Fot. EPA/ABIR SULTAN

Tomasz Terlikowski: patrzeć oczami Chrystusa [MISYJNE DROGI]

Towarzyszenie osobom LGBTQ+, ale także wyruszenie w drogę ze zwolennikami radykalnych wizji lewicowych: emancypacji, feminizmu, anarchizmu – wymagają radykalnej zmiany optyki. Wymagają „nawrócenia duszpasterskiego”, które w „innych” nie będzie już widziało przeciwników czy przedmiotu ewangelizacji, ale braci i siostry. To jednak wymaga „nawrócenia spojrzenia”.

Zacznę od osobistej refleksji. Kilka miesięcy temu do swojego programu zaprosił mnie Piotr Jacoń. Mieliśmy rozmawiać o raporcie dominikańskiej komisji, o skrzywdzonych przez nadużycia seksualne, o Kościele. W pewnym momencie jednak rozmowa zeszła na moją pierwszą książkę, na zawarte w tytule słowa. Jacoń, ojciec transpłciowej córki, zaczął pytać, czy nie żałuję pewnych sformułowań. To było celne pytanie. Po latach bowiem, w innym kontekście, z innym rodzajem wiedzy i przeżycia – mam poczucie, że niektóre z moich słów, sposób ich formułowania, czy kompletny brak empatii wobec osób homo- czy transseksualnych mógł je ranić, a może i trzeba powiedzieć – ranił je. Intencje, przekonania, uznanie, że w ten sposób mówi się im trudną, ale przecież – jak wierzyłem – konieczną prawdę niczego w tym nie zmieniały. Odpowiedź była więc oczywista: żałuję. Za tamte słowa, za przeprosiny wypowiedziane w czasie programu posypały się na moją głowę gromy z mojej własnej strony (katolików). Miałem wyrzekać się wiary, prawdy o homoseksualizmie i przechodzić na drugą stronę w walce z „ideologią LGBTQ+”.

>>> „Czy chcemy się dogadać?” – droga synodalna w Poznaniu szuka w mieście przestrzeni do rozmowy

By „inność” nie stawała się „obcością”

Rozumiem, aż za dobrze rozumiem intencje wielu moich (czasem niestety mam wrażenie, że już byłych, odwróconych w przekonaniu, że jestem Judaszem) przyjaciół. Sam tak myślałem. Wydawało mi się, że
duszpasterstwo musi dokonywać się przez nieustanne przypominanie stanowiska Kościoła, rzucanie cytatami biblijnymi, ciskanie – by posłużyć się metaforą Franciszka – kamieniami zasad bez brania pod uwagę ich kontekstu i przywoływanie do porządku tych, którzy próbowali szukać innych dróg. To zmieniało się powoli przez spotkania, rozmowy, doświadczenie bólu odrzucenia, ale też spotkanie
z osobami zranionymi w Kościele. Epifania twarzy – by posłużyć się terminologią filozoficzną – otwierała na doświadczenie wielkiego, etycznego wołania „nie krzywdź mnie”, „nie rań”. I wcale nie chodzi o to, by zrezygnować z nauczania, ale by ono nigdy nie przesłaniało drugiego człowieka, by „inność” nie stawała się „obcością”.

Jezusowe spojrzenie na „innych”, na „swoich” i na siebie

Po tej drodze prowadziła też Ewangelia. Dwie sceny może szczególnie mocno. Pierwszą z nich jest spotkanie z Zacheuszem, drugą scena uratowania cudzołożnicy. W obu przypadkach kluczowe – dla mnie – jest tu spojrzenie Jezusa. Tłum, gdy patrzy na Zacheusza, gdy spogląda na kobietę przyłapaną na cudzołóstwie widzi grzeszników, niszczycieli porządku i rodziny, zdrajców i odstępców. Taki jest nasz ludzki wzrok, który własne lęki, własne pragnienia (jak dobrze starszy brat w przypowieści o miłosiernym ojcu znał przygody swojego brata, i jak bardzo musiał mu w gruncie rzeczy zazdrościć) potrafi przekuć na dumę z tego, że nie jestem taki jak oni. Albo te lęki, a także własne frustracje, nieudane życie, klęski przekładają się na niechęć do innych, na których można zrzucić winę, odpowiedzialność. Jezus widzi inaczej. On zna historię Zacheusza i kobiety złapanej na cudzołóstwie. Wie, co ich w życiu spotkało, co stoi za ich wyborami, jakie są w nich zranienia, ale też ogarnia swoim wzrokiem dobro, którego inni nie widzą. Tego Jezusowego spojrzenia, zarówno na „innych”, jak i na „swoich” (których frustracja, gniew, odrzucenie też mają swoje głębokie korzenie) i na siebie, trzeba się wciąż na nowo uczyć. One leżą u podstaw duszpasterstwa, spotkania, towarzyszenia.

Fot. PAP/Mateusz Marek

Oraz miłosierdzie

Ogarnięcie spojrzeniem, uczenie się Jezusowego patrzenia na świat to jednak dopiero pierwszy krok
w duszpasterstwie (każdym). Drugim jest – i znowu odwołam się do dwóch wspomnianych Ewangelii –
miłosierdzie. Jezus nie zaczyna od pouczenia, od nauczania, od głoszenia Prawa, ale od przebaczenia i od ratunku. „Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu” (ŁK 19,5) – mówi do celnika. A gdy rozwścieczony odstępstwem i grzechem (rozbijaniem rodziny) tłum przyprowadza do Niego kobietę i domaga się odpowiedzi na pytanie, czy powinni ją ukamienować, On po prostu pisze palcem po ziemi. „A kiedy w dalszym ciągu Go pytali, podniósł się i rzekł do nich: »Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień«. I powtórnie nachyliwszy się pisał na ziemi. Kiedy to usłyszeli, wszyscy jeden po drugim zaczęli odchodzić, poczynając od starszych, aż do ostatnich. Pozostał tylko Jezus i kobieta, stojąca na środku. Wówczas Jezus podniósłszy się rzekł do niej: »Kobieto, gdzież oni są? Nikt cię nie potępił?«. A ona odrzekła: »Nikt, Panie!«. Rzekł do niej Jezus: »I Ja ciebie nie potępiam«” (J 8,3-11) – opowiada tę historię Jan. Doświadczenie miłosierdzia, przebaczenia bez wstępnych warunków, ale także dostrzeżenie w oczach innego własnej godności – to jest podstawa duszpasterstwa, spotkania, głoszenia Ewangelii. I dopiero na końcu jest wezwanie do zmiany życia… „Idź, a od tej chwili już nie grzesz!” – mówi do kobiety Jezus. To jest ostatnie słowo, a nie pierwsze. Słowo, które niekiedy poprzedzone być musi długą, wspólną drogą, rozmową, byciem razem i towarzyszeniem sobie wzajemnie.

Spotkać się bez uprzedzeń

Edmund Husserl, gdy w 1905 roku zastanawiał się nad sensem dalszego uprawiania filozofii, zaczął
tworzyć zupełnie nowy jej model, który opiera się na „redukcji fenomenologicznej”, na wzięciu w nawias
zarówno pytania o istnienie, jak i poznanie, i rozpoczęcie szukania poznania niewątpliwego, pewnego.
I wydaje się, że podobnej „redukcji duszpasterskiej”, „redukcji ewangelizacyjnej” potrzebujemy także w naszym stosunku do tych wszystkich, których wygodnie umieszczamy na „marginesie”. Wziąć w nawias musimy to wszystko, co nam się wydaje, że wiemy, co uznajemy za pewne. Odpowiedź na pytania, których być może nikt już nie zadaje, przekonania i formy głoszenia, a także ramy, przez które spoglądamy na innych. Dopiero, gdy weźmiemy to w nawias, gdy zrezygnujemy z tego – możemy zetknąć się nie tylko z „innym”, w pełni jego osobowości, ale także usłyszeć i zobaczyć pytania, jakie on przed nami stawia. Nie te wyobrażone, nie te przypisane mu, ale te, które próbuje sobie i być może nam zadać.

>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<

Szukać razem odpowiedzi

Ewangelia jest, jak głęboko wierzę, odpowiedzią także na te pytania. Jednak, jeśli ich nie słyszymy (bo
słyszymy jedynie swoje stereotypy i osądy), jeśli nie jesteśmy w stanie ich doświadczyć, to tym bardziej nie jesteśmy w stanie szukać – razem – na nie odpowiedzi w Biblii. Ona tam jest, ale wymaga wspólnego czasu, wspólnego czytania, a wcześniej wspólnego bycia. Ten czas, to bycie razem, ta próba rozmowy może być dla wielu zgorszeniem, może być uznana za zdradę, za niewierność, za rezygnację. Nie wydaje mi się jednak, by istniała inna droga. Zamiast tego możemy okopywać się w swoich warowniach, ostrzeliwać cytatami, oskarżać o mowę nienawiści i trwać w przekonaniu, że mamy rację. Niewiele jest w tym jednak ewangelizacji, niewiele duszpasterstwa, a jeszcze mniej Ewangelii. Wojna kultur, starcie cywilizacji potrzebuje proroków pokoju i rozmowy. Bez zdjęcia zbroi ideologii nie da się pójść ani
kroku dalej.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze