Z Sudanu Południowego do Egiptu

Ojciec Andrzej Dzida, misjonarz werbista z Poznania jesienią 2016 roku został ewakuowany z misji w Sudanie Południowym. Posługiwał tam nieco ponad trzy lata, w tym prawie dwa jako proboszcz w parafii w Lainya, około stu kilometrów od Dżuby, stolicy kraju. Opowiada o dramacie, jaki rozgrywa się na terenie tego najmłodszego państwa na świecie i jaką rolę odegrała wizyta papieża Franciszka w życiu chrześcijan koptyjskich w Egipcie.

Anna Szymańska: Dom Nadziei w Lainya w Ojca parafii ma już doprowadzoną wodę? Podczas obchodów jubileuszu 1050-lecia chrztu Polski w czasie mszy św. na stadionie Lecha w Poznaniu w kwietniu 2016 r. uzbieraliśmy na ten cel blisko 60 tys. złotych.
O. Andrzej Dzida SVD: Niestety nie! Pieniądze dotarły zbyt późno, ale to akurat szczęście w nieszczęściu, bo z tego domu został już tylko budynek, natomiast wszystkie mogące się do czegoś przydać urządzenia i przedmioty: baterie słoneczne, panele i całe wyposażenie zostały rozkradzione. Mogliśmy więc zabezpieczyć pieniądze. Jak tylko wrócimy, zajmiemy się i domem, i wodą.

To może nie być tak szybko. Na terenie Ojca misji i w całym Sudanie Południowym trwa wojna domowa, a sam Ojciec od jesieni przebywa w Egipcie.
Wszystko się zgadza, ale opowiem po kolei. W Sudanie Południowym niespokojnie było od samego początku powstania tego państwa, czyli od 2011 r. Od grudnia 2013 r. nastąpiło nasilenie konfliktu pomiędzy plemionami i początek pełzającej wojny domowej, która w ubiegłym roku rozgorzała na dobre. W lipcu 2016 r. przeniosła się w nasz rejon, czyli do miejscowość Lainya, w której posługiwaliśmy. Tu znajdowała się nasza główna stacja, parafia pw. Świętej Rodziny. Żołnierze armii rządowej idąc od stolicy, zajmowali wioska po wiosce region wzdłuż drogi, która prowadziła do Yei i stamtąd do Ugandy i Kongo. Już w pierwszym tygodniu ludzie zaczęli uciekać z miasteczka do dżungli lub za granice, bo wojskowi niszczyli wszystko, co było na ich drodze – podpalali domy, zniszczyli pola uprawne, kradli krowy i kury, a co najgorsze – strzelali do kogo popadnie, uważając prawie każdego za potencjalnego rebelianta. Po trzech tygodniach nie było w miasteczku praktycznie nikogo oprócz wojskowych.

o. Andrzej Dzida SVD, fot. Waldemar Wylegalski

Czyli także Wasza parafia nie miała racji bytu.
Jeszcze jakiś czas zostaliśmy, bo część ludzi schroniła się właśnie w Domu Nadziei, który szybko stał się schronieniem dla uchodźców – było ich u nas 165.

Status parafii gwarantował Wam bezpieczeństwo?
Nie do końca – pierwsze oddziały wojskowe, te przeznaczone do oczyszczania terenu, siania strachu i wyszukiwania rebeliantów, które wkroczyły do miasteczka, zabrały z naszej parafii dwóch mężczyzn – naszego pracownika Gerarda i nauczyciela z miejscowej szkoły. Próbowaliśmy ich zatrzymać, ale bezskutecznie. Mieliśmy nadzieję, że biorą ich tylko na przesłuchanie, ale po jakimś czasie usłyszeliśmy strzały z wozów opancerzonych. Okazało się, niektórzy żołnierze, często pijani albo pod wpływem narkotyków po prostu przychodzili i zabierali ludzi na chybił trafił. I robili co im się żywnie podoba. Potem okazało się, że Gerard przeżył, choć był bardzo ciężko ranny – całą noc modlił się na różańcu i jakimś cudem dotarł do Domu Nadziei, który pomagał nam budować.

A misjonarzy zostawili w spokoju?
Najpierw zabrali nam telefony komórkowe, abyśmy nie mieli kontaktu z nikim, a potem kazali opuścić misję. Jeszcze przez kilka dni byliśmy w miasteczku. Większość uchodźców, którzy schronili się w naszej misji, też już opuściła dom, zostało nas 20. W porozumieniu z biskupem postanowiliśmy się więc ewakuować.

Po ustaniu wymiany ognia część uchodźców przyniosła swoje tobołki… i nie tylko. Mamy nadzieję, że wkrótce sytuacja się na tyle poprawi, że będą mogli wrócić do swoich domów.

Wsiedliście do samochodu i pojechaliście przez tereny, na których rozbijają się głodni, pijani i naćpani żołnierze?
Rzeczywiście – drogi były obstawione albo przez rebeliantów, albo przez wojsko. I każdy samochód wydawał się podejrzany obu stronom. Po wielu perypetiach udało się nam z rannym Gerardem dojechać do Yei, do stolicy naszej diecezji, potem do Kenii i stamtąd do Polski. Nasza okolica opustoszała – większość ludności udała się do jakichś krewnych, a potem do Ugandy.

Ale w Polsce też Ojciec nie przebywał długo.
Cały czas monitorowaliśmy sytuację w Sudanie i zdecydowaliśmy odłożyć powrót o rok. Na ten czas udałem się na naukę arabskiego do Egiptu, ponieważ w tym języku będziemy się porozumiewać po powrocie na misje do Sudanu. A właściwie może do Ugandy.

Ugandy?
Trzydzieści kilometrów od granicy z Sudanem Południowym praktycznie od zera powstał w lipcu 2016 r. nowy obóz dla uchodźców afrykańskich – Bidi Bidi. Proszę sobie wyobrazić, co się dzieje w tamtym kraju, skoro do dziś obóz ten urósł i jest teraz największy na świecie – przebywa w nim nawet 800 tys. ludzi. To jakby prawie półtora Poznania zamknąć w obozie. Codziennie granice przekraczało około trzech tysięcy osób z ogarniętego wojną Sudanu Południowego.

Czy ludzie czują się tam już bezpieczni?
Od wojny tak, ale w samym obozie są inne, nie mniej dramatyczne problemy – z wyżywieniem, z wodą, z higieną, z edukacją i ze zdrowiem. W najgorszych momentach na jedną osobę przysługuje litr wody – nie wiadomo czy pić, czy gotować, czy się umyć, czy prać. Podobnie minimalnie reglamentowana jest żywność.

A jak sytuacja panuje teraz w Sudanie Południowym?
Dramatyczna! Zniszczone są pola uprawne. W pierwszej fazie konfliktu głodem było zagrożonych sto tysięcy osób, a teraz jest ich już milion. Rośnie liczba dzieci, których oboje rodzice zaginęli bądź zostali zabici – różnie się ocenia te liczby, ale prawdopodobna jest 20 tysięcy sierot. Potężnym zagrożeniem są też sami żołnierze czy rebelianci, którzy nie dostają regularnie żołdu, więc dochodzi do rozbojów na drogach. Część osób, które się decydują na ucieczkę, w najlepszym razie zostaje okradzionych, ale o wiele częściej giną. Kolejny dramat dotyczy młodych dziewcząt i kobiet – przechodzące wojsko często dopuszcza się gwałtów. Powszechny stał się pewien proceder, nazwijmy go handlem małżeńskim. Polega on na tym, że dziewczynki do 15. roku życia – zgodnie z tradycją – są sprzedawane za mąż. Chętni płacą za nie od 5 do 100 krów. W związku z tym, gdy rodzina nie ma pól uprawnych, nie ma środków do życia, to decyduje się wybrać jedną córkę, żeby za otrzymane krowy utrzymać resztę rodziny. Około 10% tych poniżej 15. roku życia jest przymuszanych do małżeństwa, a 52% poniżej 18 lat jest już w związkach małżeńskich. To ogromna tragedia tych dziewcząt.

Tam się nie da nic zrobić?
Proces stabilizacji, a potem budowania będzie na pewno trwał długo. Proszę pamiętać, że od początku, kiedy po kolonizacji powstało państwo Sudan, jego mieszkańcy nie mieli innego doświadczenia – wojny domowe były zawsze, a im większa islamizacja czy arabizacja, tym więcej konfliktów. Sudańczycy nie nauczyli się i nie znają innego sposobu rozwiązywania sporów jak tylko poprzez walkę zbrojną. Dojście do poziomu negocjacji, i dalej – przebaczenia i pojednania to pojęcia dla nich zupełnie obce.
Dodatkowo Sudańczykom wyjście poza rozumienie plemienia i jego interesów jest bardzo trudne. Chyba na razie nikt nie wie, jak to przerwać.

Jedna z nowych kaplic na terenie Monastyru.

W Egipcie trafił Ojciec z deszczu pod rynnę…
Egipt przynajmniej teoretycznie jest z jednym z bezpieczniejszych krajów muzułmańskich, choć ostatnio co chwilę słyszymy tam o zamachach.

Nie rozumiem.
Chodzi o to, że w Egipcie ma się poczucie bezpieczeństwa na drogach, nie ma tu zagrożenia życia. Mieszkańcy żywią szacunek dla życia drugiego człowieka i respektują prawo do odmienności, np. plemiennej czy narodowej. Ale przecież Egipt od zawsze był miejscem schronienia dla uciekinierów i uchodźców. Zaczynając od Jakuba i jego synów, Józefa Egipskiego, którzy tam zabawili jakieś 450 lat, potem mamy Świętą Rodzinę. Więc w kraju tym nie ma długiej tradycji prześladowania innych, obcych, choć z drugiej strony to kraj, w którym czasem dochodzi do takich tragicznych incydentów, jakie obserwowaliśmy w ostatnich miesiącach.

Jednak Egipt to bardzo stary kraj chrześcijański, ale chrześcijan tu tylu, co na lekarstwo.
Rzeczywiście ono było tu „od zawsze”, czyli od I w. n.e., od czasów św. Marka. Na dodatek to od tutejszych pustelników, św. Pawła z Teb czy św. Antoniego Pustelnika przywędrował do Europy duch monastycyzmu. Ale też prawdą jest, że dziś chrześcijanie, a są nimi głównie koptowie, to zaledwie 10% populacji od dawna muzułmańskiego Egiptu. A jeszcze w XIX w. stanowili 20%. Te proporcje zaczęły się zmieniać od VII w., kiedy powstał islam, który rozwijał się bardzo ekspansywnie. Społeczność chrześcijańska topniała z różnych powodów, podczas wypraw krzyżowych była nawet prześladowana, a potem dyskryminowana – widać to na płaszczyźnie edukacji czy na rynku pracy. Ale wśród krajów muzułmańskich Egipt jest najbardziej tolerancyjny, bo islam i chrześcijaństwo musiały tu współegzystować od samego początku. I tak zostało do dziś.

To skąd te tragiczne zamachy z ostatniego czasu?
Cóż, muzułmanie to nie jest homogeniczna, zwarta grupa wyznawców. Są tacy, którzy mają własne wizje funkcjonowania państwa i próbują je za wszelką cenę wprowadzać lub demonstrować. Ale władze egipskie zwalczają zamachowców, którzy są ścigani, sądzeni i trafiają do więzień. Tak było za Mubaraka i tak jest teraz za prezydenta Abd al-Fattah as-Sisi.

Kościół św. Józefa w Kairze.

To jaką rolę odegrała niedawna wizyta papieża Franciszka w Egipcie?
Powiedziałbym, że wizerunkową: koptowie otrzymali sygnał, że nie są osamotnieni w swych cierpieniach, że Kościół nie zapomina o innych chrześcijanach. Papież Franciszek rozmawiał też z ich patriarchą Tawadrosem II, a jako przywódca duchowy spotkał się z prezydentem Sisim oraz szejkiem Al-Azhar, najsławniejszego ośrodka naukowego i duchowego muzułmanów – wszystko to miało służyć pokojowi. Wszyscy zapewniali, że trzeba wspólnie szukać rozwiązania konfliktowych sytuacji i zgodnie potępili zamachy. Franciszek przypomniał, że nie ma zgody dla żadnej przemocy, żadnych ekstremizmów oprócz ekstremizmu miłości.

A jak wyglądało zabezpieczenie tej wizyty ze względu na ostatnie zamachy?
Mimo że papież nie odbywał wielu spotkań publicznych, to środki ochrony były naprawdę imponujące. Nikt nie mógł wejść na spotkanie z nim z telefonem komórkowym, ludzie mieli problem z dotarciem na stadion, a przy każdym kościele został rozszerzony monitoring, do większości wprowadzono obowiązek instalowania kamer, a przed wejściem stała nie tylko ochrona, ale także zostały zainstalowane bramki z detektorami. Dlatego radość chrześcijan z jego wizyty została trochę zakłócona, bo nie każdy, kto chciał, mógł dotrzeć na miejsce spotkania. Ochrona, bezpieczeństwo papieża były najważniejszym zadaniem i wydarzeniem dla Egiptu, a o wiele mniejszym to, po co przyjeżdża i z kim się spotka.

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze