dzieci trędowatych. Ojciec Bogusław Dąbrowski opowiadał także, że w Bulubie miała pod opieką chłopców z wiejskiej szkoły. Chłopcy przychodzili bez butów, w podartych ubraniach, a ona uczyła ich, aby dbali o swój wygląd i nie mieli kompleksów względem chłopców z rodzin bogatych, których było stać na ubrania. Organizowała im zawody sportowe i jeśli wygrał chłopiec z wioski, podnosiło to ich dumę i poczucie wartości.

Księga chrztów parafii św. Marcina w Poznaniu z zapisem z 9 grudnia 1911 r. o chrzcie Wandy Marii Błeńskiej, córki nauczyciela Teofila Błęckiego (Błeńskiego) i Heleny z d. Brunsz, zamieszkałych w Poznaniu przy ulicy Rycerskiej 20. Rodzicami chrzestnymi Wandy zostało rodzeństwo Franciszek i Wiktoria Błeńscy z Gdańska, fot. Archiwum Anny Guzek z d. Woźniak z Łodzi

A skąd ksiądz bierze materiały na temat doktor Błeńskiej? Uganda jest dość daleko.  

Moim zadaniem, jako postulatora procesu beatyfikacyjnego, jest zebranie materiału, by udowodnić, że była święta. Oczywiście, jeśli dotarłbym do jakiegoś świadka, który z jakiegoś powodu poddawałby w wątpliwość świętość jej życia, nie mogę tego zataić. Oprócz tego w procesie działa Komisja Historyczna, której zadaniem jest zebranie i zanalizowanie dokumentów, które wiarygodnie przedstawiają życie, postać i działalność kandydatki na ołtarze. Ponadto teologowie cenzorzy zbadają jej pisma pod kątem zgodności z wiarą i nauczaniem Kościoła. 

Duża część dokumentacji została zebrana dzięki życzliwości rodziny, która udostępniła notatki, listy, zdjęcia, pamiątki, które były w pokoju dr Błeńskiej. Pomimo tego, że pani Wanda bardzo wcześnie straciła matkę, później ojca i brata, krewnych jest sporo. Ojciec pani Wandy miał dziesięcioro rodzeństwa. Wanda Błeńska miała także przyrodnią siostrę – Janinę Pasek. 

Oczywiście są też materiały, które mieli współpracownicy i przyjaciele Wandy Błeńskiej oraz ich krewni. Także tych osób jest sporo, ponieważ z Wandą Błeńską pracowało w Ugandzie wielu lekarzy z Polski. Dwoje żyje nadal. Jest to Elżbieta Kołakowska oraz Henryk Nowak, który ma być pierwszym świadkiem podczas procesu beatyfikacyjnego. Wśród zmarłych jest m.in. Wanda Marczak-Malczewska, która przez 30 lat pracowała w Ugandzie. Od jej rodziny niedawno otrzymałem paczkę listów i zdjęć. 

Czasami to ja lub Komisja Historyczna trafiamy do znajomych dr Błeńskiej, czasami to oni sami się odzywają. Niedawno skontaktowała się ze mną pani z Łodzi, której rodzice przyjaźnili się z Błeńską. Ona także przesłała mi listy i zdjęcia. 

Poza tym źródłem materiałów są biblioteki i archiwa.

fot. Archiwum Wandy Błeńskiej

Mogłaby być patronką i inspiracją dla wielu osób; lekarzy, osób żyjących w pojedynkę, świeckich misjonarzy… 

Aktualne nauczanie Kościoła i papieża Franciszka wiele mówi o potrzebie zaangażowania misyjnego katolików świeckich. Beatyfikacja Wandy Błeńskiej z całą pewnością może sprawić, że wiele osób świeckich odnajdzie w sobie powołanie misyjne. Papież Franciszek pisze w adhortacjiEvangelii gaudiumo potrzebie bycia uczniem-misjonarzem. Wanda Błeńska w taki właśnie sposób przeżywała swoją wiarę – miała świadomość potrzeby nieustannego rozwijania swojej wiary, a zarazem potrzebę przekazywania jej. A to inspiracja dla każdego wierzącego.

fot. Archiwum Tadeusza T. Głuszko

>>>Niezwykły film o Matce Trędowatych, Wandzie Błeńskiej [WIDEO]


>>>
8 sposobów na świętość według Wandy Błeńskiej 

 

 

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze