Świątynia Boża kontra świątynia konsumpcji
Nie ma co ukrywać, że sklepy otwarte siedem dni w tygodniu to wygoda. Szczególnie dla klienta, który w każdej chwili dnia (ale też i nocy) może zaopatrzyć się w potrzebne produkty. Tyle tylko, że ta wygoda ma swoją cenę. Cenę odpoczynku i życia rodzinnego osób, które w handlu pracują.
Sama nigdy w handlu nie pracowałam, zasmakowałam jednak pracy w niedzielę. Większość tego okresu przypadła na szczęście na czas, kiedy jeszcze mamą nie byłam, ale miałam także kilkumiesięczny epizod pracy w tym dniu, kiedy miałam już dziecko. I choć praca była przyjemna, w redakcji atmosfera miła, to nie lubiłam zostawiać tego dnia rodziny w domu i wychodzić. Czułam się z tym dziwnie, być może dlatego, że w moim rodzinnym domu nikt w niedzielę nie pracował. Tego dnia udawało się wszystkim usiąść do wspólnego obiadu, nie śpieszyć się, porozmawiać. Swoją niedzielną pracę zaczynałam w południe, kończyłam późnym wieczorem. Z córką zostawał mąż. Udawało nam się jeszcze razem pójść na Mszę św., a potem każde w swoją stronę. Ja do pracy, oni na spacer, do dziadków, czy do domu. Nie było czasu na wspólne zabawy, gry, spacery. Było natomiast co tydzień odpowiadanie na pytanie, czy na pewno muszę iść w niedzielę do pracy, czy może mogłabym zostać w domu. Dla mamy pytania bardzo bolesne.
Dlatego rozumiem postulaty dotyczące ograniczenia handlu w niedzielę i oddania tego dnia rodzinom. W sieciowych delikatesach, które są blisko mojego domu, a do których na tyle często zaglądam, że z wieloma paniami jestem zaprzyjaźniona, pracuje sporo mam. I opowiadają, jak one się czują, kiedy w niedzielę na 12 godzin muszą zostawiać swoje dzieci i mężów, żeby przyjść do pracy. Jasne, na taki układ się zgodziły, niemniej jednak ucieszyłyby się, gdyby tego dnia nie musiały gonić do pracy. Te emocje są niemal identyczne z tymi, które i mi towarzyszyły kilka lat temu, kiedy sama pracowałam w niedzielę.
Kontrargumentem wytaczanym zazwyczaj w dyskusji na temat handlu w niedzielę jest ten dotyczący pełnych sklepów tego dnia (doskonale widać to we wszystkich super-, hiper- i gigamarketach). Skoro są otwarte, to ludzie korzystają. W końcu, nie oszukujmy się, w galerii handlowej jest co robić. W jednym miejscu można zaliczyć obiad, kino, zrobić zaległe zakupy (w tygodniu, wiadomo, nie ma czasu), wysłać dzieci do sali zabaw, żeby w spokoju wypić kawę. Nawet się specjalnie wysilać nie trzeba, wymyślać atrakcji, bo wszystko podane jest jak na dłoni. A że okien nie ma, nie ma także poczucia upływającego czasu. Wszyscy są zadowoleni, bo udało się wspólnie spędzić czas – no może trochę są zmęczeni hałasem i jarzeniowym oświetleniem, ale ostatecznie nie ma to żadnego znaczenia.
Nie powiem, że nie zdarza mi się samej wyskoczyć w niedzielę do najbliższego sklepu czy wysłać tam dzieci, bo nagle z trwogą odkryłam, że brakuje pieczywa czy mąki, a dzieci mają ochotę na naleśniki. Mam na swoim sumieniu takie grzeszki. Gdyby sklep był zamknięty, trzeba by kombinować, szukać innych propozycji, ewentualnie zapukać do sąsiadki i pożyczyć kilogram mąki. I gdzieś tak w głębi duszy rozgrzeszam się, że przecież i tak jest otwarte. Unikam zaś jak ognia spędzania niedzielnego czasu z rodziną w centrach handlowych. Nie tylko dlatego, że wyprawa w takie miejsce z gromadką dzieci to wyzwanie, ale dlatego, by je uczyć, że niedziela to dzień, w którym świątynię konsumpcji omijamy, a czas oddajemy Panu Bogu i najbliższym w prawdziwej świątyni. I pewnie nie ma w tym czasie takich atrakcji, jak oferują sklepy, ale jest coś, czego w sklepie nie uświadczysz. W kościele jest cisza, tak bardzo potrzebna współczesnemu człowiekowi. Cisza niezagłuszana kakofonią dźwięków. Cisza, która pozwala się zatrzymać i uświadomić sobie, co jest najważniejsze. A najważniejszą rzeczą nie są zakupy, zabawa, a… życie wieczne.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |