Czternastoletni męczennik i córka wodza – młodzi święci i błogosławieni
Zazwyczaj ich hagiografie wyglądają podobnie. “Od najmłodszych lat lubił się modlić”, “wśród rówieśników wyróżniała się głęboką duchowością”, “kiedy inni się bawili, on szedł się modlić”, “zapytana, kim chciałaby zostać w przyszłości, odrzeka – świętą”. Zazwyczaj. Bo i zdarzają się takie życiorysy: “z zawodu był surferem..”, “marzyła, żeby zostać lekarzem…”, “chrzest przyjęła w wieku 18 lat…”.
Ogłoszeni oficjalnie przez Kościół sługami Bożymi, błogosławionymi i świętymi – czyli takimi, którzy cieszą się Bożą obecnością w Niebie – żyli dzień za dniem, w swoich rodzinach i środowiskach, mieli swoje pasje, talenty i słabości…
>>> Święty Wacław: patron naszych południowych sąsiadów
Święty surfer
Proces beatyfikacyjny Guido Schaffera rozpoczął się w styczniu 2015 r., sześć lat po jego tragicznej śmierci. Guido urodził się w 1974 r. niedaleko Rio de Janeiro. Od młodości miał jedną wielką pasję – surfowanie po oceanie. Nie opuszczała go ona przez kolejne lata, kiedy kończył szkołę medyczną, został lekarzem i w końcu – gdy wstąpił do seminarium. Decyzja o poświęceniu życia Bogu poprzez kapłaństwo paradoksalnie nie była oczywista. Jako lekarz Guido służył ludziom, opiekował się biednymi i bezdomnymi – również po pracy. Wiedział, że medycyna to nie wszystko, dlatego też na medycynie nie poprzestawał. Jako głęboko wierzący człowiek był dla swoich podopiecznych świadkiem Ewangelii. Coraz częściej zastanawiał się jednak, czy Pan Bóg nie wzywa go coraz bardziej, właśnie do tego.
Niezmiennie kochał surfing, więc często chodził na brazylijskie plaże. Tam też rozmawiał z Bogiem. Pewnego razu, kiedy zastanawiał się nad swoim życiem, otworzył Biblię i przeczytał: „Jednego co jeszcze brakuje: sprzedaj wszystko co masz, rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie; potem przyjdź i chodź ze mną”. Wtedy już nie miał wątpliwości. Niebawem rozpoczął naukę w seminarium. Wciąż przychodził też na plażę. Rozmawiał z ludźmi o Bogu, modlił się z nimi, a równocześnie nadal przychodził do szpitala jako wolontariusz. Tam też leczył nie tylko ciało. „Był w moim gabinecie – wspominał jeden z lekarzy. – Długo rozmawialiśmy o moich wątpliwościach w wierze. On zawsze okazywał wielką pewność co do istnienia Boga. Po jego śmierci poszedłem do kościoła. Był to mój pierwszy powrót do Kościoła, dzięki wierze, jaką mi przekazał”. Guido utonął 1 maja 2009 r. surfując po Atlantyku, miał 34 lata, za dwa tygodnie miał przyjąć święcenia diakonatu. Na jego pogrzeb przyszło wielu ludzi – ubodzy, biedni, lekarze, surferzy… Zgodnie z relacjami świadków, w czasie pogrzebu arcybiskup Rio de Janeiro „zbliżył się do trumny, zdjął swoją stułę, położył ją na ciele Guido i powiedział wówczas: «Nie zdążyłeś zostać kapłanem tu, na ziemi, ale na pewno jesteś nim już w niebie»”.
>>> O. Pio: jedynym dziedzictwem, jakie wam zostawiam, jest Różaniec Święty
Chiara i Matteo
Rodzice Chiary na dziecko czekali 11 lat. Doczekali się 29 października 1971 r. Była radosna, żywiołowa, zdrowa, kochała ludzi, chciała zostać lekarką i pojechać na misje. Tuż przed pierwszą Komunią dostała księgę Ewangelii, stwierdziła ponoć wtedy że “jak łatwo było mi się nauczyć alfabetu, tak samo powinno być łatwo żyć Ewangelią!”. I konsekwentnie podążała za tymi słowami. Chciała, by Pan Bóg zawsze w jej życiu był na pierwszym miejscu, a że proste to nie jest, zmagała się z codziennością, by to osiągnąć. Każde trudności i cierpienie starała się ofiarowywać Panu Bogu. Tak było, gdy dorastała i uczęszczała do liceum o klasycznym profilu, jak i potem, gdy okazało się, że ma nowotwór kości. Diagnoza przyszła, kiedy dziewczyna miała 17 lat. Niespodziewany, silny ból w plecach okazał się być ciężką chorobą, która po dwóch latach zakończyła się śmiercią. We wspomnieniach rodziny i lekarzy Chiara pozostaje pogodzona z tym, co ją spotkało. Bolesne terapie i ból spowodowany chorobą, mimo że na pewno wiązał się z dużym cierpieniem, nie zabrały Chiarze wewnętrznego pokoju i przekonania, że Bóg jest w tym wszystkim obecny. Pokój ten udzielał się wszystkim, którzy ją odwiedzali w szpitalu – rodzinie i lekarzom, znajomym. Ona sama ofiarowywała wszystko za Kościół, młodych, niewierzących, misje. Powtarzała: „Już nic nie mam, ale mam jeszcze serce i mogę nim kochać”. Zmarła w 1990 r., miała zaledwie 19 lat.
>>> Święty Andrzej Bobola – patron zatroskany o los swojej Ojczyzny
W tym samym roku na południu Włoch urodził się chłopiec Matteo Ferrina. Ponoć od wczesnego dzieciństwa był bardzo zżyty ze św. Franciszkiem z Asyżu i o. Pio. Jeszcze przed I Komunią zakonnik miał się chłopcu przyśnić i zachęcić do ewangelizowania rówieśników. Słowa o. Pio – według relacji Matteo – brzmiały mniej więcej tak: „Jeśli udało ci się zrozumieć, że ten, kto jest bez grzechu, jest szczęśliwy, musisz sprawić, żeby zrozumieli to wszyscy inni, tak abyśmy mogli wszyscy razem szczęśliwie dojść do królestwa niebieskiego”. Matteo potraktował ten sen bardzo poważnie i nieustannie mówił kolegom o Bogu i Jego miłości, pozostając przy tym zwyczajnym chłopakiem. Interesował się chemią i informatyką, miał swój zespół muzyczny – po ojcu odziedziczył talent i umiejętności, potrafił grać na kilku instrumentach. Miał też ukochaną dziewczynę. Jego życie zmieniło się diametralnie w wieku 13 lat – to wtedy zdiagnozowano u niego guza mózgu. W 2003 r. zaczęła się walka na śmierć i życie. Po operacji i kilku chemioterapiach choroba zaczęła ustępować, by potem znów powrócić. W 2007 r. nastąpiła ponowna remisja, konieczne były dalsze operacje i zabiegi, wskutek których nastolatek doznał porażenia ręki i nogi, i musiał poruszać się na wózku. Zmarł 24 kwietnia 2009 r., otoczony miłością bliskich i przyjaciół. Proces beatyfikacyjny Matteo rozpoczął się w 2016 r.
Czternastoletni męczennik
Rolando został zamordowany, gdy miał 14 lat. Był najmłodszą ofiarą komunistycznych bandytów, którzy we Włoszech, w latach 1943-1948, mordowali m.in. przedstawicieli duchowieństwa. W tym czasie ponad 130 księży i zakonników zginęło z rąk komunistycznych partyzantów. Jedyną „winą” chłopca było to, że nosił sutannę i gromadził w kościele młodych z okolicy. Rolando Rivi urodził się 7 stycznia 1931 r. Był drugim z trzech synów Roberta i Albertiny. Szczególną rolę w życiu rodziny odgrywała babcia Anna, matka ojca Rolanda — Roberta, która codziennie wraz z innymi odmawiała różaniec. To ona, patrząc na wnuka, miała powtarzać: „Stanie się świętym albo bandytą”. Rolando był bowiem dzieckiem żywym, zawsze w ruchu, nikt nie potrafił go zatrzymać. Często powtarzał: „Jestem Jezusa”. Komunię świętą po raz pierwszy przyjął w wieku 7 lat i od tamtego dnia starał się jak najczęściej uczestniczyć we mszy św. Radość, którą czerpał ze spotkania z Panem Jezusem, towarzyszyła mu przez cały dzień, w spotkaniach z kolegami, w domu, w rodzinie. Powoli też rodziło się w nim pragnienie niesienia tej radości dalej, do tych, którzy nie znają Ewangelii. W 1942 r. wstąpił do niższego seminarium duchownego, a dwa lata później po okupacji niemieckiej został zmuszony do powrotu do domu. W 1943 r. był w rodzinnej miejscowości. Napadli na niego partyzanci, zdarli zeń sutannę, męczyli trzy dni, a potem go zabili. Jeden z bandytów miał oddać strzały z pistoletu w głowę i serce chłopca, mówiąc: «O jednego księdza mniej». Rolando Rivi został beatyfikowany 5 października 2013 r., dzień później papież Franciszek powiedział: „Ilu dzisiaj czternastolatków ma przed sobą ten przykład: dzielny młodzieniec, który wiedział, dokąd ma iść, znał miłość Jezusa w swoim sercu i oddał za Niego życie. Doskonały przykład dla młodych!”.
„Ona porządkuje sprawy”
Pochodziła z plemienia Mohawków, jej ojciec był naczelnikiem osady, poganinem, a matka pochodziła z plemienia Algonkinów znad Zatoki św. Wawrzyńca i była chrześcijanką – swe praktyki religijne spełniała potajemnie, ale dzieciom opowiadała o Bogu. Córce wodza nadano jej imię – Tekakwitha, co oznacza „ona porządkuje sprawy”. Gdy miała cztery lata, jej rodzice i brat zachorowali na ospę i zmarli. Dziewczyna co prawda przeżyła ale pozostały jej blizny na twarzy i poważnie uszkodzony wzrok. Była druga połowa XVII w., w związku z układami politycznymi plemię Mohawków musiało ukrywać się w puszczy. To tam dotarli misjonarze z zakonu jezuitów i właśnie dzięki nim dziewczyna zetknęła się po raz pierwszy od śmierci matki z chrześcijaństwem. Prawdy Ewangelii przyjęła ponoć z wielkim entuzjazmem. Mimo protestów opiekunów przyjęła chrzest kwietnia 1667 r., biorąc sobie za patronkę Katarzynę ze Sieny. Odtąd nazywano ją Kateri. Życie po chrześcijańsku w indiańskiej społeczności nie było proste. Dziewczyna musiała stawiać czoło nie tylko wyśmiewaniu i kpinom, ale też niebezpiecznym sytuacjom. Mimo że był to XVII w., wydaje się, że w pewnym sensie niewiele się zmieniło. Także dziś jest dużo miejsc, w których wyznawanie swojej wiary wymaga sporej odwagi. Katarzynie nie raz grożono śmiercią, czy to poważnie, czy to „w niewinnych wygłupach”, wielokrotnie myślała, że „to już koniec”. Ostatecznie musiała uciekać z rodzinnych stron. Miała też swoje małe pasje. Lubiła choćby struganie drewnianych krzyżyków – robiła ich mnóstwo. Rozdawała je potem ludziom, wieszała na drzewach, zostawiała przy jeziorach i na polach. Pewnego razu zrobiła drewnianą kapliczkę z wyrzeźbionym krzyżem i tam spędzała czas na modlitwie, klęcząc na śniegu. Katarzyna kochała różaniec i zawsze nosiła go na szyi. Uczyła też dzieci modlitwy i religii, opiekowała się chorymi i starcami, aż do momentu, gdy sama śmiertelnie zachorowała. Zmarła w wieku 24 lat, zdążyła jeszcze powiedzieć: „Jesos konoronkwa”, czyli „Kocham Cię, Jezu”. Papież Jan Paweł II beatyfikował Katarzynę w czerwcu 1980 r., a kanonizował ją Benedykt XVI 21 października 2012 r. w Rzymie.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |