Święta Rodzina

fot. Michał Jóźwiak/Misyjne Drogi

Musieli być bardzo zwyczajni, czyli o świętości życia rodzinnego [ROZMOWA]

Liturgia czasu bożonarodzeniowego i tradycja śpiewania pieśni o narodzeniu – u nas w Polsce trochę przedłużona – kieruje myśli i emocje ku Świętej Rodzinie, macierzyństwu (Maryi) i ojcostwu (Józefa). O tym, jak się odnaleźć w tej rzeczywistości i jak rodzi się świętość z Marią Kowal – żoną, mamą, redaktorką, miłośniczką folkloru polskiego i bałkańskiego – rozmawia Beata Legutko. 

Okres Bożego Narodzenia się skończył, ale w większości kościołów wystrój nadal przypomina o tej nocy, gwieździe, narodzinach i odwiedzinach. W sposób naturalny ten czas prowadzi do pytania o to, co dla człowieka znaczy wcielenie Syna Bożego. Kolędy opowiadające o okolicznościach tego bezprecedensowego wydarzenia to nie tylko mniej lub bardziej spektakularne historie, towarzyszące narodzinom Zbawiciela, ale też teologia ujęta w proste słowa.  

Beata Legutko: W niedzielę po Bożym Narodzeniu Kościół ukazuje nam Świętą Rodzinę – jako wzór do naśladowania. Czasem trudno jest się odnaleźć w okolicznościowych homiliach, bo jednak słyszymy o wzorze niedoścignionym, i nawet jeśli bardzo chcielibyśmy być tacy święci jak oni, to w codzienności bywa różnie. 

Maria Kowal: – Zawsze myślę o Świętej Rodzinie trochę inaczej – ponieważ żadne pisma Nowego Testamentu nie wspominają, że działo się u nich coś cudownego, zadziwiającego – musieli być i żyć bardzo normalnie, choć w niestandardowej sytuacji. Skoro opisanych jest wiele cudów, które później zdziałał Pan Jezus, to tym bardziej te wcześniejsze tez na pewno zostałyby spisane. „Cudowne dziecko” to bardzo nośny temat! A w Piśmie Świętym czytamy przecież, że gdy Jezus zaczął nauczać, wszyscy się dziwili, „skąd On to ma?”. Zatem Święta Rodzina musiała być bardzo zwyczajna – to mnie uspokaja.  

A jednak wychowywali Syna Bożego. 

– My wiemy, że nie była to rodzina jak każda inna. Oni też wiedzieli, natomiast ich sąsiedzi nie mieli o tym pojęcia. Wydaje się, że życie Jezusa, Józefa i Maryi było takie, jak każdej ówczesnej, żydowskiej rodziny. Spokojna praca w warsztacie, obowiązki w domu, odwiedziny sąsiadów, święta, wypełnianie przepisów Prawa. Trzydzieści lat życia Pana Jezusa to właśnie zupełnie zwyczajne życie w Nazarecie! Czasy i miejsce się zmieniły, ale owa zwyczajność życia nie. I ta codzienność, której też ja dzisiaj dotykam, jest tym, co może prowadzić do świętości. Normalne życie, praca, wychowywanie dzieci jest tym właśnie, w czym mogę naśladować Świętą Rodzinę, bez zawyżonej poprzeczki, do której nie doskoczę nigdy.  

>>> Kard. Dominik Duka: w polskich świętach najważniejsza jest tradycyjna, szeroko pojęta rodzina

Święta Rodzina była też inna z bardziej błahego powodu, w tamtych czasach duża liczba dzieci oznaczała dosłownie, że Bóg komuś błogosławi. 

– A Jezus był jedynakiem. Dużo dzieci oznaczało błogosławieństwo, brak dzieci – przekleństwo. Maryi i Józefowi od początku nie było łatwo. Sytuacja ze zwiastowaniem mogła ściągnąć na Maryję surowe kary przewidziane w żydowskim Prawie. W tamtej kulturze zaręczyny (pierwszy etap) traktowano już  jako małżeństwo, ale dopiero wprowadzenie do domu męża – czyli ten drugi etap – wiązało się ze skonsumowaniem związku. Nam jest to może trudno zrozumieć, bo żyjemy w innej kulturze. Podczas zwiastowania oni byli małżeństwem, czyli – w oczach ludzi – Maryja zaszła w ciążę (z kimś), mając już męża, z którym jeszcze nie mogła współżyć. 

Fot. cathopic/ignacio

Józef mógłby się zdenerwować. 

– Miał powód. Ale to też jest ciekawe, że w Ewangeliach Józef nie wypowiada ani jednego słowa. Nie wiemy, dlaczego. Mnie w tej całej sytuacji bardzo podoba się ufność Maryi w to, co Józef mówi i jak działa. Jest mu oddana i w dobrze rozumianej pokorze przyjmuje jego decyzje. A jak wiemy, sytuacja nie była łatwa. Józef budzi Ją w nocy i mówi, że idą do Egiptu, a ona nie dyskutowała, ufała i szła za nim. Na pierwszy rzut oka wygląda to tak, jakby nie miała swojego zdania. Ale paradoksalnie, chyba każdy marzy o tym, żeby tak bez wątpliwości mieć pewność, że ta druga osoba chce i wybierze dla nas najlepiej. To nie jest łatwe. I chyba trudno sobie w ogóle taką zgodność wyobrazić. Z drugiej strony Ewangelia pokazuje tylko fragmenty życia Świętej Rodziny. Nie wiemy, czy nie dyskutowali o sprawach codziennych, musieli przecież ze sobą rozmawiać. Wiemy za to, że w sprawach kluczowych byli oddani Panu Bogu, a Maryja ufała Józefowi. To jest bardzo piękne. Możemy dążyć do takich relacji między nami, ale ze świadomością, że warunki wyjściowe mamy inne – wierzymy, że Maryja jest niepokalanie poczęta, my odczuwamy na sobie skutki grzechu pierworodnego.  

Mimo swojej wyjątkowości Maryja, jako matka, niejedno przeszła. 

– Droga do Betlejem w dziewiątym miesiącu ciąży na ośle, brak miejsca do odpoczynku, poród w grocie, połóg „nie u siebie”, mieszkanie na obcej ziemi, pokłon mędrców, potem ucieczka do Egiptu… I to najtrudniejsze doświadczenie – śmierć Syna na krzyżu. A w międzyczasie słyszy ciągle od ludzi, znajomych i nie, że Jej ukochany, wyjątkowy Syn zwariował. Może faktycznie trochę za mało się mówi o zwykłych, codziennych trudach życia Maryi, związanych też z czasami i kulturą, w której żyła. Tym bardziej w naszym trudzie i niepewności możemy Jej oddawać nasze sprawy. Takie jest moje doświadczenie. Mamy siedmioro dzieci w dość niewielkich odstępach czasowych. Były takie momenty, że zostawałam sama w domu z pięciorgiem dzieci, wszystkie poniżej 7 roku życia. Łatwo nie było. Wtedy uspokajało mnie przekonanie, że ta zwykła praca, pranie, zmienianie pieluch, ciągłe karmienie piersią, nieustanne: „mamo-mamo-mamo”, jest życiem, jakie wiodła Maryja. Świat czasem próbuje nam wmówić, że matki „siedzą w domu z dziećmi”, czyli nie pracują. To nieprawda. Wychowywanie dzieci, dbanie o dom, opiekowanie się (zwłaszcza małymi) dziećmi jest fizycznie i psychicznie bardzo ciężką – choć także piękną – pracą. Ta moja zwykła codzienność jest taką, jaka była w Betlejem, potem w Nazarecie, i ja to mogę oddawać Panu Bogu. Moje zmęczenie, gotowanie, odkurzanie czy zostawienie wszystkiego i wyjście na spacer jest nie tylko tak samo wartościowe, jak praca zawodowa poza domem, ale to jest też rodzaj modlitwy. Kiedy wiem, że nie będę miała czasu na spokojne pójście samej do kościoła, ani nie znajdę chwili, by usiąść przy stole i rozważać Ewangelię, to wiem, że wtedy moje bycie w domu, wypełnianie obowiązków, staje się modlitwą. Był taki czas, bardzo trudny dla mnie, kiedy mój mąż wyjeżdżał do pracy również w weekend, a ja zostawałam z dziećmi. Dzieliłam sobie wtedy każdą kolejną godzinę na kwadranse i każdy kolejne 15 minut oddawałam Panu Bogu, prosząc, żeby jakoś dobrze przeżyć ten czas, nie krzyczeć na dzieci, ogarnąć co trzeba. 

>>> Gdy choruje cała rodzina. „Strzępy” [RECENZJA]  

Czyli chodzi o takie życie, codzienne, ze świadomością Bożej Obecności, tu i teraz. 

– Myślę, że ważne jest oddawanie Panu Bogu swojej pracy, ale też czasu wolnego. To że np. zostawiam porządki i wychodzę z dziećmi na śnieg, bawić się, też można powierzyć Bogu. Trzeba w sobie przełamać taki schemat i narrację, że Bogu można oddawać tylko cierpienie i trudne rzeczy. Bo o tym się dużo mówi. Rzadziej słyszy się o tym, że można Mu oddawać też najlepsze i przyjemne chwile: spacer, sen. Pamiętajmy też, że wychowywanie dzieci to taka cicha zwykła praca z duszami. Pan Bóg powierza nam dzieci, pozwala kształtować też ich dusze – nie ma ważniejszego zadania. Dlatego tu też warto prosić Maryję o pomoc. Jeśli „oddamy” nasze dzieci Matce Bożej i Ją będziemy pytać o to, co mamy zrobić, aby szły dobrą drogą, to wierzę, że Ona pomoże. W ten sposób ucinamy też naszą projekcję na dzieci, na ich życie, obecne i dalsze. Proszenie Maryi o pomoc w wychowywaniu dzieci daje nadzieję, że nie zawłaszczymy ich życia. Do tego duchowego kontekstu dochodzą aspekty społeczne – jak nie ma dzieci, to giną narody. I religijne – skąd mają rozwijać się powołania kapłańskie i zakonne, jak nie w rodzinach, które wychowują dzieci w miłości do Boga? 

Powinniśmy nie tylko modlić się o święte powołania, ale też częściej prosić o święte rodziny. 

– Znane jest powiedzenie, że na kolanach świętych rodziców wychowują się święte dzieci. To też jest prawda o Świętej Rodzinie. Ich całkiem zwyczajne życie dało piękne owoce.  

Myślę, że ważne też jest, aby codziennie tam, gdzie jesteśmy – w domu, w pracy, niezależnie od tego, kim jesteśmy – pytać Pana Boga: „Co chcesz, bym czynił, jaka jest Twoja wola wobec mnie?”. Trzeba pytać się, czego Pan Bóg chce ode mnie w moje sytuacji, z moimi talentami. Zawsze wzrusza mnie pewien wers piosenki „Trudno nie wierzyć w nic” zespołu Raz Dwa Trzy: „I byłem tym, kim chciał bym był”. Jeśli pyta się ludzi religijnie zaangażowanych o to, co sprawia im największą trudność w modlitwie, często można usłyszeć: „boję się, co usłyszę”. Ja nie raz czułam, że to, co pojawia mi się w głowie podczas modlitwy, nie może być ze mnie, bo ja sama czegoś takiego bym nie wymyśliła. Trzeba umieć przekraczać własne plany i pomysły dotyczące siebie, naszych rodzin – w tym też możemy naśladować Świętą Rodzinę. I Maryja, i Józef zdecydowanie musieli wyjść poza swoje wyobrażenia o przyszłości i zaufać Panu.  

A czego nas może nauczyć św. Józef? 

– Pan Jezus pracował i uczył się zawodu od Józefa. Pytanie, ilu ojców dzisiaj przekazuje swoim dzieciom to, co robią zawodowo. Tata, który jest stolarzem, ma trochę łatwiej, może po prostu pokazać co i jak. Ale jak ktoś jest np. wykładowcą akademickim czy informatykiem to ma trudniejsze zadanie. Ciekawa jestem, ile dzieci było u ojca w pracy, na uczelni, w firmie i widziało, czym rodzic się zajmuje. Zastanawiam się, czy czasami nie izolujemy, nie odsuwamy dzieci od naszego życia. Czy one wiedzą, skąd się biorą pieniądze w bankomacie? Czy wiedzą i doświadczają tego, że praca, służba drugiemu, jest wyrazem miłości? Czy w rodzinach, w Kościele uczymy dziękować? Czy pokazujemy, że codzienny trud jest budowaniem postawy wdzięczności? 

Jak to robić? 

– W bardzo prosty sposób. Na przykład mąż może powiedzieć do dzieci: „Słuchajcie, mama dzisiaj się napracowała w domu, pomyślmy, co możemy dla niej zrobić? Niech mama ma teraz pół godziny spokoju. Ty, Tadziu, zrób herbatę. Zosiu, przygotuj kanapkę, a Franiu pilnuj drzwi do pokoju, żeby nikt jej nie przeszkadzał”. To właśnie jest budowanie w dzieciach postawy wdzięczności. Analogicznie mama może powiedzieć: „Kochane dzieci, tata wrócił z pracy, i jest zmęczony. Kolejka spraw do taty może poczekać pół godziny, teraz niech tata odpocznie”. Można np. założyć sobie w domu taką księgę wdzięczności i codziennie wpisywać do niej jedną rzecz. Chodzi o zwykle, drobne sytuacje: „Dziękuję, że dostałam kanapkę do szkoły; nie przyłożyłem bratu chociaż mnie wkurzył; że uśmiechnęłam się do męża mimo kiepskiego nastroju”. W tej codzienności możemy uczyć się wdzięczności, która potem przekłada na wdzięczność społeczną – zauważamy drugiego człowieka.  

>>> Największa szopka w Europie. Poznaniacy całymi rodzinami przychodzą do franciszkanów

Mówimy głównie o życiu rodzinnym z dziećmi, a o czym Święta Rodzina może przypominać tym, którzy rodziny nie założyli? 

– Ciche, zwyczajne życie Świętej Rodziny każdemu z nas przypomina to samo: że ten codzienny trud ma wartość. Wszyscy lubimy działać akcyjnie, taka jest nasza natura – tu coś zrobimy, potem tam. Zbiórka charytatywna, koncert ewangelizacyjny. Takie akcje widać, dostajemy podziękowania, jest nam po prostu miło. To są oczywiście dobre i potrzebne rzeczy, ale pamiętajmy, że wartość ma każda nasza praca, codzienne, ciche budowanie świata, choć może czasem na poczucie sensu trzeba dłużej poczekać. Zwykłe zajęcia w naszym świeckim życiu, a w przypadku księży – np. codzienna modlitwa przed Najświętszym Sakramentem, katecheza, spowiadanie, to wszystko też można ofiarować Panu Bogu. Codzienność Jezusa, Józefa i Maryi pokazuje, że miłość wyraża się w prostych rzeczach. I wszyscy – niezależnie od tego, w jakiej jesteśmy sytuacji życiowej – możemy ich w tym naśladować.  

fot. cathopic

Okres Bożego Narodzenia to też w przestrzeni kościelnej czas różnych refleksji, rad i zaleceń skierowanych do rodzin w ogóle. 

– Byłoby miło, i prawdopodobnie także owocnie, gdyby duszpasterze zadali sobie pytanie o to, co mogą zrobić, by rodziny, które znają, miały się lepiej, były bardziej święte. To jest pierwotne pytanie: czy w tym konkretnym miejscu, w tej parafii, rodziny czują się dobrze? Wcale nie chodzi o brak wymagań – bo bardzo łatwo to pytanie strywializować – ale o odpowiedź na konkretne potrzeby, a to jest duszpastersko wymagające. Zwykle podczas kazań słyszymy o tym, co wierni powinni robić, a czego nie, mówi się de facto do nieobecnych albo w taki sam sposób do wszystkich. A wystarczyłoby na końcu kazania trochę zniuansować wymagania. 

Na przykład? 

– Warto mówić do ludzi w bardziej zindywidualizowany sposób. Zbliża się Środa Popielcowa, czas postanowień wielkopostnych. Można je przedstawić tak: „Jeśli masz skłonności do lenistwa, zostawiania rzeczy na potem, to na Wielki Post zrób postanowienie «będę punktualny w pracy, a jeśli już wykonam obowiązki, wezmę codziennie małą, dodatkową rzecz do zrobienia». Ale jeśli masz już pełne ręce pracy – masz dużą rodzinę czy chorą osobę, którą się stale opiekujesz, to nie wolno ci brać więcej na siebie, a dodatkowo – jako postanowienie wielkopostne – powinieneś poprosić o pomoc”. To jest to samo zadanie – pielęgnowanie cnoty pracowitości – a rozwiązania różne! Duszpasterze nie muszą „dokręcać wszystkim śruby”, bo często my sami sobie ją dociskamy. Wtedy potrzeba, aby ktoś nam ją pomógł poluzować. 

Ale na pewno są też tacy, którzy właśnie potrzebują zaostrzenia wymagań 

– Oczywiście! I to jest zadanie i rozeznanie duszpasterzy. Tylko, jak wspominałam, jest to wymagające, ponieważ wiąże się z bardziej indywidualnym traktowaniem ludzi. Rodzice naturalnie uczą się takiego podejścia w rodzinach, w relacjach z dziećmi. Dobrze to widać w rodzinach wielodzietnych, bo każde z dzieci jest inne, ma inne potrzeby i inaczej reaguje. Jednego wystarczy rozśmieszyć, jak się zdenerwuje, ale inny, w tej samej sytuacji, obrazi się na trzy dni. Rodzice muszą indywidualizować przekaz, choć wymagania są takie same dla wszystkich. Na przykład chodzimy spać o 21.00, ale wiadomo, że ktoś dzisiaj przeżywa trudny dzień, więc musi sobie iść do kuchni i poprzeżywać jeszcze godzinę, ktoś inny jest bardzo zmęczony i znika w pokoju wcześniej itd. Dlaczego w taki sposób nie można podchodzić do ludzi, którym się głosi słowo Boże? Mam to szczęście, że napotkałam na swojej drodze wiary takich właśnie kapłanów – patrzących na mnie, jako na osobę, w konkretnej, mojej rzeczywistości, a nie jak na „statystycznego człowieka”.  

Może kaznodziejom trochę jednak brakuje doświadczenia życia w rodzinie, z dziećmi? 

– Marzy mi się, aby klerycy mieli okazję odbyć coś podobnego do praktyk – w rodzinach. Aby młody człowiek przygotowujący się do kapłaństwa mógł towarzyszyć – jako pomocnik i przyjaciel – różnym rodzinom, które potem może spotkać na swojej drodze jako ksiądz. Myślę tu szczególnie o rodzinach z dzieckiem z niepełnosprawnością, rodzinach wielodzietnych, czy rodzinach, w których dzieci już dawno „wyszły z domu”, a seniorzy doświadczają dotkliwej samotności. A może łatwiej, żeby małżonkowie przychodzili do seminarium z wykładami czy pogadankami? Jestem pewna, że w każdej parafii znalazłby się ktoś, kto mógłby się podjąć takiego zadania. To byłoby praktyczne przygotowanie do duszpasterstwa rodzin. Oczywiście, każdy kleryk pochodzi z rodziny, więc ma o niej wyobrażenie, ale chodzi o rozszerzenie horyzontu.   

Wtedy może księża byliby bardziej wyczuleni na potrzeby rodzin. 

– Myślę, że tak. Pamiętam, czego mi brakowało w kościele, gdy miałam małe dzieci. Potrzebowałam, żeby przed każdą mszą świętą nie zastanawiać się nad tym, gdzie nakarmię dziecko. Wiem, że potrzeby mam są rożne, ale dla mnie akurat karmienie piersią, publicznie, było krępujące – moje dzieci bardzo się rozpraszały i kręciły, potrzebowałam spokojnego miejsca. Zwiedziłam boczne wejścia do kościołów, schody na chór, przedsionki – nie było to łatwe. Trudne było także wytrzymywanie spojrzeń, gdy chodziłam z wózkiem (boczną nawą) podczas mszy św., bo np. akurat syn zasypiał. Ponieważ starałam się być na mszy św. codziennie, takich sytuacji było sporo. To jest pytanie do nas wszystkich, w Kościele: „Czy ja patrzę na tę mamę, która chodzi z dzieckiem po kościele ze zrozumieniem? Czy ze złością?”. Czasami faktycznie dziecko krzyczy i powinno się wyjść, to jasne. Ale nie każde marudzenie malucha ma powodować, że czujemy się wypraszani z mszy św. Jest coś w powiedzeniu, że jeśli nie słyszymy płaczu w kościele, to za kilka lat Kościół będzie pusty. Nie oburzajmy się na to, że w kościele są dzieci, tylko cieszmy się ich obecnością. Stwarzajmy warunki do tego, żeby rodziny z dziećmi miały możliwość uczestniczenia we mszy św. Może zatroszczmy się jednak o jakieś ustronne miejsce do karmienia czy przewinięcia. Rodzice (małych dzieci w szczególności) potrzebują zrozumienia, czasem poklepania po ramieniu, usłyszenia, że jest dobrze. I potrzebują pytania: „W czym wam mogę pomóc?”. 

To dobry początek. 

– To postawa, która pozwala rozwijać wrażliwość. Kiedyś zorganizowaliśmy w Wielkim Poście taki dzień, w którym mamy z małymi dziećmi mogły przyjść, zostawić dzieci pod opieka, a same pójść się spokojnie wyspowiadać. Słysząc to, jeden z księży z innej parafii zapytał: „A czemu taka matka nie może kiedy indziej przyjść do spowiedzi?!”. No właśnie – czasem nie może, albo jest to trudne i w nerwach. Komuś, kto nie żyje w tej rzeczywistości na co dzień, trudno to zrozumieć. Dlatego też warto mówić także o nieoczywistych potrzebach. Warto wprowadzać takie „nowinki” 
w swoich parafiach, raz na jakiś czas, a może kiedyś – w każdy „pierwszy piątek”?  

Kiedy ktoś stara się odpowiedzieć na moje potrzeby, czuję się zrozumiana, mam doświadczenie, że to jest mój Kościół, i naturalnie chcę pomagać innym. Może za dwa tygodnie to ja przyjdę popilnować czyichś dzieci albo zaangażuję się w inny sposób, kiedy moje dzieci podrosną. To są naprawdę drobne rzeczy. I jeszcze jedno, jeśli chodzi o rodziny. Mówmy o miłości w praktyce. „Kochaj Boga całym sercem, a bliźniego swego, jak siebie samego”. Trzeba też umieć zadbać o siebie. Jeśli o siebie nie zadbasz, o sobie nie będziesz dobrze myśleć, nie będziesz mieć zaspokojonych podstawowych potrzeb (w przypadku mam – szczególnie ważne: sen i jedzenie!), to jak możesz być dobry dla drugiego człowieka? Pan Jezus mówi: „Idźcie i odpocznijcie nieco”. Zadbaj w zdrowy sposób o siebie, bo dopiero wtedy możesz dbać o bliźniego – swojego męża i dzieci. I dopiero kiedy mam doświadczenie widzialnej miłości, która się wyraża w czynach, mogę próbować zrozumieć, jak kocha mnie Pan Bóg. Mówmy o świętości i o przykazaniu miłości, ale w praktyce, w tej naszej codzienności.  

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze