Święci z misji zmieniają świat [MISYJNE DROGI]

To święci są najlepszymi nauczycielami wiary. Nie tylko ci z obrazków, ale też ci „z sąsiedztwa”. spotkanie z nimi otwiera na Boga, a misyjne bogactwo kościoła dostarcza nam coraz to nowszych i ciekawszych przykładów tego, jak można żyć z Chrystusem w rozmaitych kontekstach kulturowych.

Nie uważają się za wybitnych czy niesamowitych. Po prostu bezgranicznie ufają Panu Bogu i robią to, co uważają za przyzwoite. Cisi święci codzienności są na całym świecie.

Każdy, kto zmierza ku świętości, kto ją osiąga, pozwala przebóstwić się Bogu, staje się ikoną Ducha. A dotyczy to nie tylko świętych kanonizowanych, ale także „świętych z sąsiedztwa”, zwyczajnych ludzi, którzy idą przez życie z Bogiem. Spotkanie z nimi otwiera nas na Boga. Misje, kraje misyjne są zaś wspaniałym miejscem, by takich świętych spotkać, by się z nimi zapoznać. Część z nich jest już beatyfikowana czy kanonizowana, a część żyje i z każdym dniem zbliża się do Boga.

foto WIKIMEDIA COMMONS

Radość Afryki

W czasie wizyty w Afryce najbardziej uderzył mnie pokój i głęboka radość ludzi, których tam spotkałem. Bieda była straszna, mieli niewiele, często głodowali, przepędzano ich z miejsca na miejsce (w Sudanie, dziś Północnym, a wtedy jeszcze przed podziałem, byłem także w obozach dla uchodźców), odbierano dobytek, rodziny, zakorzenienie, a oni byli uśmiechnięci, cieszyli się drobnymi rzeczami. I to stanowiło dla mnie niezwykłą lekcję. Nigdy nie zapomnę rozmowy z pewnym katechistą, który opowiadał mi z pasją w oczach, że jako dziecko został porwany ze swojej wioski i że przez ponad trzydzieści lat nie wiedział, co dzieje się z jego matką, nie wiedział, czy ona żyje. Jako czterdziestoletni mąż i ojciec dowiedział się od kogoś, że matka jednak żyje w jakiejś wiosce na południu Sudanu. Niewiele myśląc, zapakował się na ciężarówkę i przez dwa tygodnie jechał, by spotkać się z kobietą, której nie widział od dziesięcioleci. Zabrał ją ze sobą do Chartumu. Matka umarła dwa tygodnie później, a on, opowiadając o tym, miał uśmiech na twarzy i dziękował Bogu za to, że… pozwolił mu jeszcze spotkać się z mamą. Zero pretensji, żalu, obwiniania za stracone szanse. Nic, tylko czysta radość. Teraz gdy mi źle, smutno, gdy mam poczucie krzywdy, przypominam sobie tego mężczyznę. Od niego uczę się wdzięczności, radości, zaufania.

Dafroza i Cyprian

Ale Afrykańczycy mogą nas uczyć nie tylko tego. We Wspólnocie Emmanuel, do której oboje z żoną należymy, toczy się obecnie proces beatyfikacyjny niezwykłych małżonków: Cypriana i Dafrozy Rugamba z Rwandy. Ich historia uświadamia, że nie ma małżeństwa, którego nie da się uratować. On był bogatym, świetnie wykształconym (studiował także w wyższym seminarium duchownym, ale na skutek lektur stracił wiarę) uczonym, poetą, człowiekiem, który należał do elity swojego kraju, ale nie był dobrym mężem. Kilka miesięcy po ślubie wyrzucił Dafrozę z domu, a potem, choć pozwolił jej zamieszkać ze sobą, zdradzał ją regularnie, a nawet miał nieślubne dziecko. Ona modliła się o nawrócenie dla niego. I ono nadeszło. Po szesnastu latach nastąpił cud niewytłumaczalnego uzdrowienia Cypriana, a on sam otrzymał dar wylania Ducha Świętego. Miał świadomość, że zostało mu mało czasu, więc wszystkie swoje siły poświęcił służbie innym i Bogu. Nie godził się już na żadne kompromisy, nie dawał się korumpować, nie wstępował do żadnej z partii. W efekcie stracił pracę dyrektora Narodowego Instytutu Badań Naukowych, a jego żona musiała sprzedawać warzywa na targu, by ich utrzymać. W 1990 r. małżonkowie poznali Wspólnotę Emmanuel i założył ją w Rwandzie, uważając, by jednoczyła ona członków zwaśnionych plemion. W nocy 6 kwietnia 1994 r. rozpoczęła się kolejna rzeź w Rwandzie. Cyprian i Dafroza mogli uciec, ale odmówili. Tego wieczoru, gdy dowiedzieli się, że samolot z prezydentem Rwandy został zestrzelony, klęknęli przed Najświętszym Sakramentem (mieli przywilej posiadania kaplicy w domu) i zaczęli się modlić. Rankiem przed wejściem do domu usłyszeli odgłosy. Bojówkarze Hutu wdarli się do ich domu. Najpierw skierowali serię z karabinu w kierunku Najświętszego Sakramentu, a potem zabili maczetami rodziców i piątkę z szóstki dzieci. Jeden z chłopców upadł żywy i został przykryty ciałem ojca. Po zmroku wyczołgał się i zadzwonił po przyjaciela rodziny. Ten pochował rodzinę, której proces beatyfikacyjny obecnie się toczy. Ich przykład przypomina nie tylko to, że modlitwa czyni cuda, ale też, że radykalnie przeżywane chrześcijaństwo naprawdę kosztuje. My w Europie, a już szczególnie w Polsce, często nie mamy tej świadomości.

foto Christopher Michel/FLICKR.COM

Japoński Tomasz Morus

Równie mocno uświadamia to historia japońskiego błogosławionego Ukona Takayamy, którego postać poznałem podczas wizyt w Kraju Kwitnącej Wiśni. Jego historia jest naprawdę niezwykła, bowiem jest to człowiek, który z dnia na dzień zrezygnował z władzy księcia, ogromnych dochodów, a nawet ze statusu arystokraty, byle zachować wierność Chrystusowi. W Japonii był to czas początku prześladowań. Ówczesny szogun Hideyoshi wysłał do niego, dowódcy wojskowego i jednego z panów feudalnych, list, w którym poinformował go, że jeśli nie wyrzeknie się Jezusa, to zostanie pozbawiony wszystkiego, co posiada. Odpowiedź Ukona była natychmiastowa: „nigdy”. Władca był tak zszokowany, że ponowił pytanie, ale i wówczas odpowiedź była negatywna. Ukon został wygnany, stracił majątek i nigdy już – choć prześladowania na jakiś czas ustawały – nie wrócił do dawnego znaczenia ani do swojego majątku. Zamiast tego przez lata ewangelizował, głosił kazania, a także wychowywał po chrześcijańsku swoje dzieci. Umarł po wygnaniu, w Manili. Tam jeszcze, gdy chciano go obdarzyć majątkiem, odmówił, bo… jak sam podkreślił, nie po to zrezygnował z majątku dla Chrystusa, żeby teraz odbierać za to nagrodę.

Takashi Nagai, lekarz radiolog

Jeszcze mocniej działa na wyobraźnię i zachęca do radykalnej świętości postać kandydata na ołtarze dr. Takashi Nagai. Ten lekarz radiolog nawrócił się na chrześcijaństwo pod wpływem lektury „Myśli” Blaise’a Pascala i kontaktu z rodzinami chrześcijan, którzy przez pokolenia ukrywali się przed władzami. Jego wejście w
katolicyzm, świadome i w wieku dorosłym, zaowocowało najpierw pracą charytatywną w Nagasaki, a później wielkim dziełem pomocy ofiarom bomby atomowej. Nagai, choć w wyniku ataku Amerykanów stracił część rodziny, od razu rozpoczął ratowanie innych, a w sześć tygodni po zrzuceniu bomby rozpoczął wielką krucjatę różańcową, która miała wybłagać przebaczenie i pokój. Sam zmarł kilka lat później na białaczkę, do końca modląc się na różańcu i pomagając innym. Obecnie jest kandydatem na ołtarze, a wystawa mu poświęcona zamyka ekspozycję Muzeum Bomby Atomowej w Nagasaki. Postać Nagai daje nadzieję, pomaga zaakceptować absurd śmierci, otwiera na transcendencję. Uświadamia, że prawdziwie przeżywane chrześcijaństwo jest źródłem niezwykłej nadziei. Ale Japonia uczy jeszcze jednego. Otóż tam można nauczyć się cierpliwości w głoszeniu Słowa i czekaniu na jego owoce. Nie jestem w stanie zapomnieć rozmowy z polskim salezjaninem, ks. Tadeuszem Soboniem, który ze spokojem opowiadał, że od czterdziestu lat jest w Japonii i nigdy nie ochrzcił kogoś, kogo by tam nawrócił. Nie było w nim żalu, poczucia, że coś się nie udało. On po prostu głosił Chrystusa, nie patrząc na ludzkie efekty. Żył zaangażowaniem, a nie rozpamiętywaniem tego, co się nie udało.

Ukraińska lekcja

Ale nie trzeba wcale jechać aż tak daleko, żeby spotkać Franciszkowych „świętych z sąsiedztwa”, od których możemy uczyć się wiary. Dla mnie niezwykłą lekcją były spotkania w Kamieńcu Podolskim z ludźmi, którzy przeżyli komunizm i jeszcze wtedy praktykowali wiarę. Komuniści otworzyli pierwszą kaplicę w okolicach Kamieńca jeszcze w latach siedemdziesiątych, ale znajdowała się ona dwadzieścia kilka kilometrów od miasta. Marszrutki jeździły tam w tygodniu, ale nie w niedzielę, dlatego ludzie, którzy o 8 rano (taka pora została wyznaczona przez komunistów) chcieli uczestniczyć we mszy św., ruszali wieczorem i szli całą noc do kościoła, tam modlili się, przyjmowali komunię św., jedli przyniesiony posiłek i wracali – także pieszo – do domu. – Co miałyśmy robić – opowiadała mi jedna z pań – było w nas takie pragnienie Eucharystii, że trzeba było iść – dodała. A ceną za ich zaangażowanie były nie tylko obolałe nogi, ale także wyrzucanie z pracy, odmowa edukacji dzieci, a często też regularne przesłuchania. Inna historia. Rozmawia ze mną dziewczyna, z dziesięć lat ode mnie młodsza. Opowiada, że w szkole, już po upadku komunizmu, dyrektor wywoływał dzieci, które w niedzielę były w kościele lub cerkwi i stawiał je w poniedziałki przed całą szkołą, każąc trzymać w rękach tabliczki: „jestem sługusem ruskich popów”, „jestem sługusem papieża”. Inni uczniowie mieli się z nich nabijać, wyśmiewać. – Płakałam – wspominała kobieta. – Nie dziwię się, taki stres – odpowiedziałem. – Nie, nie dlatego. Z radości, że mogłam cierpieć dla Pana Jezusa, jak moi rodzice i dziadkowie – odpowiedziała. Bez zadęcia, z pełną pokorą.

foto Chris Lesli/MARY’S MEALS


Węgier János Esterházy

Takich historii na Ukrainie, ale także w Rosji, na Białorusi, a nawet w Czechach czy na Słowacji (tu przepiękna historia Jánosa Esterházy’ego, który został zamęczony przez komunistów za to, że był wierny Bogu i Kościołowi, a także służył Węgrom w Czechosłowacji i przeszedł Syberię jest tylko jednym z wielu przykładów) jest masa. Od tych ludzi możemy się uczyć wierności w czasach trudnych, odwagi trwania przy Chrystusie, ale i normalności. Ci, z którymi udało mi się porozmawiać, w ogóle nie widzieli się w kategoriach kombatanckich, nie uważali się za bohaterów, ani świętych. Oni po prostu zachowali się jak trzeba. I nic więcej. My, na szczęście, nie musimy wybierać w sytuacjach tak trudnych jak oni. Ale i nam potrzeba odwagi mówienia prawdy, zachowania się jak trzeba w sytuacjach, gdy system, instytucje czy znajomi sugerują, że Chrystusa można lub trzeba odrzucić, że nie powinniśmy się przejmować Jego nauczaniem czy moralnością. Ale wielu z nich (by przywołać tylko Cypriana) uświadamia także, że dla każdego z nas możliwe jest także nawrócenie i że niezależnie od tego, co w życiu zrobiliśmy, mamy czas, by się zwrócić do Boga i w pełni doświadczyć Jego miłosierdzia, które przemienia nasze życie. To święci zmieniają misje, świat. Dzięki nim on staje się lepszy.

>>>Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę<<<

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze