Tyle dobra… [4 lata bez ojca Jana…]
Tyle dobra… tymi słowami o. Jan Góra OP dziękował w swoim kazaniu różnym osobom, które pojawiły się w jego życiu. Nie wiedział, że te słowa podziękowania staną się jego duchowym testamentem. Dominikanin wygłosił je bowiem na chwilę przed swoją śmiercią. W czwartą rocznicę odejścia ojca Jana do Domu Ojca bardzo pracują we mnie te słowa. Ile ja otrzymałem od niego dobra…
Obchody czwartej rocznicy odejścia ojca Jana Góry rozpoczęły się od mszy świętej roratniej w poznańskim kościele ojców dominikanów. To bardzo symboliczne. To właśnie dzięki ojcu Janowi od kilkudziesięciu lat kolejne pokolenia poznaniaków przyjeżdżają przez cały Adwent na 6 rano, by wspólnie modlić się. Model rorat dominikańskich przyjął się z czasem w wielu innych miejscach w całym kraju. Ojciec Jan nauczył nas rorat. Nauczył też mnie rorat. Lata temu, gdy chodziłem do liceum, ktoś z klasy zaproponował wspólne wyjście na roraty do dominikanów. Poszedłem, po raz pierwszy byłem wtedy w tym kościele. Zachwyciłem się – atmosferą modlitwy, klimatem i wspólnotą. I „zostałem” w tym kościele, zrozumiałem, że to moje „duchowe miejsce na ziemi”. Ojca Jana wcześniej znałem tylko z informacji o spotkaniach lednickich. I nagle miałem okazję poznać go z innej strony. Jako czułego ojca, który troszczy się o budowanie wspólnoty zbierającej się na roratach i mszach akademickich.
>>> „Prowadź mnie, Światło!” – Lednica rok po śmierci o. Góry
Dziennikarskie tropy
Nigdy nie byłem bardzo blisko ojca Jana, a jednak odegrał on bardzo ważną rolę w moim życiu. Dzięki niemu poznałem duchowość dominikańską i odnalazłem swoje miejsce w Kościele. Przez lata się go… bałem! Był dla mnie taką postacią trochę ze spiżu. Potem okazało się, że ten strach był zupełnie niepotrzebny. Jakieś 10 lat temu, gdy zaczynałem pracę w mediach, miałem z nim przeprowadzić wywiad. Podekscytowany pobiegłem do klasztoru, nagrałem (w swoim mniemaniu) świetną rozmowę, wróciłem do redakcji i okazało się, że… nic się nie nagrało. Wysiadła bateria w mikrofonie, a ja tego nie sprawdziłem. Zestresowany zadzwoniłem do ojca zapytać o możliwość ponownego nagrania i przyznałem się do błędu… Nie oceniał, nie narzekał, tylko od razu zgodził się, bym ponownie przyjechał. Taki był ojciec Jan.
>>> O. Jan Góra o tym, jak służył kard. Karolowi Wojtyle do Mszy św.
Najtrudniejszy dyżur
Potem miałem z nim jeszcze wielokrotnie kontakt zawodowy – zwłaszcza w związku z kolejnymi spotkaniami Lednica 2000. Zawsze podziwiałem jego zapał, kreatywność i zaradność. Był skuteczny. Był też wymagający – ale to dlatego, że chciał przygotować młodych ludzi do dorosłego, niełatwego przecież życia. Nie chciał, żeby jego współpracownicy i uczestnicy Lednicy byli w wierze „nijacy”. Zależało mu na formowaniu prawdziwych świadków. Gdy 21 grudnia 2015 roku wieczorem dostałem informację o jego śmierci, to nie mogłem w nią uwierzyć. Przecież ojciec Jan był zawsze… Jak może go nie być już fizycznie z nami? Pojechałem do swojej ówczesnej redakcji radiowej. Miałem zrobić serwis na żywo i go przeczytać. A byłem zupełnie rozwalony. To był dla mnie najtrudniejszy dzień w pracy. Czytałem serwis przez łzy. Rzeczywiście, tego dnia odszedł prawdziwy ojciec. Tyle dobra mu zawdzięczam…
Przytulił mnie przy wyjściu
Ludzi, którzy zawdzięczają mu tyle dobra jest znacznie więcej. Tak wspomina go Ewa Nagel:
Mam to wielkie szczęście, że ojciec Jan Góra był w moim życiu od początku. Błogosławił ślub moich rodziców, ochrzcił mnie, potem troje mojego młodszego rodzeństwa. Przez lata, ilekroć byliśmy z rodzicami na mszy świętej u dominikanów, wpadaliśmy do „oczka”. Prawie za każdym razem pytał: „A ty, dziecko, jak masz na imię?” – czy faktycznie nie pamiętał imienia, czy może chciał zagaić, tego się już nie dowiem. Kiedy kończyłam gimnazjum podczas jednego z takich spotkań ojciec zaprosił mnie na wakacje nad Lednicę. Pojechałyśmy z Anią, moją przyjaciółką, także córką wychowanków ojca Jana. I tak już zostałam przy Ojcu, przy Lednicy. Przychodziłam do niego po szkole, potem w czasie studiów jeździłam na wakacje. Któregoś dnia zadzwonił do mnie, kiedy byłam w szkole, żebym pojechała z nim do Sierakowa i opowiedziała tam o wakacjach. Pojechałam, i poznałam w czasie tego wyjazdu swojego przyszłego męża. Czuję, że byliśmy z Ojcem zawsze ze sobą blisko. Nie bał się mówić mi o tym, co go boli, co przeżywa. Co dla mnie niezwykle ważne, Ojciec kilkakrotnie był u nas w domu. Zapraszaliśmy go bez okazji – jak w pierwsze święto Bożego Narodzenia, czy też bardzo intencjonalnie. Jak w moje 18-te urodziny. Było tylko grono bliskich przyjaciół, rodzice, rodzeństwo i Ojciec Jan, który odprawił u nas w domu mszę świętą. Nie była to jedyna taka msza. Ostatnią swoją mszę świętą u nas w domu odprawił z okazji 50. urodzin moich rodziców, w sierpniu, na 4 miesiące przed swoją śmiercią. Ojciec aż trzykrotnie poprosił mnie o bycie koordynatorem Spotkania Lednickiego. Ze sprawowaniem tej funkcji wiąże się fakt, że mieliśmy wiele sytuacji, w których nie zgadzaliśmy się ze sobą (przyznaję, że zdarzało mi się niejednokrotnie nie zgadzać się z Ojcem). Były sytuacje, w których obrywało mi się za jakieś niedociągnięcia… Ale te trudniejsze chwile nigdy nie przysłoniły prawdy o miłości, którą darzył mnie Ojciec, a ja jego. W dniu jego śmierci pracowaliśmy rano nad kolejnym Spotkaniem Lednickim. Przytulił mnie przy moim wyjściu. Często to robił. I tego nigdy nie zapomnę.
Dotarł do mojej gimnazjalnej głowy
Swoją opowieść o ojcu Janie ma też Łukasz Frasunkiewicz:
Zawsze, gdy o nim myślę, gdy go wspominam, mam poczucie, że nie poznałem go zbyt dobrze. Wypominam sobie, że mogłem kręcić się bliżej i być więcej, ale byłem wtedy młody. Końcówka gimnazjum i następnie liceum. Specyficzny wiek, jednak o. Jan potrafił dotrzeć do mojej gimnazjalnej głowy. Wzbudzał szacunek, potrafił zainteresować przekazywanymi treściami. Szanował młodych ludzi i dostrzegał ich obecność, zawsze się interesował. Był jak prawdziwy Ojciec! Przy tym wszystkim wymagał, chciał jak najlepiej i wierzył w każdego młodego człowieka. Czytając dzisiaj jego książki, zagłębiając się w treści, które przekazywał swoim podopiecznym, widzę jak tym wszystkim żył i ile dobroci codziennie nam okazywał oraz jak wiele pozytywnych wartości chciał nam wszystkim, młodym ludziom, przekazać. Patrząc dzisiaj na życie o. Jana wiem, że jego dzieło cały czas będzie rozkwitało w sercach młodych ludzi.
>>> Lednica 2018: czy można nawzajem umyć sobie nogi?
Wymagający ojciec
Wspomnieniem prawdziwego ojca, który kochał i wymagał dzieli się również Sylwiana Hańczyc.
Ojciec Jan był jedną z najbardziej wymagających i nieprzewidywalnych osób w moim życiu. Będąc przy nim i współpracując z nim, miałam cały czas wrażenie, że jestem niewystarczająca. Taka niedojrzała; że muszę się jeszcze tyle nauczyć, tak mało wciąż wiem. On stawiał przed nami, przede mną, zadania, które mnie absolutnie przerastały. Najczęściej nie wiedziałam, jak się za nie zabrać, kogo spytać o pomoc, nic nie wiedziałam. Ale dając te zadania zawsze towarzyszył nam w ich wypełnianiu. Nigdy nie zostawiał nas samych. To nie zawsze było łatwe i przyjemne. Ojciec Jan był cholerykiem i ten jego wybuchowy charakter często się objawiał. Ale nie byliśmy sami. Robiło się coś z nim i można było na niego liczyć. I najczęściej się udawało. To była taka dzika satysfakcja, że człowiek zrobił coś, co go absolutnie przerasta!
Pamiętam, że ojciec Jan nauczył się mojego imienia i mnie zapamiętał, gdy zabrałam się za krojenie chleba na pielgrzymce. Byłam z miesiąc czy dwa we wspólnocie, ale on nadal nie kojarzył kim jestem i jak mam na imię. I w końcu, gdy kroiłam ten twardy, ciemny chleb, to trwało chyba z godzinę, on się tak przyglądał, podszedł do mnie i mówi tak: „Jak ty masz dziecko na imię?”. Ja mówię: „Sylwiana”. On na to: „Teraz już nie zapomnę”. I rzeczywiście nie zapomniał. Później przez siedem lat współpracowaliśmy ściśle przy różnych wydarzeniach. A dlaczego mówię, że ojciec był nieprzewidywalny? Ponieważ nigdy nie było wiadomo, czy będzie zadowolony z tego, co zrobiliśmy, czy wręcz przeciwnie. Najczęściej było tak, że gdy ja byłam z siebie bardzo zadowolona, dumna z tego, co mi się udało zrobić – to ojciec był z tego niezadowolony i nie o to mu chodziło… A kiedy ja mówiłam sobie: „No, powiedzmy, że zrobione, ale nigdy nie wiadomo, czy nie będzie źle”, kiedy byłam taka niepewna – to okazywało się, że on jest zachwycony. Potrafił ochrzanić mnie na forum, przed tłumem ludzi, dać reprymendę. A z drugiej strony potrafił przy najważniejszych ludziach w Polsce, przy prymasie, przy biznesmenach powiedzieć, że jestem dziewczyną za milion dolarów. Czas spędzony z ojcem był dla mnie bardzo rozwojowy, bardzo dużo się wtedy nauczyłam. Wciąż korzystam z owoców tych siedmiu lat. Do dzisiaj większość rzeczy, które umiem, to rzeczy, których nauczyłam się od Jana Góry.
Światło Go prowadzi
„Prowadź mnie, Światło…”. Modlitwa napisana przez kard. Johna Henry’ego Newmana była ukochaną modlitwą ojca Jana. Dlatego też co roku to właśnie światło prowadzi uczestników kolejnych rocznic odejścia ojca Góry. Najpierw roraty w ciemnym kościele z ludźmi trzymającymi w rękach świeczki. Potem to światło przewożone jest na Pola Lednickie. A wieczorem przy grobie o. Jana Góry OP ma miejsce modlitwa światła. Wierzę, że teraz, 4 lata po śmierci, ojciec jest już przy Bogu i stamtąd wciąż kieruje organizowaniem spotkań pod Bramą – Rybą i opiekuje się swoimi duchowymi córkami i synami. Tymi, którzy zawdzięczają mu tyle dobra…
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |