fot. PAP/Wojtek Jargiło

Wolontariuszka: pomoc na granicy z Ukrainą to pomoc 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu [ROZMOWA]

Agata Gabryś pierwszy raz do Ukrainy pojechała w 2019 roku w ramach działalności w Wolontariacie Misyjnym Dwa Promienie. W czasie wyjazdów nie tylko poznała język ukraiński, lecz także zaprzyjaźniła się z tamtejszymi mieszkańcami. Dziś wraz z innymi wolontariuszami niesie pomoc nie tylko im, lecz także ukraińskim żołnierzom i ludziom przekraczającym granicę, o czym opowiedziała Karolinie Binek. 

Karolina Binek (misyjne.pl): W jaki sposób twoje życie związało się z misjami? 

Agata Garbyś (Wolontariat Misyjny Dwa Promienie): – Moja przygoda misyjna zaczęła się w 2018 i w 2019 roku, kiedy pierwszy raz wyjechałam na wolontariat misyjny i była to właśnie Ukraina. Potem, w czasie kolejnych wakacji, chciałam znów tam wrócić, bo jednak – jeśli było się raz, to dobrze się wraca i wręcz chce się wracać. W kolejnych latach udało mi się być w Gruzji i jeszcze raz odwiedzić Ukrainę. 

Dlaczego zdecydowałaś się dołączyć akurat do wolontariatu Dwa Promienie? 

– Ta przygoda zaczęła się trochę po części z powodu Duszpasterstwa Akademickiego św. Rocha w Poznaniu, do którego należę. Kiedy byłam na pierwszym roku studiów mój kolega, który już od wielu lat wyjeżdżał do Ukrainy, nieśmiało wspomniał, że jest taka możliwość i ta myśl została mi w sercu. Był to grudzień, a już w lipcu następnego roku wyjeżdżałam na mój pierwszy wolontariat.  

>>> Kilkadziesiąt uchodźców w oblackich placówkach w Polsce

Fot. archiwum prywatne

Z jakim przeświadczeniem wyjeżdżałaś na ten pierwszy wolontariat? Jak go wspominasz już z perspektywy czasu? 

– Przede wszystkim wyjeżdżałam z taką myślą, że bardzo chcę tam być, ale właściwie sama nie wiedziałam, dlaczego. Nie znałam języka ukraińskiego, nie znałam zupełnie tego kraju, nie wiedziałam, dokąd pojadę i co będę tam robić, ale wiedziałam, że bardzo tego chcę. Przede wszystkim była więc we mnie duża ciekawość, otwartość, ale też niepewność i nienastawianie się na jakieś oczekiwania. 

Jak wyglądały te pierwsze dni wolontariatu? Co najbardziej Cię zaskoczyło? 

– Przede wszystkim było to poznawanie tamtejszej kultury i próba zrozumienia języka. Na szczęście szybko się tam zaadaptowałam, bo ludzie przyjęli nas bardzo ciepło. Pierwsze dni pobytu polegały na tym, że organizowaliśmy zajęcia skierowane przede wszystkim do dzieci, które akurat miały wakacje. Były to zajęcia z języka polskiego, uczyliśmy też odmawiania koronki do Bożego Miłosierdzia oraz różańca po polsku i ukraińsku. Stąd też nazwa naszego wolontariatu Dwa Promienie – od dwóch promieni wychodzących z serca Jezusa. Poza tym byliśmy bardzo otwarci na to, czego potrzebują tamtejsi ludzie. Myślę, że tego właśnie nauczył mnie wolontariat – żeby może niekoniecznie jechać z jakimś planem, który jest do zrealizowania i do odhaczenia, ale żeby odpowiadać na potrzeby ludzi i przede wszystkim być z nimi i czuć to, co oni czują. 

Przed wyjazdem miałaś jednak jakiś konkretny plan, czym się tam zajmiesz, co będziesz robić? 

– Chyba mamy w Polsce to do siebie, że bardzo lubimy planować i lubimy sobie odhaczyć to, co już zostało zrobione. Jesteśmy zadowoleni, kiedy uda nam się to zrealizować. Ale ta rzeczywistość jest zupełnie inna i o tym też przyszło mi się przekonać na wolontariacie w Gruzji. To ważne, żeby nie mieć takich oczekiwań oraz nie mieć oczekiwań względem siebie. Ten plan przed wyjazdem nie wypalił, bo był nie do zorganizowania w tamtych warunkach albo też nie pokrywał się z potrzebami ludzi. Tak naprawdę to od nas wychodziło to, co się tam działo, czyli różne zabawy, wyjazdy, modlitwa, obecność. Chyba taką najfajniejszą rzeczą i też lekcją pokory jest towarzyszenie ludziom w najprostszych czynnościach. Można z nimi sprzątać, można pójść na wycieczkę, trochę porysować, pograć. Dzisiaj już wiem, że tym naprawdę jest wolontariat, takim dzieleniem się swoją cząstką czasu.  

fot. archiwum prywatne

Wspomniałaś o tamtejszych warunkach. Czy one były inne niż u nas w Polsce? Zaskoczyły cię? 

– Jak najbardziej. Nasz wolontariat Dwa Promienie przede wszystkim wyjeżdża w region Kamieńca Podolskiego. Tam jest dużo przodków i potomków Polaków. I przede wszystkim byliśmy na wsiach, więc to życie było zupełnie inne, takie jak nasze z dzieciństwa, więc czuliśmy się tam bardzo swojsko. To był też dobry moment, żeby wypocząć, trochę się zatrzymać, wyciszyć i po prostu czerpać z tego, co tam jest. Nie mieliśmy na przykład możliwości skorzystania z hal sportowych czy przeprowadzenia projekcji filmowych jak w Polsce, ale wszystko to przekładaliśmy na nasze warunki. Na ścianie lokalnego kościoła były puszczane filmy, a mecze organizowaliśmy przed kościołem. Często nasze zajęcia odbywały się w samym kościele i pisaliśmy na kartkach, bo nie mieliśmy tablicy. Ale przy tym bawiliśmy się naprawdę świetnie i byliśmy wdzięczni za to, czego doświadczamy. 

>>> Kard. Krajewski: jadę na Ukrainę, bo Kościół powinien być z prześladowanymi

Te zajęcia odbywały się w kościele rzymskokatolickim? 

– Jesteśmy otwarci na wszystkich. Przychodziły do nas dzieciaki rzymskokatolickie oraz grekokatolickie, a zajęcia prowadziliśmy w duchu otwartości. 

Jacy są Ukraińcy? Wielu z nas miało okazję poznać ich jeszcze przed wybuchem wojny i opinie były bardzo zróżnicowane. A co Ty o nich sądzisz po pobycie z nimi w ich miejscu zamieszkania? 

– Ci ludzie przede wszystkim zaskoczyli nas wielką gościnnością, wielką otwartością, wielką wdzięcznością za to, co robimy. To było dla mnie takie inne doświadczenie, że ja poświęcam komuś swój czas, ale też ta druga osoba bardzo się cieszy, „płacąc” uśmiechem. Umacniało nas to w przeświadczeniu, że warto, żebyśmy tam byli i że rzeczywiście jesteśmy tam potrzebni. Widzimy to zwłaszcza teraz, kiedy nie ma nas na miejscu, kiedy dzieją się te przerażające wydarzenia w Ukrainie i kiedy chcemy pomagać naszym przyjaciołom. 

fot. archiwum prywatne

Zaprzyjaźniłaś się z kimś stamtąd? 

– Tak, kontakty trwają do tej pory. To są głównie dzieciaki, z których część jest teraz w Polsce, część w Ukrainie. Ale  też osoby starsze i przede wszystkim księża, którzy gościli nas w swoich parafiach.  

Obudziłaś się w czwartek 24 lutego i dowiedziałaś się, że jest wojna. Jaka była Twoja pierwsza myśl jako osoby, która bywała na tamtejszych terenach? 

– Moją pierwszą myślą było przerażenie, jak u większości ludzi, i kierowanie się emocjami. Pamiętam, że dzień przed wybuchem wojny, a właściwie to kilka godzin przed jej ogłoszeniem, łącząc się zdalnie, modliliśmy się w naszym wolontariacie koronką do Bożego Miłosierdzia, która jednoczy nas i Ukraińców. Później dowiedzieliśmy się o wojnie. Oczywiście najpierw wszyscy byliśmy w szoku, pytaliśmy naszych znajomych, co u nich. A następnie od tych emocji przeszliśmy już do konkretnego działania. 

Jakie to było działanie? 

– To działanie, które trwa cały czas. Niedawno zakończyliśmy naszą pierwszą zbiórkę. Przede wszystkim postanowiliśmy pomagać tam, na miejscu. Pomoc tutaj, w Polsce jest ogromna i potrzebna, jestem też pod wielkim wrażeniem tego, co się dzieje tutaj dla uchodźców wojennych. Ale też chcemy się skupić na tym, żeby pomóc tym, którzy zostali i którzy walczą. Za środki z pierwszej zrzutki zakupiliśmy latarki, krótkofalówki oraz powerbanki dla wojska. Teraz prowadzimy kolejną zrzutkę, cel jej podobny. Zbieramy leki i żywność i przekazujemy je do naszych przyjaciół. Cały czas jesteśmy z nimi w kontakcie, odpowiadamy na ich potrzeby, pośrednio pomagamy też placówkom, w których byliśmy, a one podają te materiały już dalej na front.  

>>> Coraz więcej uchodźców w oblackich klasztorach na Ukrainie

Masz teraz bezpośredni kontakt z kimś, kto został w Ukrainie? 

– Tak, cały czas jesteśmy w takim kontakcie. To są głównie księża z regionu Podola, dokąd wyjeżdżaliśmy. Zgłaszają oni często swoje potrzeby, na co my odpowiadamy akcją pomocową, naszą zrzutką, filmikami, dzięki czemu w miarę naszych możliwości prowadzimy działania z Polski i staramy się jak najszybciej dostarczyć potrzebne rzeczy do Ukrainy. 

Pomagacie też Ukraińcom, którzy przyjeżdżają teraz do Polski? 

– Oczywiście. Każdy z wolontariuszy mieszka w innym mieście. Niektórzy są bliżej granicy, niektórzy dalej. Ja na przykład w tym momencie jestem w Poznaniu. Tutaj szukamy zakwaterowania dla Ukraińców, współpracuję też z poznańskim oddziałem Caritas i pomagam w rejestracji uchodźców. 

Trudno jest na ten moment znaleźć miejsca dla uchodźców? Czy ludzie nadal chętnie oferują nocleg? 

– Jest to niesamowite, że ludzie są w stanie otworzyć swoje domy. Tym bardziej w mieście, gdzie ludzie mieszkają w blokach i te mieszkania nie są duże. Bardzo dużo osób zgłasza się nawet, bo we współdzielonym pokoju mają wolną kanapę i mogą przyjąć matkę z dzieckiem. Zadziwia mnie ta otwartość ludzi i chęć dzielenia się wszystkim, czym można.  

W czwartek miną dwa tygodnie od wybuchu wojny. Jako wolontariuszka widzisz, że w Polakach wciąż jest ta ogromna chęć pomagania, która była na początku czy coś się już zmieniło w tej kwestii? 

– Wydaje mi się, że cała Polska zaangażowała się bardzo szybko i bardzo mocno. Każdy w odpowiedni dla siebie sposób, na miarę swoich możliwości. Ta pomoc cały czas trwa. Myślę, że teraz przed nami wszystkim stoi takie wyzwanie, żeby pomoc, którą ofiarowaliśmy w tych pierwszych dniach przenieść też na kolejne dni. Nie wiemy przecież, co przyniesie jutro, a tym bardziej następny tydzień. Tę pomoc nadal trzeba prowadzić. Na pewno na ten moment bardzo ważna jest pomoc na granicach. Tam zawsze brakuje ludzi. Miałam możliwość być na granicy w Korczowej i jestem pod wrażeniem organizacji i zwykłych ludzi, którzy ofiarują, co mają. Były foodtracki, środki medyczne, zaopatrzenie z supermarketów. Chętnie do pomocy ofiarują się osoby nieznające języka. W tamtym tygodniu udało się załadować cały autokar i przywieźć kobiety z dziećmi z Korczowej do Poznania oraz znaleźć dla nich bezpieczne miejsce.  

>>> Oblaci: do Kokotka przyjechali pierwsi uchodźcy z Ukrainy. Ponad połowa to dzieci

Jak wygląda ta pomoc na granicy? 

– To jest pomoc dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Bo nie wiemy, kiedy ktoś przekroczy granicę. Ta pomoc jest naprawdę bardzo szeroka – od przeprowadzenia tych ludzi przez granicę i podania im kubka ciepłej herbaty po ich pobyt tymczasowy w halach, poczekalnia i dalej – transport do miejsc docelowych. Dzieje się bardzo dużo. Ci ludzie, w większości kobiety, są w wielkich emocjach. Ja nie potrafię sobie wyobrazić, co czują, to dla mnie zbyt trudne. Sama nie wiem, jak bym się zachowała w tej sytuacji. Oni mają na twarzach wymalowany wielki strach i przerażenie. A z drugiej strony – ci ludzie są też niezwykle wdzięczni za wszystko, co dostają. Bardzo ujęła mnie sytuacja, kiedy byliśmy na granicy, w Korczowej. Po stronie ukraińskiej oczekiwał na nas chłopiec, trzeba go było przeprowadzić, bo był z tatą, który został w Ukrainie, a jego mama czekała w Polsce. I ten chłopiec, kiedy bezpiecznie siedział już z nami w autobusie, wpatrywał się w okno, był smutny, nie chciał nic jeść ani pić, nie chciał nawet zdjąć kurtki. Tak właściwie minęła nam cała noc, kiedy wracaliśmy do Poznania. Ale o świcie ten chłopiec uśmiechnął się do mnie i powiedział „dobry ranek”, czyli „dzień dobry”. To było dla mnie bardzo poruszające. 

fot. PAP/Wojciech Jargiło

Jaka jeszcze historia z granicy szczególnie Cię poruszyła? 

– Kiedy zebraliśmy już część matek z dziećmi do autobusu, zaczęłam się zastanawiać, co ja tak właściwie dla tych ludzi mam. Nie miałam nic, oprócz cukierków i kilku czekoladek. Zdecydowałam, że nie będę ich wtedy jadła, bo akurat była Środa Popielcowa. Wzięłam te czekoladki i każdemu dałam jedną do ręki. Pamiętam uśmiechy tych osób, które patrzyły mi w oczy i z bardzo dużym wzruszeniem dziękowały. Jedna kobieta, kiedy do niej podeszłam, zaczęła płakać, obejmować mnie i całować moją rękę. Zapytałam, co się stało i czy chciałaby porozmawiać. Powiedziała, że uciekła, bo ma malutkie dziecko, zostawiła rodzinę – męża i brata. Mówiła, że uciekali w nocy, w pociągu nie można było zapalać świateł, a teraz nie wiedzą, co dalej. To jest niewyobrażalne, co takie osoby czują. Były też kobiety, które nie miały ze sobą nic, oprócz swojego dziecka i jednej kurtki. Mówiły, że prosto ze schronu trafiły do pociągu i udało im się przyjechać do Polski. 

Domyślam się, że jako wolontariuszka sama odczuwasz w takich momentach wiele emocji. 

– Tak, to przede wszystkim ogromne wzruszenie. Bardzo mnie to porusza, zwłaszcza z perspektywy kobiety, i wyobrażam sobie, jak silne są te matki, ile one muszą włożyć trudu, żeby walczyć o swoje dzieci. Są niesamowite, bo wprowadzają radość, odpowiadają takim uśmiechem na to wszystko, jakby czuły, wiedziały co się dzieje i że muszą znieść tę wielogodzinną podróż i zmęczenie. Natomiast musimy pamiętać, że aby móc pomagać innym, sami musimy zadbać o siebie i być silni. Emocje są bardzo ważne, ale musimy też to rozdzielić i skupiać się na działaniu. 

Dużo mówi się też o tym, żeby pamiętać, że ta pomoc to nie jest sprint, a maraton. Zgadzasz się z tym? 

– Tak, jak najbardziej się z tym zgadzam, bo ogrom pomocy był już od samego początku, bardzo szybko nastąpiła mobilizacja. I bardzo chciałabym też, żeby było to wciąż kontynuowane, bo przed nami kolejne wyzwania, związane już z tym, że ci ludzie są u nas, w Polsce. Musimy się zmobilizować, żeby wiedzieć, jak pomagać tutaj na miejscu, jak mądrze pomagać tym ludziom ochłonąć i zaadaptować się w nowym środowisku. Bardzo dobrym rozwiązaniem są chociażby świetlice dla dzieci, których powstaje coraz więcej. 

Chyba najważniejsze jest uświadomienie sobie, że ta pomoc nie jest na chwilę, bo Ukraińcy zostaną z nami na dłużej, będą tutaj pracować i chodzić do szkoły. 

– Dokładnie – bo nie wiemy, kiedy ta wojna się skończy. Spróbujmy sobie wyobrazić, co my byśmy zrobili w takiej sytuacji, kiedy tak naprawdę uciekamy z niczym. Może ewentualnie z kluczami i portfelem, kiedy nie mamy przy sobie innych rzeczy, nie uciekamy do naszego znajomego, który tutaj pracuje, ale jesteśmy w zupełnie obcym miejscu, nigdy tu nie byliśmy, nie znamy wartości pieniądza i nie umiemy się poruszać w tym kraju, a do tego jeszcze jesteśmy z dzieckiem i jesteśmy zdani na pomoc drugiego człowieka. Pomoc takim osobom to bardzo duża odpowiedzialność i wyzwanie, także dla nas. 

W mediach pojawiają się różne, czasami sprzeczne informacje dotyczące tego, że na większość osób na granicy czeka już ktoś znajomy. Też to zauważyłaś? 

– Widziałam konkretne osoby, które oczekiwały na swoją rodzinę. Mam jednak wrażenie, że im dłużej trwa ta sytuacja, tym więcej jest osób, które uciekają w ciemno. Na granicy podchodziły do nas osoby, które pytały, czy jadąc do Poznania moglibyśmy się zatrzymać we Wrocławiu lub w Katowicach. Uciekający przed wojną często potrzebują transportu w jakiekolwiek miejsce i noclegu na choćby jedną noc, bo ich życie jest w tym momencie jedną wielką niewiadomą. 

fot. PAP/Wojtek Jargiło

Rozmawiamy w poniedziałek. Można mówić o jakimś planie, jaki masz na ten tydzień? Czy raczej będzie to odpowiadanie na bieżące potrzeby związane z pomocą? 

– Trudno powiedzieć, bo każdy dzień przynosi coś nowego, nowe wyzwania. Na ten moment prowadzimy z wolontariatem Dwa Promienie naszą kolejną zrzutkę, głównie na sprzęt dla żołnierzy. Udało nam się też we współpracy z Fundacją „Redemptoris Missio” załatwić środki medyczne, które postaramy się przetransportować do Kijowa. Będziemy również prowadzić zbiórkę żywności, aktywizując studentów. Poza tym planujemy też pomoc w magazynach z pakowaniem rzeczy dla uchodźców będących już w Polsce i na bieżąco odpowiadać na potrzeby, które się pojawią.  

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze