Fot. Archiwum prywatne

Pomoc na granicy to momenty, które chwytają za serce [ROZMOWA]

Zosia Szczęch ma 23 lata. Obecnie studiuje oraz pracuje w Poznaniu, a od kilkunastu lat należy do Hufca Krotoszyn. Razem z innymi harcerzami w marcu pomagała na granicy, o czym opowiedziała w rozmowie z Karoliną Binek.

Karolina Binek (misyjne.pl): Rozmawiamy po tygodniu od Twojego powrotu z przejścia granicznego w Medyce. Gdy okazało się, że jest taka możliwość, to od razu zdecydowałaś się tam wyjechać?

Zosia Szczęch: W zasadzie tak. Związek Harcerstwa Polskiego zorganizował tzw. Zastęp Granica, do którego na początku mogliśmy dołączyć w ramach ogólnej pomocy Ukrainie, a po jakimś czasie dodano także formularz zgłoszeniowy umożliwiający wyjazd na przejście graniczne w Medyce. Wskazane zostały od razu też terminy, więc kto chciał, ten mógł się zapisać. Wystarczyło wypełnić formularz i wybrać datę – ja byłam od 11 do 15 marca.

Dojechaliście na miejsce w piątek i co dalej się działo?

– Zostawiliśmy swoje rzeczy w szkole, w której mieliśmy spać. Chwilę potem zostaliśmy podzieleni na zastępy, bo na jedną służbę przypada około czterdziestu harcerzy. Część z nich pomaga na nockach, a część na dniówkach, bo pełnimy służbę przez całą dobę na granicy lub w punkcie przesiadkowym.

Na czym polegała tam Twoja praca?

– Na samej granicy mieliśmy dwa punkty, w jednym rozdawaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy – pampersy, środki czystości, szampony, żele pod prysznic, pasty czy też szczoteczki do zębów. Mieliśmy też słodycze i jedzenie dla niemowlaków. Często też tym nieco starszym dzieciom rozdawaliśmy zabawki, co powodowało uśmiechy najmłodszych oraz matek – bezcenne!

W drugim punkcie, który miał charakter gastronomiczny, robiliśmy ciepłe herbaty i kawy. Pomagaliśmy również logistycznie przy transporcie kolejowym.

Wspomniałaś o uśmiechniętych dzieciach. A jakie były reakcje dorosłych przekraczających granicę?

– Różnie. Oczywiście byli ludzie, którzy płakali, ale raczej nie było ich wielu. Natomiast właściwie wszyscy wyglądali na bardzo zagubionych, bo tak naprawdę nie wiedzieli przecież, co ich spotka na granicy i jak to będzie wyglądało, kiedy już ją przekroczą.

>>> Sobota na przejściu w Dorohusku [ZDJĘCIA]

Myśląc o kimś, kto przekracza granicę mam przed oczami kilkuletnie dziecko, które idzie z jedną reklamówką lub też zapłakane matki. A ty mówisz, że odsetek takich osób był niewielki. Trochę mnie zaskoczyłaś.

– Wbrew pozorom to nie jest tak, że wszyscy przechodzący płaczą. Nawet miałam wrażenie, że tych płaczących jest mniej. Myślę, że oni są po prostu skupieni na zadaniu. Rzeczywiście byli poruszeni, ale to nie tak, że przechodzą przez granicę, siadają i się załamują – przecież sama granica jest dla nich tylko małym celem, jednym z wielu. Później trzeba zastanowić się, co dalej, jak poradzić sobie już na terenie Polski.

Fot. EPA/Darek Delmanowicz

Myślisz, że jeśli ktoś jest bardzo wrażliwy, to również poradzi sobie w pomaganiu na przejściu? Czy to jednak praca nie dla wszystkich?

– Sama jechałam tam z bardzo mieszanymi uczuciami, bo nie wiedziałam, czego się spodziewać. Byłam na czwartej zmianie harcerskiej, czyli właściwie na jednej z pierwszych. Wszystko się wciąż jeszcze klarowało, więc też nie miałam pełnego oglądu, jak to będzie wyglądać. Jakkolwiek to jednak nie zabrzmi, byłam pozytywnie zaskoczona wsparciem innych wolontariuszy, bo tam naprawdę wszyscy sobie nawzajem pomagali. Oczywiście było mnóstwo sytuacji, które chwytały mocniej za serce. Bywało też tak, że musiałam zamrugać kilka razy oczami, żeby powstrzymać łzy. Natomiast uważam, że jeśli ktoś jest bardzo nastawiony na to, że chce pomagać, to sobie tam poradzi. My jesteśmy tam, żeby działać!

>>> Ponad 16 tys. harcerek i harcerzy ZHP pomaga Ukrainie

Który dzień z tych pięciu, które tam spędziłaś, był dla Ciebie najtrudniejszy? Bo chyba nie każdy był taki sam?

– Oczywiście, że nie. Sytuacja naprawdę zmienia się tam z minuty na minutę. Nie dało się przewidzieć, co będzie za chwilę, np. w ostatnim dniu było najwięcej ludzi – wtedy był naprawdę duży rozgardiasz i tłok, mimo że dzień wcześniej na granicy wydawało się być spokojniej. Często przychodzili do nas dziennikarze i pytali, kiedy przechodzi najwięcej osób, ale prawda jest taka, że nie można tego określić. Zdarza się spokojny dzień, a zdarza też taki, że jest bardzo dużo uchodźców – sytuacja różni się nawet od pory dnia czy nocy i nie jest to w żaden sposób powtarzalne.

Każdego dnia może też coś innego chwycić cię za serce, ale później zdajesz sobie sprawę, że właściwie cała ta praca składa się wyłącznie z takich momentów. Każda z tych osób ma swoja historię. Na przykład, kiedy już wracaliśmy z Przemyśla, to jechała z nami w pociągu kobieta z Ukrainy z dwójką dzieci – dotknęła mnie bardzo otwartość ich rozmowy o wojnie. Często w Polsce dorośli zastanawiają się nad tym, w jaki sposób i czy w ogóle rozmawiać o tym z dziećmi. Tam za to nie da się oddzielić tych dwóch światów, bo przecież dzieci też biorą w tej wojnie udział. Mogą oczywiście nie wszystko rozumieć, ale widzą i czują, że przyszła nowa rzeczywistość, w której też muszą się odnaleźć.

>>> Medyka: tysiące osób z całej Polski przyjechało po Ukraińców na przejście graniczne

Były jeszcze jakieś historie, które tak bardzo zapadły Ci w pamięć?

– Było kilka takich historii. Przyszło na przykład dwóch mężczyzn, stali obok nas, więc zapytaliśmy, czy w czymś im pomóc, a oni odpowiedzieli, że nie, dziękują, przywieźli tylko córki i jadą na wojnę. Jeden z tych mężczyzn miał około sześćdziesiąt lat i to, że idzie na wojnę było dla niego taką oczywistością. Bardzo mnie to dotknęło, bo przecież niecodziennie spotyka się takie osoby. W pewnym momencie przyszła też do nas babcia z około siedmioletnim chłopcem. Spakowaliśmy im rzeczy, które potrzebowali, daliśmy tej babci torbę z darami, jednak chłopiec wziął ją od niej i stwierdził, że to on będzie ją niósł dalej. Dorzuciłam mu więc do tej torby jeszcze ciastka, po czym dostałam od niego cukierka wyjętego z kieszeni w ramach podziękowania. To był moment, kiedy naprawdę się rozpłynęłam. Oczywiście, urocze było też to, kiedy dzieci się do nas uśmiechały, razem z nimi często cieszyły się też mamy. Przytulały nas i dziękowały za otrzymane zabawki czy słodycze. Niektóre momenty chwytały za serce mniej, drugie bardziej. Czasami było trzeba powstrzymywać łzy. Ale najważniejsze w tym wszystkim jest to, że w ogóle mogliśmy pomóc.

Pianista w Medyce na granicy polsko-ukraińskiej EPA/Darek Delmanowicz

Chyba można powiedzieć, że spotykając tamtych mężczyzn, spotkałaś prawdziwych bohaterów tej wojny?

– Oczywiście! Muszę jednak podkreślić, że to nie jest tak, że wracają tylko mężczyźni, bo do Ukrainy wyjeżdżają też kobiety. Co więcej – nie powiedziałabym, że było ich znacznie mniej niż mężczyzn. Każdy i każda z nich to bohater/bohaterka. Bo przecież nie muszą tam wracać. To są ludzie, którzy z własnego wyboru rzucają wszystko i jadą walczyć za swoją ojczyznę. Nie mają takiego obowiązku, lecz po prostu chcą. Tym bardziej myślę, że powinniśmy ich podziwiać.

Jest coś jeszcze, co tak bardzo zaskoczyło Cię podczas tego wyjazdu?

– Na granicy są ludzie z całego świata. Jest Szkot, który cały czas chodzi w kilcie i przygotowuje jedzenie dla uchodźców. Inni ludzie mają ze sobą piec do pizzy, więc tym, którzy przechodzą jest też serwowana pizza. Myślę, że to takie powiewy normalności. Jest dziewczyna, która przyjechała z Londynu i zrobiła swój malutki punkt dla matek z dziećmi. Jest miejsce dla zwierząt, jest miejsce, w którym kobiety z dziećmi mogą usiąść i je przebrać oraz odpocząć w cieple. Są ludzie, którzy rzucili wszystko i pomagają tam już dwa lub trzy tygodnie. Albo przyjeżdżają na dwa dni, bo akurat mają wolne i chcą pomóc – nosząc walizki i torby uchodźców. Jeden mężczyzna smażył też naleśniki, a inny przyjechał z fortepianem i grał. To niesamowite, że jesteśmy tak różni, a potrafimy się tak zjednoczyć.

>>> Przemyśl: spadek liczby osób przyjeżdżających z Ukrainy

Możesz powiedzieć, że ten wyjazd w jakiś sposób Cię zmienił?

– Myślę, że dowiedziałam się o sobie czegoś nowego. I przestałam też obsesyjnie przeglądać informacje o tym, co dzieje się w Ukrainie. Kiedy tam pomagałam, to miałam wrażenie, że wiem nawet mniej niż wcześniej, mimo że przecież znajduję się tak blisko tych wydarzeń. Byłam na swojej służbie akurat w momencie, kiedy dwadzieścia kilometrów od Medyki spadły bomby. Ale dowiedziałam się o tym dopiero wtedy, kiedy przyjechałam rano na granicę. Natomiast mam wrażenie, że to jedno z tych doświadczeń, które wiele uczy i którego się nie zapomina.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze