Fot. archiwum prywatne

Boliwia moimi oczami

Jestem siostra Boguchwała. Należę do Zgromadzenia Sióstr Albertynek Posługujących Ubogim, od prawie trzech lat mieszkam w Boliwii. Przyjeżdżając na misje, każdy ma jakieś oczekiwania, pomysły na ewangelizację. Ja także je miałam.

Szybko jednak życie pokazało mi, że każdy misjonarz sam musi najpierw zmienić swoje myślenie, by móc pracować z ludźmi, do których wysłał go Pan. Każdy z nas z pokorą musi przyznać, że nic nie wie o kraju, do którego przyjechał, ani o ludziach, z którymi przyszło mu żyć. Ja też nic nie wiedziałam. Każdy nowy dzień był i jest nauką o nich i wraz z nimi. Początkowo mieszkałam w Challapacie, miejscowości położonej na wysokości 3800 m n.p.m. Tutaj uczyłam się wszystkiego od początku, włącznie z… oddychaniem. Na tej wysokości powietrze jest rzadsze, dlatego wszystkie czynności trzeba było wykonywać wolniej, by zmniejszyć objawy choroby wysokościowej. Nie było to łatwe.

>>> S. Boguchwała z Boliwii: tutaj życie toczy się na ulicy [LIVE]

Inkulturacji nie można przyspieszać

Zacznijmy jednak od początku. Kiedy wysiadłam z samolotu na lotnisku w Santa Cruz, poczułam, że w końcu odnalazłam swoje miejsce na ziemi, którego tak długo szukałam. To uczucie towarzyszy mi stale, jestem za nie wdzięczna Bogu, bo dodaje mi siły w trudnych chwilach. Mogę powiedzieć, że zakochałam się w Boliwii od pierwszego wejrzenia. Boliwia to różnorodność przyrody, piękne kolorowe stroje mieszkańców, ale przede wszystkim ogromne, puste przestrzenie, pasma górskie przemawiające swoją ciszą, głosem Boga. To, czego nauczyła mnie praca w Challapacie, trudno zapomnieć. Pamiętam pierwsze doświadczenie w mojej posłudze w zakrystii, kiedy musiałam siedzieć do późna w kościele, bo tamtejsi ludzie mieli swoje „nieszpory” przed uroczystością jednego ze świętych. Nie bardzo rozumiałam jeszcze, co do mnie mówią, więc siedziałam w lekkim oddaleniu. W pewnym momencie zaczęli wyciągać alkohol i liście koki, które zaczęli rzuć. Nie rozumiałam, dlaczego to robią. Myślałam po polsku. Dzisiaj wiem, że to zwyczaje, które dla nich są bardzo ważne. Dla tych osób ważny jest czas, który spędzają razem, wspólne posiłki. W praktyce życia zobaczyłam, że inkulturacja Ewangelii jest procesem, którego nie można przyspieszać. Zrozumiałam też bardzo szybko, że zawsze musi być ona wyrazem szacunku i miłości wobec tych, do których jest posłany misjonarz. Tego właśnie uczy mnie Boliwia. Bóg przychodzi do każdego z nas w odmienny sposób, zniża się do naszego poziomu. Do jednego przychodzi jak do dziecka, do innego jak do dorosłego. Bóg nie wymusza, byśmy dojrzewali z dnia na dzień, daje każdemu czas, którego dany człowiek potrzebuje. Przyznaję, że kiedyś myślałam, że wiara tutejszych osób jest bardzo infantylna, ponieważ wiele w niej jest z magiczności. Dzisiaj widzę to inaczej. Ich zaufanie Bogu jest piękne, wiedzą, że są dziećmi Boga, więc wołają do Niego jak do Ojca.

Fot. ks. Jacek Dziadosz

Ofiary z ludzi

Boliwijczycy dużo czasu przeznaczają na pracę. Od wczesnych godzin porannych są już w polu. Od rana do nocy pracują, aby mieć z czego żyć. Boliwijczycy są także ludźmi bardzo religijnymi, chociaż swoją wiarę wyrażają w swoisty sposób. Mają też wiele własnych rdzennych wierzeń i praktyk. Bardzo silny jest w Boliwii kult Matki Ziemi. Ciągle niestety słyszy się o ofiarach z ludzi (ostatni przypadek miał miejsce w 2019 roku). Dwa miesiące w roku są „poświęcone” szatanowi (luty i sierpień), wtedy niewiele osób można spotkać w kościele. Ciągle bardzo dużą rolę odgrywają tu szamani.  W Boliwii nie ma ludzi „niewierzących”. Każdy z nich wierzy, jak potrafi, wierzy w to, co zostało mu przekazane. Przykładem może być chociażby święto zwane Papa Monstrama, z którym spotkałam się w jednej z kaplic. Okazało się, że kiedyś był kapłan, który zorganizował procesję eucharystyczną, a wierni zapamiętali z tego wydarzenia tylko monstrancję, a już nie pamiętali o tym, że był w niej obecny Jezus Eucharystyczny. Może nawet tego nie wiedzieli. Chcąc naśladować to, czego nauczył ich ksiądz, stworzyli sobie „Uroczystość Taty Monstrancji”. Ludzie tutaj modlą się i wierzą tak, jak potrafią. I jest w tym wiele piękna i prostoty. Często modlą się na różańcu. Nie wiedzą jednak, jak to robić, dlatego przesuwają tylko paciorki w dłoniach, szczerze wierząc, że zostaną wysłuchani.

Fot. arch. prywatne

Piękne momenty

Ciekawym doświadczeniem było dla mnie prowadzenie katechez, które rozpoczęłam po pierwszym roku mojej pracy w Boliwii, gdy już trochę potrafiłam mówić po hiszpańsku. Pamiętam, jak po jednej z takich katechez, podczas której mówiłam o Dekalogu, podszedł do mnie mężczyzna (ojciec pięciorga dzieci) i powiedział, że on nigdy nie słyszał o dziesięciu przykazaniach i nareszcie będzie wiedział, jak ma żyć. Takie momenty dla nas misjonarzy są bardzo ważne. Wspominam też sytuację,  gdy chciałam już zakończyć adorację Najświętszego Sakramentu, ludzie poprosili o wspólne odmówienie koronki do Bożego miłosierdzia. Powiedzieli nawet, że nie wyjdą, póki się nie pomodlą. O koronce też po raz pierwszy usłyszeli na naszych katechezach. Dziękuję Bogu, że mogę być w Boliwii i proszę Go, bym miała siłę być tutaj tak długo, jak On mnie pragnie tutaj mieć.

Fot. arch. prywatne
Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze