Fot.. Remigiusz Jagielski

Nawrócenie spadło na mnie „jak grom z jasnego nieba” [ROZMOWA]

Jak sam mówi, doświadczenie obecności Boga i chęci zmian życia spadło na niego „jak grom z jasnego nieba”. Remigiusz przez 25 lat należał do Hare Kryszna, a teraz – jak sam mówi – odkrywa pełnię chrześcijaństwa i niebawem rozpocznie przygotowania do kolejnego wyjazdu na misje.

Spotkaliśmy się przypadkiem. Rozmawialiśmy ponad godzinę o życiu i o misjach, o Brazylii i  życiu w fawelach. Wtedy zrodził się pomysł, by porozmawiać o historii jego „pierwszego” spotkania z Bogiem.

Justyna Nowicka: Jak zaczęła się Twoja zmiana życiowa, Twój powrót do chrześcijaństwa?

Remigiusz Jagielski: – Zacząłem należeć do Hare Kriszna kiedy miałem 19 lat, a skończyłem – kiedy miałem 44 lata. Miałem już wszystko zaplanowane, miałem wyjechać do Indii, miałem być kierownikiem na budowie, a na gorące miesiące miałem jechać w Himalaje. Wszystko super. Zerwałem w tamtym czasie z dziewczyną, ale ona jeszcze chciała, żebym ją zawiózł do Łodzi, do pracy. Z tej Łodzi wracałem przez Częstochowę. Wiadomo, jak się człowiek rozstaje, to ma jakieś sentymenty – więc wzięło mnie, żeby pojechać na Jasną Górę. Przed tamtym dniem dawno nie byłem w kościele. Moja była dziewczyna nie była w Hare Kryszna, więc czasami chodziła do kościoła, ja wtedy stałem pod kościołem.

Wszedłem do kościoła, poszedłem pod obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. I kiedy tylko byłem w środku – wewnątrz mnie odezwał się „głos”, że mam nie wyjeżdżać do Indii, że to nie jest moja droga. Wcześniej przez 15 lat jeździłem na szkołę dla bioenergoterapeutów. W tym kościele zaczęło do mnie docierać, że mam jakąś zahipnotyzowaną głowę, że tak naprawdę nie widzę rzeczywistości. I cały czas chodziło mi po głowie, że to jest szansa dla mnie, żebym z kimś pogadał. I tak jakoś skojarzyło mi się to ze spowiedzią. Jednocześnie chciałem tam pójść, ale też mnie coś odpychało. Myślałem sobie: „no nie, mam iść do tego faceta w kiecce”, ale jednak mnie ciągnęło do tego konfesjonału. Wszedłem więc do konfesjonału i mówię, że po pierwsze to nie przyszedłem się spowiadać, nie będę gadać do firanek, może da się otworzyć tą „budę”… Ksiądz mi wtedy powiedział: „budę da się otworzyć, a pies nie gryzie”.

>>> Marcin Charliński: nie zostałem odrzucony, ale dostałem bardzo dużą dawkę miłości [ROZMOWA] 

Fot. Remigiusz Jagielski

Nieźle wybrnął.

– Powiedziałem mu, że jestem buddystą, ćwiczę jogę, zajmuje się bioenergoterapią, jestem wegetarianinem. A on powiedział, że to się dobrze składa, bo to są jego „koniki”. I sprawdziłem go, zadałem mu kilka pytań i rzeczywiście był mocno zorientowany w temacie. Znał nawet sanskryckie zwroty, poszczególne ceremonie z hindi. Zrobiło to na mnie wrażenie. Pogadaliśmy godzinę i on mnie wtedy zapytał, czy chciałbym się wyspowiadać. Powiedziałem mu, że chciałbym, ale w sumie nie mam z czego. On zaproponował, że może byśmy spróbowali, że on wskaże jedną rzecz, a może potem coś jeszcze się znajdzie. I kiedy zaczęliśmy, to tak się to potoczyło, że zrobiła się z tego spowiedź życia. Były łzy. Po tym zrobiliśmy rundę dookoła kościoła, później poszliśmy na kawę i na czekoladę. Tam, gdzie byliśmy, było jeszcze trzech księży i po chwili rozmowy on zapytał, czy chcę, żeby się nade mną pomodlili. Zgodziłem się. Wtedy oni stanęli nade mną, położyli mi na głowie ręce i zaczęli się modlić. Różne rzeczy się tam działy, ale kiedy wstałem – to jakby mi ktoś ściągnął różowe okulary i zobaczyłem swoje życie takie, jakie naprawdę było. Od tamtej chwili, jak zacząłem płakać, to chyba przez cztery miesiące cały czas chodziłem i płakałem. W pociągu ludzie dawali mi kanapki, kawę. Żartowałem trochę z siebie, że będę zarabiać na życie płakaniem.

I w zasadzie to nawrócenie spadło na mnie „jak grom z jasnego nieba”. Miałem wszytko zaplanowane – zamknąłem już firmę i miałem przecież jechać do Indii.

Trochę jak ze świętym Pawłem. Planował robić swoje, jechał ścigać chrześcijan, a nagle zaskoczyło go i dosłownie powaliło spotkanie z Chrystusem na drodze do Damaszku. Bardzo ważny jest chyba ten następny rok – żeby to spotkanie albo przyjąć albo odrzucić.

– Pamiętam, że siedziałem potem przed ołtarzem i chodziła mi po głowie myśl, żeby się zadeklarować. Ale tak naprawdę nie wiedziałem, co to miałoby oznaczać. Po jakimś czasie przyszło mi do głowy, że mam powiedzieć: „Panie, niech się dzieje wola Twoja w moim życiu”. Ale jednocześnie myślałem: to tak to teraz będzie, że nie będę mógł robić tego, co chcę, tylko Bóg będzie rządził w moim życiu. I nie chciało mi to przejść przez gardło. Ale kiedy już to powiedziałem – to czułem jak dosłownie otwiera się moje serce i wlewa się w nie miłość. Myślałem, że zwariuję – tak wielka to była miłość.

Później pracowałem w Norwegii, we Francji i wróciłem zimą do Polski. Na sylwestra pojechałem na Jasną Górę i tam spotkałem moją byłą dziewczynę z jakimiś siostrami. W ten sposób poznałem siostrę Jonatanę z Karmelu Ducha Świętego, która później przez wiele lat towarzyszyła mi duchowo. Wiele trudnej pracy zrobiliśmy, bo miałem bardzo dużo dziwnych przekonań, które trzeba było wyprostować. I w tych naszych rozmowach i rozeznawaniu rozpoznałem swoje powołanie misyjne, zwłaszcza do pracy z dziećmi z najbiedniejszych rejonów świata. Sam jestem z trudnej rodziny i mam różne doświadczenia, dlatego w jakiś sposób rozumiem te dzieciaki. Wiem, czego im brakuje, i mam taki odruch serca, że chciałbym im to dać. Chciałbym dać im choć chwilę dobrej relacji.

>>> Ola Cichocka: Bóg przyszedł do mnie z całą swoją miłością [ROZMOWA]

Fot. Remigiusz Jagielski

I pojechałeś na misje?

– Postanowiłem pojechać do Afryki. Tak się zdarzyło, że trafił się wyjazd na wolontariat do Kamerunu, do Ewy Gawin, która jest tam świecką misjonarką. Kiedy już zdecydowałem, że jadę i chciałem zarobić pieniądze na bilet, wtedy rozpoczęła się pandemia i nie mogłem zarobić wystarczająco dużo pieniędzy. I wtedy kolejnym zbiegiem okoliczności wydarzyło się tak, że za bilet zapłaciła diecezja tarnowska. I poleciałem.

Pracowałem tam jako konserwator, czyli naprawiałem to, co było do naprawienia w szkole czy na misji. Mam do tego smykałkę, więc czułem się jak ryba w wodzie. Przy okazji też mogłem sporo poobserwować i muszę przyznać, że wielu rzeczy nie rozumiałem z tamtej kultury. Miałem wielką pokusę, by zaprowadzić swoje porządki. Ale szanowałem pracę pani Ewy, jej wytrwałość. Chociaż wiele razy się na ludziach zawiodła, była okradana, to nie uciekła, nie obraziła się na tego czy innego człowieka. Naprawdę ją podziwiam. Nie było łatwo, ale czułem, że to jest to.

Było łatwiej, a wybrałeś to, co jest trudniejsze. Wiele osób może pomyśleć, że to zapełnienie nielogiczne.

– Tamto życie pełne wyjazdów, dobrego jedzenia, poznawania międzynarodowego towarzystwa, non stop jakieś imprezy. To było jakoś wciągające. Ale teraz z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że nie o to w życiu chodzi. Nie chcę się wypowiadać o całym hinduizmie. Myślę jednak, że Hare Kryszna to nie są dobre rzeczy. One sprawiały, że cały czas byłem na jakimś emocjonalnym haju. Być może też tak działały na mnie mantry, do których europejski umysł nie jest przyzwyczajony. Człowiek jest też bardziej rozluźniony moralnie, bo jak w tym życiu czegoś nie zrobi, to zrobi to w następnym. I muszę szczerze powiedzieć, że chrześcijaństwo było dla mnie bardzo trudne przez pierwsze półtora roku. Było dla mnie bardzo statyczne, hermetyczne, zamknięte. Ale z drugiej strony – bardzo mocno siedziało we mnie doświadczenie nawrócenia i chciałem po prostu należeć do tej wspólnoty.

Fot. Remigiusz Jagielski

Tym, co sobie najbardziej cenię jest jednak praca z kimś, kto towarzyszy duchowo. Dopiero wtedy człowiek może odkryć głębię chrześcijaństwa i wyprostować błędne przekonania, którymi żyje. I po takiej pracy dostrzegam łaskę Bożą, która działa i „na własnej skórze” czuję działanie Ducha Świętego – nawet jeśli jestem zamroczony swoimi grzechami czy błędami. Ja Chrystusa nie widzę, ale często czuję, że On działa w moim życiu.

Za nawróceniem musi iść pogłębianie wiary w sakramentach, zwłaszcza Eucharystia, spowiedź, towarzyszenie duchowe. I pomimo upadków zawsze człowiek jest w stanie zwrócić się do Chrystusa słowami: „No, nie daję rady, jestem słaby. Daj mi rękę, wyciągnij mnie z tego, bo ja nie mam koncepcji”. I może wrócić, bo mimo wszystko wie, gdzie jest prawdziwe życie.

Trochę tego chrześcijańskiego życia już doświadczyłem, ale nie ukrywam, że jeszcze cały czas uczę się chrześcijańskiego życia z siostrami z Karmelu Ducha Świętego.

>>> Karmel Ducha Świętego. Miejsce, w którym każdy będzie wysłuchany [REPORTAŻ] 

Planujesz znów pojechać na misje?

– Od jakiegoś czasu po głowie chodzi mi Ameryka Łacińska. W planach na najbliższy czas mam przygotowania do wyjazdu właśnie tam. A w zasadzie już się zapisałem na taki roczny kurs przygotowawczy, by pojechać do Brazylii. Chciałbym tam pracować, zwłaszcza z dziećmi w faweli.

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze