Fot. Arch. Zbigniewa Tyszkowskiego

Z USG na Madagaskar [MISYJNE DROGI]

Po wylądowaniu w Antananarywie jedziemy ulicami miasta. Uderza wielkie ubóstwo. Brudne i zniszczone fasady budynków, drogi z dziurami, przechodnie w starych i wiekowych ubraniach, dużo żebrzących matek z niemowlętami. Jeszcze większy obraz ubóstwa czekał nas na południu wyspy. Byliśmy tu bardzo potrzebni.

Jest noc. Budzą mnie odgłosy burzy i szum padającego deszczu. Patrzę na zegarek. Jest druga. Im dłużej wsłuchuję się w te odgłosy, tym bardziej ogarnia mnie zdumienie. W Befasy, dokąd dotarłem z żoną poprzedniego dnia, o tej porze roku (na początku sierpnia) jest to wielka rzadkość. Kiedy rano rozmawiamy z misjonarzami, potwierdzają nam, że deszcz nie padał w tym rejonie o tej porze roku od kilku lat. Może to znak, że Bóg będzie sprzyjał naszej pracy?

>>> Misjonarz z Madagaskaru: odzyskiwaliśmy dla Pana wioski, w których nikt nie modlił się od 30 lat [MISYJNE DROGI]

Rok przygotowań

Wszystko zaczęło się w ubiegłym roku, kiedy to na portalu misyjne.pl znalazłem zakładkę „wolontariat medyczny”. Przeczytałem, że jeśli jest się zainteresowanym pracą jako wolontariusz, to można napisać maila do redakcji. Napisałem, że chciałbym wyjechać do pracy jako lekarz, że znam język francuski, i że jestem w pełni zdrowy. Odpowiedź przyszła szybko. Okazało się, że Bóg ma wobec mnie i żony konkretny plan. Zaproponowano mi możliwość pracy na Madagaskarze w szpitalu w Antsirabe lub w przychodni w Befasy. Z racji mojej specjalizacji (medycyna rodzinna) bardziej odpowiadała mi praca w przychodni i dlatego wybór padł na Befasy, miejscowość położoną blisko zachodniego brzegu Czerwonej Wyspy, na skraju buszu w jej południowej części, ogarniętej w ostatnich latach niespotykaną od lat suszą.

Kameleon to jeden z gadów zamieszkujących wyspę/Fot. Arch. Zbigniewa Tyszkowskiego

Salame

Salame to jedno z pierwszych słów, jakich nauczyłem się podczas pobytu na Madagaskarze. Oznacza ono po prostu „dzień dobry”. Kiedy po wylądowaniu w Antananarywie, stolicy tego kraju, jedziemy razem z moją żoną, Jolą, i naszym opiekunem ojcem Stanisławem ulicami tego dużego miasta, uderza mnie wielkie ubóstwo tego kraju. Brudne i zniszczone fasady budynków, drogi z dziurami, przechodnie w starych i wiekowych ubraniach, dużo żebrzących matek z niemowlętami, siedzących wprost na ulicy, dzieci próbujące sprzedawać maseczki na skrzyżowaniach. Jeszcze większy obraz ubóstwa czekał nas na południu wyspy.

Fot. Arch. Zbigniewa Tyszkowskiego

Docieramy na zachodni kraniec Madagaskaru do miejscowości Morondawa, po szesnastu godzinach morderczej jazdy toyotą (300 km), po jedynej drodze krajowej, jaka wiedzie do tego miasta ze stolicy. Zatrzymujemy się w hotelu nad brzegiem Kanału Mozambickiego. Kiedy tam dojeżdżamy – jest już ciemno. Słyszymy szum fal docierający do naszych uszu od strony plaży, która jest nieopodal. Przepiękny widok oceanu następnego dnia rano wynagrodził nam trudy przeprawy na drugi kraniec wyspy.

Pierwsi pacjenci

W Morondawie zorganizowane zostają pierwsze przyjęcia malgaskich pacjentów. Mam ze sobą podręczny aparat USG, który okazuje się „strzałem w dziesiątkę”. Bardzo się przydaje w diagnozowaniu. Oczywiście bezcenna okazuje się też znajomość języka francuskiego. Przyjmuję pacjentów prawie cały dzień, aż do wieczora, tuż przed godziną, kiedy wyłączany jest prąd. Tak właśnie jest na Madagaskarze. W miastach codziennie wieczorem traci się dostęp do prądu. Dopiero nad ranem następnego dnia można skorzystać z tego dobrodziejstwa. Zmęczony, ale bardzo szczęśliwy, wracam do hotelu. Jutro wyjeżdżamy do buszu, do Befasy.

Fot. Arch. Zbigniewa Tyszkowskiego

Wioska Befasy urzeka swoim pięknem i atmosferą. Na piaszczystej dróżce biegnącej przed przychodnią widać stada kóz poganiane co rano na pastwiska, są woły ciągnące charakterystyczne malgaskie powozy i dzieci biegające po wodę do studni. Słychać charakterystyczne pokrzykiwania woźniców. Kiedy bramka ogrodzenia otaczającego teren przychodni jest otwarta, często jakieś zwierzę – koza czy młody cielak – zagląda do nas, myśląc, że to jego zagroda. Te odgłosy przeplatają się z szumem pobliskich drzew posadzonych wokół przychodni i wielkiej palmy wędrowca – ravinali, która rośnie tuż za budynkiem Chatki Wandy Błeńskiej, jak jest nazywana przychodnia w Befasy.

Budynek Przychodni im. Wandy Błeńskiej w Befasy/Fot. Arch. Zbigniewa Tyszkowskiego

Prostota i ubóstwo

Następnego dnia po przyjeździe przystępuję do pracy i z pomocą dwóch pielęgniarzy pracujących w Befasy na stałe, pani Leonie oraz pana Serge, przyjmujemy pierwszych pacjentów. Mi peczacha asafadi – zwracam się do pacjentów kolejnymi słowami, których się nauczyłem od moich malgaskich przyjaciół, a które oznaczają „proszę usiąść”. Serge i Leonie tłumaczą mi z malgaskiego na język francuski objawy, jakie zgłaszają pacjenci. Większość z nich spotyka lekarza pierwszy raz w życiu. Większości z nich nie stać na wykupienie podstawowych leków za normalną cenę w aptekach w mieście. Dlatego za symboliczną kwotę, jakieś pół euro, albo w ogóle za darmo otrzymują leki z misyjnej apteki znajdującej się w przychodni.

Mieszkańcy Befasy są bardzo radośni/Fot. Arch. Zbigniewa Tyszkowskiego

Pacjenci w czasie wizyt często z ciekawością spoglądali na mnie i na sprzęt, którego używałem. Interesował ich zwłaszcza aparat do ultrasonografii. Ale i ja z wielką ciekawością spoglądałem na nich, na ich sposób ubierania się, sposób wyrażania. Zachwyciła mnie ich prostota, a wzruszyło do głębi ich ubóstwo i ciężary, jakie muszą nosić każdego dnia, chociażby starając się o zdobycie jedzenia dla siebie i swoich bliskich.

>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<

Madame Teseo

Do gabinetu wchodzi pewna kobieta, ma na imię Teseo. Wygląda na zmęczoną. Stopy ma bose, zakurzone, podudzia owinięte brudnymi, podartymi opaskami z byle jakiego materiału. Towarzyszący jej mąż ma koszulę powiązaną w supełki. Oboje przybyli do przychodni z buszu, przeszli pieszo około 15 km. Po zebraniu wywiadu i zbadaniu pacjentki okazuje się, że ma przewlekłą chorobę skóry – łuszczycę, bardzo nasiloną. Ale kiedy zobaczyłem jej podudzia po odwinięciu opasek ujrzałem okropne rany. Widząc ubóstwo i cierpienie tej pacjentki z trudem powstrzymałem łzy wzruszenia. Ale na to nie ma czasu, zmieniamy z panią Leonie brudne opatrunki na profesjonalne, oczyszczamy zaropiałe rany. Potem pani Teseo przychodzi do nas co kilka dni na zmianę opatrunków. Postanawiam z moją żoną kupić dla tych dwojga ludzi nowe ubrania oraz chociażby klapki na nogi. Po zakupach widzimy piękny uśmiech na ich twarzach. Jak niewiele trzeba, żeby przywrócić człowiekowi poczucie własnej godności i uśmiech na jego twarzy.

Wiejska droga prowadząca do Befasy/Fot. Arch. Zbigniewa Tyszkowskiego

W dniu naszego wyjazdu z Befasy mam okazję jeszcze raz spotkać panią Teseo i jej męża. Pacjentka zrobiła mi niespodziankę. Wraz ze swoim mężem wręczyła mi, jako wyraz wdzięczności, żywą kaczuszkę. To była jedna z najpiękniejszych chwil w moim życiu. Ci pacjenci, niemający prawie nic, poprzez ten gest ofiarowali mi tak wiele, podarowali mi swoje serca. Dla takich właśnie chwil warto być wolontariuszem, warto być człowiekiem. Dziękuję Bogu za ten czas.

Fot. Arch. Zbigniewa Tyszkowskiego
Widok na Chatkę Wandy Błeńskiej (przychodnia zdrowia)/Fot. Arch. Zbigniewa Tyszkowskiego
Wioska Befasy widziana z lotu ptaka /Fot. Arch. Zbigniewa Tyszkowskiego
Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze