Nie tylko telenowele, czyli dlaczego warto zainteresować się kulturą iberoamerykańską
Żyjemy w globalnej wiosce i często nawet nie zwracamy uwagi na to, skąd pochodzą artyści, których filmy oglądamy, czy których książki czytamy. A szkoda, bo gdybyśmy potrafili bardziej zainteresować się pochodzeniem twórców, to okazałoby się, że wielu artystów światowej klasy pochodzi z Ameryki Łacińskiej.
Gdzieś na przełomie wieków w polskiej telewizji królowały telenowele latynoskie. Przez jednych traktowane po macoszemu, dla innych zaś były oknem na świat i sposobem na poznanie kultury latynoskiej. Najpopularniejsze produkcje potrafiły przyciągać przed ekran kilka milionów widzów. Wielkim wydarzeniem był przyjazd do Polski jednej z aktorek, która odgrywała główną rolę w takiej produkcji. W krajach latynoskich wciąż produkuje się sporo telenowel, polskie stacje telewizyjne już tak chętnie ich nie puszczają. Przestawiły się na produkcje tureckiej. Myliłby się jednak ten, kto chciałby sprowadzić latynoską kulturę do ckliwych historii, w których dwie osoby zakochują się w sobie, ktoś staje na drodze do ich szczęścia, pojawia się też rodzinna tajemnica sprzed lat, a w finale nasi zakochani stają wreszcie na ślubnym kobiercu. Nie, kultura latynoska ma znacznie więcej do zaoferowania.
Labirynt i woda
Bardzo subiektywnie chcę wskazać kilka elementów kultury latynoskiej, którymi warto się zainteresować. Zacznijmy od Guilermo del Toro – wybitnego meksykańskiego reżysera. Na Netflixie można obecnie oglądać jego „Pinokia” (na naszym portalu pojawiła się osobna recenzja tego filmu). Jednak artysta ten ma na swoim koncie znacznie więcej ciekawych produkcji. Warty zauważania jest „Labirynt fauna” (to koprodukcja meksykańsko-hiszpańska). To film łączący w sobie elementu dramatu, fantasy, a poniekąd i horroru. Guillermo del Toro umieścił akcję swego obrazu w Hiszpanii pod koniec II wojny światowej. Po wojnie domowej Hiszpania zaczynają rządzić frankiści. Na takim historycznym tle poznajemy historię kilkuletniej Ofelii. Wraz z matką pojawia się w jednostce swego sadystycznego ojczyma. W ogrodzie trafia do labiryntu, który pozwala jej zatopić się w baśniowym świecie. Reżyserowi udało się połączyć w tym filmie wielką historię z wątkami baśniowymi. W efekcie otrzymaliśmy bardzo zaskakujący, niejednoznaczny i pełen metafor film. „Pinokio” w pewien sposób jest zresztą zrobiony podobnie. Kolejnym filmem meksykańskiego artysty, który trzeba zobaczyć jest „Kształt wody”. To obraz nagrodzony Oscarem dla najlepszego filmu 2018 roku, sam del Toro otrzymał też Oscara za jego reżyserię. Znów mamy do czynienia z połączeniem dramatu z elementami fantasy – w kostiumie filmu rozgrywającego się w latach 60. ubiegłego wieku. Na losy naszych bohaterów pewien wpływ ma zatem zimna wojna. To opowieść o Elisie, woźnej z pewnego rządowego centrum badawczego. W jednostce trzymany jest tajemniczy stwór schwytany w Ameryce Południowej. Elisa potajemnie zaprzyjaźnia się z tym stworzeniem. Gdy dowiaduje się, że grozi mu śmierć – postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Nie chcę zdradzać za dużo, ale znów widz mierzy się z bardzo głęboką, wielopłaszczyznową opowieścią – w pewien sposób z filmową baśnią. Obok filmów Guillermo del Toro nie sposób przejść obojętnie, zachwycają wizualnie o zdecydowanie dają do myślenia.
>>> Sandra Londoño: latynoska duchowość jest bardzo uzewnętrzniona [ROZMOWA]
Filmowe tropy
Alejandro González Iñárritu to kolejny meksykański filmowiec, na którego filmy warto zwrócić uwagę. Ja szczególnie polecam „Babel” z 2006 r. Jest to chyba jeden z najbardziej poruszających filmów, które widziałem. To właściwie cztery osobne historie, ich akcja rozgrywa się w Maroku, Meksyku, USA i w Japonii. Obserwujemy losy pary amerykańskich turystów, rodziny z Maroka, niani opiekującej się dziećmi Amerykanów oraz japońskiej dziewczyny. Poszczególne historie oczywiście splatają się ze sobą. Kluczem do odczytania tego filmu jest tytuł – „Babel” – bo to właśnie opowieść o współczesnej wieży Babel. Iñárritu zaprasza nas do refleksji nad tym, czy potrafimy się jeszcze porozumieć z drugim człowiekiem. Reżyser pokazuje nam, jak wielkim problem współczesności jest właśnie komunikacja międzyludzka – a raczej jej brak. Drugim filmem Alejandra Gonzáleza Iñárritu, który na pewno warto zobaczyć jest „Zjawa”. Jest rok 1823. Traperzy i myśliwi pod dowództwem Andrew Henry’ego polują, by zdobyć wartościowe futra. Zasadzkę na nich urządzają Indianie, wcześniej myśliwi porwali córkę indiańskiego wodza. Podczas ucieczki jeden z traperów mierzy się z niedźwiedziem grizzly, zostaje poważnie ranny. To początek tej historii. Potem dzieje się jeszcze ciekawiej. Klimat filmu przypomina kultową „Misję”. Zresztą, o obrazie Rolanda Joffé też warto wspomnieć – bo to film, który dotyczy stricte Ameryki Południowej, choć jest produkcją brytyjsko-francuską. Ja chcę jeszcze nawiązać do jednego ważnego dla mnie filmu związanego z Ameryką Południową – do „Dzienników motocyklowych”. To film opowiadający o młodości Ernesta Guevary, znanego potem jako Che. Zanim stał się rewolucjonistą, jeszcze podczas studiów medycznych, odbył wraz z przyjacielem podróż z południa na północ kontynentu. Najpierw na motorze, a potem pieszo i nie tylko. Pokonanie tysięcy kilometrów pozwoliło mu zobaczyć, że Latynosów zdecydowanie więcej łączy niż dzieli. Mógł przyjrzeć się bolączkom i radościom, z którymi zmagają się mieszkańcy Ameryki Południowej. Ta droga go zmieniła. Niezależnie od tego, jak podchodzimy do dalszych losów Che – warto zobaczyć „Dzienniki motocyklowe”, bo to świetny film drogi, który pokazuje, jak młody człowiek odkrywa swoje ja.
Nie tylko Marquez
Z filmowych zachwytów południowoamerykańskich wspomnieć należy też „Romę”, film Alfonso Cuaróna z 2018 roku. Czarno-biała produkcja zabiera nas do Meksyku, jej akcja osadzona jest na początku lat 70. To opowieść o losach gospodyni domowej, która prowadzi dom klasy średniej. Zycie wszystkich komplikuje się, gdy ojciec rodziny postanawia odejść z domu. W tym samym czasie główna bohaterka zostaje porzucona przez chłopaka – gdy ten dowiaduje się, że ma zostać ojcem. Te wydarzenia powodują, że między gosposią a gospodynią zaczyna budować się przyjaźń. To bardzo malownicza opowieść, która zachwyca zwłaszcza wizualnie. Nieprzypadkowo film dostał Oscara za zdjęcia, których autorem jest sam Alfonso Cuarón (nagrodzony został też za reżyserię). To pełna nostalgii opowieść – mało dzisiaj otrzymujemy tak pięknie opowiedzianych filmowych historii.
>>> Czy dasz się wpuścić w maliny? [RECENZJA]
Jakoś tak wyszło, że refleksja nad południowoamerykańska kulturą skupiła się na filmie. Oczywiście, kultura tego kontynentu jest znacznie bogatsza i zahacza o wszelkie dziedziny. Choćby o literaturę – tu może nikogo nie zaskoczę, ale trzeba wspomnieć o Gabrielu Garcii Márquezie. Jego „Sto lat samotności” czy „Miłość w czasach zarazy” to prawdziwe arcydzieła. Był mistrzem realizmu magicznego. Nieprzypadkowo w 1982 r. nagrodzono go Noblem w dziedzinie literatury. Warto sięgnąć po stworzone przez niego historie – łatwo zatopić się w tych opowieściach. Sposób narracji Marqueza jest nie podrobienia. Tak myślę jeszcze o wspomnianej chwile temu „Romie”. Mam wrażenie, że to właśnie taki filmowy odpowiednik tego, co w literaturze właśnie udało się zrobić Marquezowi.
Kino, literatura i znacznie więcej. Warto odkrywać kulturę Ameryki Łacińskiej. Jest bardzo bogata – i wcale nie kończy się na ckliwych telenowelach. Choć dla szczerości trzeba też przyznać, że te z pozoru kiczowate i tandetne historie przemycają też wiele informacji pokazujących nam taka ludową kulturę południowoamerykańską – a to również bardzo istotne.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |