Misjonarz w Kolumbii: biskup na zakupach w markecie czy rozdający kawę nikogo nie dziwi
– Biskupa zobaczysz na zakupach w markecie i nikogo to nie dziwi. Nowy arcybiskup Bogoty i prymas Kolumbii chodzi i rozdaje kawę oraz bułki. Po prostu tutaj to nie stanowi żadnego problemu – mówi ks. Adam Kraszewski SAC. Z pallotynem pracującym w Kolumbii od 2004 r. rozmawia Piotr Ewertowski.
Ks. Adam Kraszewski SAC najpierw był proboszczem w parafii pw. Objawienia Pańskiego w Bello na północy Medellín. Potem przez 5 lat zarządzał parafią pw. Maryi Królowej w ogarniętej złą sławą dzielnicy Santa Fe w Bogocie, stolicy Kolumbii. Obecnie proboszczuje parafii pw. św. Marianny od Jezusa w Komunie 6 w Medellín.
>>> 6 stycznia obchodzimy Dzień Modlitwy i Pomocy Misjom
Piotr Ewertowski (misyjne.pl): Słyszałem, że to rejon zwiększonej przestępczości. Ksiądz się czuje bezpiecznie w Komunie 6?
Ks. Adam Kraszewski SAC: – Tak, oczywiście. Tutaj były problemy 10 lat temu. Była duża przestępczość. Teraz to wszystko się przeniosło na górę, tam gdzie mamy drugą kaplicę, u Jezusa Miłosiernego. Tam jeszcze bandy [gangi – przyp. PE] zarządzają, decydują o tym, kto może budować, a kto nie, pobierają haracz, ale tutaj ich teraz nie ma.
Od księży i sióstr zakonnych nie pobierają haraczu?
– Nie, od nas nie. Nawet się do nas nie zbliżają.
Czyli ten fakt, że często w Ameryce Łacińskiej nawet przestępcy szanują przedstawicieli Kościoła za działalność charytatywną i tutaj się sprawdza. Ksiądz był proboszczem w Bogocie przez prawie 5 lat. Słyszałem, że Bogota – z powodu wysokości na jakiej jest położona – jest odmienna od Medellín. Stereotyp mówi, że w Bogocie są ludzie bardziej chłodni, w Medellín znacznie bardziej życzliwi. Jak jest prawda?
– Taka jest właśnie prawda. Tam są bardziej zdystansowani. Jak tam na przykład chce się zażartować i powiedzieć dowcip na koniec mszy czy do dzieci, to oni tego nie rozumieją. Myślą, że ktoś się z nich śmieje. To jest inne podejście. Bogotańczycy generalnie pochodzą z plemienia Indian Muisca i bardziej podchodzą z dystansem. Tutaj natomiast mówi się o Antiokeńczykach [Medellín jest stolicą departamentu Antioquia – przyp. PE], że są to Żydzi Kolumbii. Oni potrafią nawet teściową sprzedać (śmiech). Poza tym klimat jest odmienny. Medellín jest nazywane miastem wiecznej wiosny. To zupełnie zmienia ubrania, kulturę i zachowanie. Co prawda, jesteśmy teraz na wysokości 1790 m n.p.m., to już jest chłodno. Wspomniana kaplica położona jest wyżej, więc jest jeszcze chłodniej. Natomiast na dole jest gorąco – to zmienia zupełnie kulturę.
Zaangażowanie parafian też jest większe?
– Ja mam parafię liczącą 46 tys. osób. Nie wiem, czy dojdziemy do 20% wiernych, którzy uczestniczą w życiu parafii. Mamy kościół i dwie kaplice. Jak to wszystko zliczyć, to nawet tych 20% nie osiągniemy. W poprzedniej parafii w Bello, na północy Medellín, mieliśmy 44% zaangażowanych wiernych. Jest to duża różnica. Tutaj mamy ludzi napływowych. Ta parafia za dwa lata kończy 40 lat, była stworzona w 1984 r. Jest więc tak średnio. To już jest starsze pokolenie. Oni byli młodzi, jak się zaczęli tu budować. Wtedy wszystko się rozwijało. Ci, którzy są teraz młodzi, są w kaplicy pw. Ducha Świętego, wyżej, bo tam się wszystko buduje. Tam się wszystko przeniosło, tam teraz jest centrum życia. Tam mamy grupy i wspólnoty.
Czyli zaangażowaną młodzież tam możemy spotkać.
– O młodzieży to raczej trudno powiedzieć. Mówimy raczej o małżeństwach, ludziach w średnim wieku, tak od 25 do 45 lat. Natomiast młodzieży w okolicy znajdziemy sporo, bo są cztery szkoły. Wszystkie są blisko, mają tysiące uczniów. Ale odpowiedzi ze strony młodych brakuje, mimo że w szkołach prowadzimy duszpasterstwo. O młodzież w kościele coraz trudniej.
Czyli – jak wszędzie albo prawie wszędzie – jest kryzys wiary wśród młodzieży. A czy nie jest tak, że ci, którzy teraz wchodzą w związki małżeńskie, też przeżywali kryzys za młodu, a po czasie się stabilizują i w jakiś sposób zaczynają bardziej zbliżać się do wiary?
– Myślę, że to jest efekt pracy duszpasterskiej poprzednich pokoleń. Natomiast z tą młodzieżą zobaczymy co będzie za 10-20 lat.
>>> Kamerun: do Figuil pielgrzymowało 12 tysięcy pątników [+GALERIA]
Pallotyni w Bello prowadzą dom dziecka.
– Na początku warto zaznaczyć, że w Kolumbii formalnie nie ma takiego zjawiska jak „dzieci ulicy”. To bardzo zła nazwa. W Kolumbii nie mogą dzieci mieszkać na ulicy. Każde z nich musi mieć jakiegoś prawnego opiekuna. U nas w domu dziecka mamy półsieroty, które mają jednego rodzica, albo dzieci, którymi ktoś się opiekuje. Naszym celem jest zapewnienie im możliwości nauki. Gdybyś tam pojechał, to byś zobaczył, w jakich oni żyją warunkach. My tu mamy luksus – jest światło, woda, są pokoje. Tam w jednym pokoju żyje cała rodzina, 14 osób. Dzieci śpią na półkach To jest dopiero bieda. Nie mają warunków, żeby się uczyć, a więc my im je zapewniamy. Poza tym dostają jedzenie i wszystko, co im potrzebne.
Na początku mieliśmy dom całodobowy. Dzieciaki spędzały u nas cały tydzień, a na weekend wracały do domów. Do tego trzeba mieć specjalną licencję odnawianą co kilka lat. Dużo było z tym roboty, bo zawsze pojawiały się jakieś problemy. A to brak podpisu, a to jeszcze jakieś inne wymagania, mimo że państwowe placówki miały 10% tego, co my tym dzieciom zapewnialiśmy. Zatrudnialiśmy 9 pracowników na 30 dzieci, a cały czas wymagali zatrudniania większej liczby osób, co pociąga przecież za sobą duże koszty. Zrezygnowaliśmy więc z formy całodobowej. Teraz mamy 30 podopiecznych na 2 pracowników i możemy jeszcze przyjąć 50 kolejnych dzieci.
Czy to oznacza, że są jakieś problemy na linii państwo-Kościół w Kolumbii?
– Nie, w żadnym wypadku. Relacje między państwem a Kościołem są rewelacyjne. Problemy zaczynają się, gdy organizuje się takie dzieła jak domy dziecka, bo państwo chce mieć monopol. My się wycofaliśmy, kiedy państwo zaczęło narzucać ideologizację nauki, czyli dzieci miały się uczyć tego wszystkiego, czego oni chcą. To były kwestie związane z seksualizacją dzieci, co znamy ze świata zachodniego A my się na to nie zgodziliśmy. Jesteśmy związkiem wyznaniowym i nas chroni konkordat. Nie mogą nam tego narzucić.
Na jakie problemy Ksiądz natrafia w katechizacji i pracy duszpasterskiej?
– Kościół kolumbijski jest młodym Kościołem. Jakieś 300 lat pewnej stałości. Pracy jednak jest dużo. Mam tutaj w ciągu dnia trzy msze, a w niedzielę sześć. Poza tym 20 różnych grup duszpasterskich. Poza kościołem głównym obsługuję też dwie kaplice i cztery szkoły.
Różnica między Starym Kontynentem a Ameryką Łacińską wynika z braku stałości. Dzisiaj jestem katolikiem, ale jutro mogę być protestantem albo świadkiem Jehowy. To nic nie zmienia w moim życiu. Wiara się opiera na tradycji, a nie na spotkaniu z Panem Jezusem. I to jest najtrudniejsze do przejścia. Są zabobony, są czary, są krasnoludki, które ganiają w nocy. Jesteśmy w kraju cywilizowanym, ale takie rzeczy są bardzo popularne.
Krasnoludki, które ganiają w nocy?
– Dokładnie, krasnoludki. Nazywają się tutaj duendes. Porywają one dzieci w nocy albo napadają miejscowych podczas snu tak, że ci nie mogą oddychać.
Czary są bardzo popularne. Czarowników jest dużo w mojej parafii. Najczęściej są to mężczyźni, ale kobiety też się tym parają. Tam na górze w kaplicy musiałem błogosławić jeden dom. To był koszmar, było tam wszystko – kości, okultyzm. To jest wielki problem duszpasterski.
Na południu Medellín, w dzielnicy Sabaneta, jest sanktuarium pw. Matki Bożej Wspomożycielki. Tam na przykład gangi przyjeżdżały składać ofiary Matce Bożej przed robieniem akcji. Przynosili pistolety do błogosławienia, żeby później zabijać. Teraz też bandy w wielu parafiach noszą figurki na procesjach. To jest ich sposób kultu, a w międzyczasie kradną, zabijają i gwałcą. Zupełne pomylenie z poplątaniem.
W Meksyku jest popularny kult Santa Muerte. Mówi się, że jest powiązany ze światem przestępczym, ale prawda jest taka, że większość wiernych to po prostu zwykli ludzie. Z drugiej strony dla wielu kryminalistów czy ludzi z marginesu śmierć to święta, która nie ocenia.
– Tutaj kult Santa Muerte też powoli wchodzi. Można kupić figurki. Pomijając Świętą Śmierć te wszystkie praktyki czarowników to nie są żadne rytuały prekolumbijskie, lecz synkretyzm.
Trudniej jest w Medellín czy w Bogocie?
– W Bogocie to miałem dopiero tereny misjonarskie. W parafii położonej w centrum, w dzielnicy Santa Fe, miałem ok. 80 domów publicznych. I tylko z tego się praktycznie składała parafia. Prostytutki przychodziły na modlitwy do kościoła przed pracą lub kiedy z niej wracały, bo akurat po drodze, na obrzeżach dzielnicy, był nasz kościół pw. Matki Bożej Królowej.
Spowiadały się?
– Nie pozwalają im na to alfonsi. Wtedy przecież mogłyby zmienić swoje życie. Wielokrotnie próbowaliśmy robić duszpasterstwo dla prostytutek. Przychodziły pogróżki od kryminalistów i wszystko się kończyło. Największą tragedią były prostytuujące się dzieci. W Medellín też można je spotkać w jednej z dzielnic.
Ma Ksiądz w parafii jakichś imigrantów?
– Mamy dużo Wenezuelczyków, to jakieś 10-30% parafian. Tutaj jest tanio. Czym wyżej, tym taniej. Mamy metro, więc dostęp do centrum jest ułatwiony. W życiu Kościoła prawie nie uczestniczą. Oni się pojawiają, jak przychodzą święta, bo chcą dzieci ochrzcić, „polać ich wodą” – jak mówią. Nie mają żadnych dokumentów, a ich poziom religijności jest zerowy. Nie ma na kim budować duszpasterstwa imigrantów. Oni muszą zarabiać i pracują bardzo dużo, więc przyjeżdżają tutaj praktycznie tylko na noc.
Łatwo zawierać przyjaźnie z tymi ludźmi?
– My nie możemy się mocno wiązać z parafianami. To nie jest tak jak w Polsce, że mamy parafie „na 100 lat”. Mamy kontrakty 3-letnie. Dzisiaj jestem tutaj, a za 3 lata gdzieś indziej. Byłoby źle, gdyby później ludzie nie chodzili za kimś. Tak się rozwalają parafie.
Jest dużo pracy. Jak więc odpoczywa polski misjonarz w Kolumbii?
– Jak mam więcej czasu, to gdzieś wyjeżdżam. Najczęściej do Bogoty, bo ze stolicy można wszędzie dotrzeć. Byliśmy teraz 2 tygodnie temu w Maladze, jakieś 400 km od Bogoty. Mamy tam znajomego biskupa. To są tereny górzyste i prawie kompletne odludzie. Kamienie, skały – zupełnie inny świat. I ludzie zupełnie inni. Bardzo ciepli, prości, wioskowi. W tym miasteczku wszyscy się znają, biskup spaceruje po ulicy, wszyscy go pozdrawiają. Tak normalnie i swojsko dla wszystkich. A to na kawę się pójdzie, a to na ciastko.
Zdaje się więc, że relacje wewnątrz Kościoła funkcjonują nieco odmiennie od tego, co znamy w Polsce.
– Kościół w Kolumbii jest bardzo rodzinny, co wynika właśnie z kolumbijskiego przywiązania do rodziny. Jak ktoś, na przykład ksiądz, wyjeżdża za granicę na studia, to często się je przerywa, bo oni nie są w stanie przeżyć przez kilka miesięcy bez rodziny. Ta rodzinność jest motywem tego, że wszyscy są mili i familiarni. Biskupa zobaczysz na zakupach w markecie i nikogo to nie dziwi. Nowy arcybiskup Bogoty i prymas Kolumbii, Luis José Rueda Aparicio, chodzi i rozdaje kawę oraz bułki. Po prostu tutaj to nie stanowi żadnego problemu. Natomiast w Polsce jest troszkę inaczej.
Przeżyłem pewnego rodzaju szok kulturowy, kiedy przyjechałem do Kolumbii w 2004 r. i byliśmy na spotkaniu księży w Medellín. Tam było nas wtedy z 1200 prezbiterów i 5 biskupów. W pewnym momencie zepsuły się mikrofony. Przeraziłem się, w Polsce od razu widziałbym tłum techników, którzy przybiegli i to naprawiają. A tu nikt się nie ruszył. Biskupi zeszli i zaczęli naprawiać mikrofony. Kiedy ruszali tymi kablami, to się słyszało: „Nie, nie, to tu, tamto tam podłącz” (śmiech). Był wtedy arcybiskup Alberto Giraldo – taki nasz ulubieniec, który nas przyjął w Medellín. I miał tych wszystkich biskupów pomocniczych, którzy pomagali mu naprawiać te mikrofony.
Biskupi pomocniczy – dosłownie(śmiech)!
– Teraz jest tylko dwóch biskupów i wszystko się zmieniło. Kościół też powoli zaczyna mieć problemy z powołaniami. Jak kiedyś było 30-40 alumnów na pierwszym roku, to tak teraz nie wiem, czy jest chociaż jeden. W tym roku wyświęcono tylko dwóch księży.
Musi się zmienić styl Kościoła. Papież Benedykt XVI mówił o małych wspólnotach. Dlatego mamy w diecezji 150 diakonów stałych. W każdej praktycznie diecezji są diakoni stali, nadzwyczajni szafarze, katechiści i lektorzy. Jest to podstawa każdej parafii. Dojdzie do tego, że jeden proboszcz będzie miał 5 parafii, bo nie ma księży. Medellín liczy 4 mln mieszkańców, a jest 600 księży. Kiedy przyjechałem było ich ponad 1200. Ich liczba spadła więc o połowę.
Jak ludzie są tak mili, to czy idzie się dogadać w trudnych sprawach?
– Są mili, ale i konfliktowi jednocześnie. Są mili dopóki im idziesz na rękę. Natomiast jeśli mają jakiś problem, to przestają być mili. Zapominają o wszystkim, co dla nich się robiło. Jak mówi się w Polsce: zrób 1000 przysług, a nie zrobisz jednej, to będą cię nienawidzić za tę jedną. No takie jest życie.
Na przykład chrzty i komunie. Wystarczy, że nie ma jakiegoś dokumentu. Dla mnie to nie problem, żeby przesłali mi je przez WhatsApp, ale nie pójdą, bo albo zapomnieli, albo nie zdążyli. Teraz są wakacje i do 15 stycznia jest wszystko zamknięte. Oni zaniedbali, ale to ja jestem winny, że nie chcę na przykład ochrzcić dziecka. A tutaj świadectwo chrztu to nie tylko dokument religijny. To jest dokument państwowy. Czasami wymagają świadectwa chrztu do pracy czy dziedziczenia. Wszystkie wymogi muszą być spełnione. Jako obcokrajowiec nie mogę sobie pozwolić na ich pominięcie. Jesteśmy bowiem na świeczniku i trzeba na wszystko uważać.
Przejdźmy na nieco lżejsze tematy. Lubi Ksiądz kuchnię kolumbijską?
– Oczywiście, uwielbiam! I polską też (śmiech). Gotuję, piekę, wędzę, robię wszystko. Dzisiaj wędziłem kurczaki. Co roku robimy naszą polską wigilię i jemy tradycyjne dania. Nie ma tutaj składników potrzebnych do naszych polskich dań, więc trzeba wszystko zrobić samemu. Kapusta czy ogórki się nie kiszą, wszystko się psuje, ale znaleźliśmy na to sposób. Przywiozłem sok z kiszonych ogórków i kapusty z Polski.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |