I po co ci była ta procesja? 

Kończy się oktawa Bożego Ciała, a ja cały czas wracam wspomnieniami do uroczystej procesji. Chyba pierwszy raz naprawdę poczułem, że jestem tam po coś, że moja obecność ma sens. A przecież nic się nie zmieniło. 

Procesje Bożego Ciała zawsze były dla mnie przykrym obowiązkiem. Chodziłem, bo wypadało, nie dostrzegałem w tym jednak głębszego sensu. Powodów było kilka. 

Otępienie 

Po pierwsze w odbiorze kojarzyły mi się trochę ze święconką – ludzie chodzą, bo zawsze się chodziło, bo to taki zwyczaj, bo spotkam się z sąsiadem i będę miał chwilę na rozmowę. 

Po drugie strasznie denerwowała mnie postawa samych księży, którzy postanawiali chyba wykorzystać fakt liczniejszej niż zazwyczaj obecności owieczek i czynili swoje kazania kompletnie niestrawnymi. Po każdej z czterech Ewangelii następowała półgodzinna pasterska mowa, w której pojawiały się wszystkie tematy, o które ludzie wierzący toczą w naszym zepsutym społeczeństwie bój: aborcja, in vitro, gender, polityka prorodzinna itd. Nie wiem, czy tylko ja trafiałem tak pechowo, ale bywając to tu, to tam, podejrzewać mogę, że praktyka ta zatacza szersze kręgi. 

Trzecią wreszcie, ostatnią już męczącą mnie kwestią było niepełne chyba zrozumienie potrzeby tej procesji. Bardzo lubię wszelkiego rodzaju nabożeństwa, szczególnie te, w trakcie których adoruje się Najświętszy Sakrament (Gorzkie Żale, nabożeństwa majowe, czerwcowe itd.). A jednak półtoragodzinne chodzenie za Najświętszym Sakramentem, przerywane w dodatku przydługimi kazaniami wydawało mi się… niepotrzebne. Nie lepiej poklęczeć w spokoju, pomodlić się w ciszy, bez wysłuchiwania mimochodem co jedna sąsiadka myśli o drugiej? A jednak w trakcie tegorocznej procesji coś we mnie pękło. Zrozumiałem. 

Otrzeźwienie 

Uczestniczyłem w tym roku w procesji jednej z poznańskich parafii, dość dużej, ale bez przesady. Msza św., dla odmiany, miała kończyć całe wydarzenie, szło się więc do kościoła na krótkie wystawienie po którym mieliśmy ruszyć. Śmiało mogę powiedzieć, że procesja wywarła na mnie duże wrażenie zanim jeszcze do końca na nią dotarłem. 

Już z daleka widać było ogromny tłum, jaki zebrał się wokół kościoła. Ludzie obgadywali sąsiadów, matki biegały za wystrojonymi jak na ślub córeczkami mającymi sypać kwiaty, ktoś wrzeszczał, ktoś dzwonił, większość przeglądała Facebooka na smartfonach. Ale byli. Przyznam szczerze, że choć rzadko jestem czuły na takie rzeczy, wtedy akurat serce zabiło mi trochę mocniej. Maszerując w tym tłumie, akurat na początku, mając przed oczami Najświętszy Sakrament, zacząłem odtwarzać w głowie te wszystkie manifestacje, marsze i zgromadzenia, na których byłem. Ta jedna parafialna procesja biła na głowę je wszystkie, a przecież w prawie każdej parafii działo się to samo. Nie wszyscy ludzie byli tak zmobilizowani, tak oddani i wierni, ale ich obecność o czymś świadczyła. Wyświechtany frazes nabrał dla mnie wreszcie znaczenia – składaliśmy wszyscy publiczne wyznanie wiary. 

Powiesz – co to za credo, jak na Najświętszy Sakrament mało kto spojrzał, a osiedlowe plotki poznali prawie wszyscy. To nie tak. Do wrażliwości trzeba się ćwiczyć i nie wszyscy będą tym ćwiczeniem zainteresowani. Ale ta obecność, ten minimalny wysiłek, który każdy z tego ogromu ludzi musiał włożyć, to szansa do wykorzystania. Szansa, by zbliżyć ich do Kościoła. Ci ludzie są otwarci – jedni mniej, inni bardziej, ale są. Pytanie tylko, czy umiemy na tę otwartość odpowiedzieć?

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze