fot. EPA/MARK LYONS

W Ameryce trzeba w coś wierzyć, czyli religijne wybory Amerykanów. Trump czy Biden?

Wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych są bardzo skomplikowane. Żeby je prześledzić ze wszystkich stron, moglibyśmy nie zdążyć do oficjalnego ogłoszenia wyników. A to może być już jutro – w środę, ale może być też tak, że na wyniki poczekamy nieco dłużej.

Mówiąc „skomplikowane wybory” nie mam na myśli wyłącznie samego systemu wyborczego (opartego na miksie głosowania bezpośredniego oraz elektorów), ale o tym, że mozaika społeczna tych wyborów jest niezwykle bogata, skomplikowana, a przez to fascynująca. Dziś, chwilę przed ostatecznym rozstrzygnięciem, zastanowię się nad tym, jak wyznanie religijne wyborców oraz obecna w życiu publicznym religia może wpłynąć na wybory, które właśnie trwają. Przez różnicę czasu wybory za Wielką Wodą zakończą się w nocy z wtorku na środę naszego czasu. Na analizę mamy więc jeszcze kilka godzin. O pomoc w tej sprawie poprosiłem dwóch ekspertów ds. amerykańskiej polityki: doktor Renatę Nowaczewską z Uniwersytetu Szczecińskiego oraz profesora Bohdana Szklarskiego z Uniwersytetu Warszawskiego.

Kentucky, fot. EPA/MARK LYONS

Wall of separation i przysięga na Biblii

Na początku jedna podstawowa informacja. Polityka w Stanach Zjednoczonych jest niezwykle silnie ureligijniona. Symbolem tego jest zaprzysiężenie każdego kolejnego prezydenta, który składając przysięgę trzyma ręce na Biblii. Ta obecność wiary w życiu publicznym nie jest jednak jednoznaczna. W systemie politycznym USA z jednej strony funkcjonuje ukuty przez prezydenta Thomasa Jeffersona termin „wall of separation”, który rozdziela państwo od Kościoła, z drugiej strony wśród polityków istnieje ogromna potrzeba uzewnętrzniania swoich przekonań religijnych. Nas – w Polsce – oburzyłaby na pewno polityczna, kampanijna przemowa polityka w kościele. W Stanach to coś na porządku dziennym. Nie dalej jak kilka tygodni temu Joe Biden przemawiał z ambony w kościele w stanie Alabama.

fot. EPA/RALPH LAUER

– Ta dwoistość zachowań obecna jest przede wszystkim u ewangelikalnych chrześcijan. Ta tendencja była dodatkowo sztucznie wzmacniana w okresie zimnej wojny; stanowiła swoiste przeciwstawienie się świata Zachodu, świata, gdzie istnieje wolność religijna w stosunku do bloku komunistycznego – zauważa dr Renata Nowaczewska (US). Z jednej strony więc mówienie o swojej wierze nie jest nie tylko wstydem, ale wręcz powodem do dumy i czymś oczekiwanym od prezydenta (czy innego ważnego urzędnika, np. gubernatora stanowego). Z drugiej jednak strony owa religijność powinna – w ukutym amerykańskim zwyczaju – zatrzymać się na formie zewnętrznej i nie powinna wpływać na decyzje polityczne. Tego obywatele już nie zaakceptują.

W polityce amerykańskiej retoryka religijna jest silnie obecna; odkupienie, grzechy, przebaczenie, Bóg – te terminy często się pojawiają. Gdyby przetłumaczyć niektóre wystąpienia amerykańskich polityków, to one byłyby niestrawne, nawet w Polsce. Nasycenie religią jest bardzo wysokie. To, co jest normą w USA jeśli chodzi o przenikanie się sfery religii i polityki, na pewno nie jest normą zachodnioeuropejską, a nawet polską. (prof. Bohdan Szklarski, UW)

Zresztą, prezydenci (i kandydaci na ten urząd) tak często afiszujący się swoją religijnością wcale później tak ochoczo do religii nie odnoszą się w swoich decyzjach, wolą je zostawić np. Sądowi Najwyższemu. O tym jednak nieco później. Spójrzmy teraz na poszczególne grupy wyznaniowe, ale też grupy etniczne, która zamieszkują państwo, które w swojej fladze mieści aż 50 gwiazdek. Najprostszy podział można by zbudować tak: katolicy – zagłosują na Donalda Trumpa, protestanci – na Bidena, muzułmanie i Żydzi – też na kandydata demokratów, z kolei ewangelikalni chrześcijanie – na kandydata republikanów, czyli Trumpa. Ta religijna mapa Stanów Zjednoczonych nie jest jednak aż tak prosta. W ostatnich tygodniach kampanii sporo mówiło się o odpływie części chrześcijan od urzędującego prezydenta. Główny powód? Jego instrumentalne traktowanie religii.

Wyborca Donalda Trumpa. W USA nie istnieje cisza wyborcza, agitować można więc nawet w lokalach do głosowania, fot. EPA/MICHAEL REYNOLDS

Okrutny Donald

Chodzi przede wszystkim o samą osobowość Donalda Trumpa, o sposób sprawowania przez niego prezydentury i tego, co sam sobą reprezentuje, jak się odnosi do ludzi, często absolutnie nie wykazuje podstawowych ludzkich uczuć, wrażliwości. Niekiedy wręcz widać w nim okrucieństwo, potrafi naśmiewać się z ludzkich przywar i problemów – mówi dr Nowaczewska. Coraz więcej ludzi zobaczyło, że „Boga to on może ma na ustach, ale na pewno nie w sercu”. Takie przeświadczenie poparte zostało wieloma dowodami. To chociażby prywatne i przedprezydenckie życie Donalda Trumpa, czyli niewierność małżeńska i wątpliwości co do etycznego prowadzenia swoich biznesów. – Wpadek, gdy nie był w stanie zacytować ani kawałeczka tekstu z Biblii. Biblię traktuję jako „photo op”. Coraz więcej wspierających go wcześniej ewangelikalnych chrześcijan zwraca na to uwagę, jest też wielu przywódców duchowych, którzy głośno mówią o wycofaniu swojego poparcia dla niego – podkreśla dr Nowaczewska i przypomina list ponad stu katolickich teologów, którzy wyrażali swój sprzeciw wobec formy prowadzenia prezydentury przez Trumpa.

Boston, Massachusetts, fot. EPA/Amanda Sabga

W odpływ ewangelikalnych chrześcijan od Trumpa nie wierzy (nomen omen) mój drugi rozmówca. – To jest wishful thinking. Odpływ jest nieznaczny i to tylko wśród tych, którzy mieszkają w większych miastach. Ewangelikalni wyborcy to głównie środkowy zachód i południe, mieszkańcy mniejszych miast. Tego odpływu nie widzę, a ostatnia nominacja konserwatywnej sędzi Amy Coney Barrett do Sądu Najwyższego tylko ten elektorat umocni – uważa prof. Szkalrski. Z ankiety, przeprowadzonej na początku października przez Ośrodek Badawczy Pew, wynika, że 51% amerykańskich katolików popiera kandydata demokratów Joe Bidena, a 44% obecnego prezydenta, republikanina Donalda Trumpa. 

>>> USA: przyszły kardynał Gregory o „trudnych wyborach” amerykańskich katolików

Siła Latynosów

No dobrze, ale Ameryka to przecież nie „tylko” biali chrześcijanie. To kraj emigrantów, a więc także Latynosów. Pamiętam, jak przy okazji poprzednich wyborów (starcie Donald Trump – Hillary Clinton) czytałem analizę, w której wieszczono „zmierzch” rządów republikanów (szczególnie w Kongresie, czyli „amerykańskim sejmie”). Z czego by to miało wynikać? Z rosnącej liczby, a co za tym idzie – siły – republikanów. Sprawa nie jest jednak tak oczywista, przekonuje mnie prof. Szklarski. Faktycznie, przedstawicieli Ameryki Łacińskiej jest w Stanach coraz więcej. To już około 17% społeczeństwa, a za kilka lat będą już stanowić 1/5 amerykańskiego tortu (czy raczej powiedzieć trzeba „cake’u). Jednak oni niekoniecznie w całości „należą do” demokratów. Wśród Latynosów większość to katolicy. Podział preferencji wyborczych nie jest tu prosty. Zwyczajowo są to wyborcy demokratów, ze względów na politykę społeczną, imigracyjną. Jest jednak też druga tendencja w tej grupie, do której należą ludzie konserwatywni, a ich konserwatyzm wynika z religii. – Donald Trump zanotował spadek poparcia w wielu grupach, ale nie wśród Latynosów. To sugeruje, że Partia Republikańska, jeśli będzie miała postać nie tak kontrowersyjną jak Trump, to będzie miała szansę przyciągnąć część tego elektoratu. Mówiłem o polityce imigracyjnej, co ciekawe ten temat nie stawia Latynosów tak jednoznacznie po stronie demokratów. Wielu z nich nie zależy na tym, by do Stanów przybywali kolejni imigranci z krajów Ameryki Łacińskiej – ocenia prof. Bohdan Szklarski z UW.

Lokal wyborczy w Waszyngtonie, fot. EPA/SHAWN THEW

Niektórzy oceniają, że jeśli chodzi o „preferencje religijne” to kandydat demokratów jest na lepszej pozycji niż kandydat republikanów. Bo Żydzi, muzułmanie, część katolików i protestantów oraz wszyscy nieafiszujący się (tu się uśmiecham) bezwyznaniowcy prędzej zagłosują na Bidena niż Trumpa. Nawet jeśli, to ta ocena może mieć jedną poważną wadę. Jest nią wyborcza mobilizacja. Otóż jeżeli mierzyć temperaturę wyznania w stosunku do mobilizacji wyborczej to wyższa jest po stronie republikańskiej niż demokratycznej. Tak więc, nawet jeśli Biden „religijnego elektoratu” ma więcej, to ten „trumpowski” będzie bardziej zmobilizowany.

Katolik – socjalista?

Religijne odniesienia były w kampanii dość często wykorzystywane, szczególnie przez Trumpa. W wyścigu o Biały Dom próbował namalować obraz swojego konkurenta jako „lewaka”, „socjalisty”, który obok nałożenia wysokich podatków dla bogatych i wygaszenia przemysłu naftowego wprowadzi też liberalne rozwiązania światopoglądowe. – Biden nie jest socjalistą. On jest mocno wierzącym i praktykującym katolikiem. Dla niego wiara jest ważna – mówi dr Renata Nowaczewska i przyznaje, że socjalistą można by nazwać innego demokratę, Berniego Sandera, który też był przymierzany do tego wyścigu. Biden to na pewno człowiek bliżej centrum – To jednocześnie katolik akceptujący prawo kobiet do wyboru i dostępu do aborcji na tych zasadach, jakie obowiązują w większości stanów. I to jest jeden aspekt, który może zniechęcić do niego konserwatywnych wyborców. Jednak na pewno ten „socjalizm” to inwektywa, którą na potrzeby kampanii stworzył Trump – dodaje dr Nowaczewska. Moja rozmówczyni podkreśla, że w tych wyborach na podział religijny, kulturowy nałoży się też ten dotyczący preferencji poszczególnych płci. I tak na Trumpa zagłosuje więcej białych mężczyzn i przedstawicieli mniejszości (w tym Czarnych i Latynosów) niż kobiet. Białe kobiety, Czarne i Afroamerykanki oraz Latynoski skłaniają się bardziej do poparcia Bidena.

W wyborach w USA decydujące są tzw. swing states, czyli stany, w których wygrana danego kandydata nie jest z góry przesądzona, fot. EPA/TRACIE VAN AUKEN

Przez ostatnie 4 lata…

O znaczeniu wiary w życiu Bidena możemy mówić bardziej na podstawie jego gestów i zachowań z życia prywatnego. W przypadku Trumpa, analizować można także jego prezydenckie działania. Wcześniej wspomniałem o zarzutach o przedmiotowym traktowaniu religii. Były jednak sytuacje, które tę krytykę nieco kruszą.

>>> USA: katoliczka została sędzią Sądu Najwyższego. To możliwe zmiany w prawie do aborcji i kary śmierci

Już podczas poprzedniej kampanii wyborczej Donald Trump składał obietnice dotyczące polityki „za życiem”, którymi zjednywał sobie środowiska pro-life. Obrońcy życia przypomnieli mu o tych deklaracjach natychmiast po wygranych wyborach. Pierwszą pomyślną wiadomością dla obrońców życia było objęcie przez Michaela Pence’a, znanego z działań i poglądów pro-life, urzędu wiceprezydenta USA. Kolejnym – obsadzenie wakatu w Sądzie Najwyższym po śmierci sędziego Antonina Scalii, znanego z m.in. antyaborcyjnych poglądów. Na jego miejsce Trump powołał sędziego Neila Gorsucha, którego dziennik „The Washington Post” nazwał „idealnym następcą” zmarłego sędziego Scalii. Także nominowana ostatnio przez Trumpa sędzia Amy Coney Barrett znana jest ze sprzeciwu wobec aborcji. Jak mówiła Marjorie Dannenfelser, prezes organizacji pro-life Susan B. Anthony List, zatwierdzenie sędzi Barrett to punkt zwrotny w walce o ochronę nienarodzonych dzieci i ich matek. – Naród amerykański może teraz ujrzy promyk światła na końcu ciemnego tunelu, kiedy Sąd Najwyższy może wreszcie przywróci ludziom zdolność do uchwalania praw, które odzwierciedlają ich wartości i ratują życie – komentowała.

Virginia, fot. EPA/MICHAEL REYNOLDS

Jednak najbardziej „rozpoznawalnym” działaniem Donalda Trumpa na rzecz obrony życia stała się decyzja o przywróceniu zakazu finansowania organizacji promujących aborcję za granicą ze środków federalnych. Zakaz ten, obowiązujący w czasach rządów republikanów, a zniesiony w 2009 r. przez Baracka Obamę, został przez Trumpa przywrócony na kilka dni przez dorocznym Marszem dla Życia, odbywającym się od 1974 r. w rocznicę zalegalizowania aborcji przez amerykański Sąd Najwyższy. Decyzja nowego prezydenta uderzyła w wiele międzynarodowych organizacji, m.in. w działającą w 180 krajach International Planned Parenthood Federation (Międzynarodowa Federacja Planowanego Rodzicielstwa), która podczas poprzedniej kampanii wyborczej silnie wspierała Hilary Clinton. Historię tej organizacji opowiedziała w filmie i książce Abby Johnson. Trump – jako pierwszy w historii prezydent Stanów Zjednoczonych – wziął udział w Marszu dla Życia. „Każde dziecko jest cennym i świętym darem Boga. Wspólnie musimy chronić, szanować oraz bronić godności i świętości każdego życia ludzkiego – mówił wtedy.

>>> Ostrożnie z tym zachwytem

Szorstkie stosunki z Watykanem

Nieco inaczej układała się „międzynarodowa polityka religijna” urzędującego prezydenta USA. Rozdźwięk między nauczaniem Kościoła a decyzjami Donalda Trumpa dało się zauważyć w kwestiach dotyczących m.in. polityki wobec uchodźców czy ochrony środowiska. Trump, kierując się w ich podejmowaniu względami politycznymi, od początku spotykał się z krytyką ze strony Kościoła. „Zamiast budować mury, moi bracia biskupi i ja będziemy nadal naśladowali papieża Franciszka. Będziemy starali się budować mosty między ludźmi, mosty, które pozwolą nam zburzyć mury wykluczenia i wykorzystywania” – deklarował na początku jego prezydentury przewodniczący komitetu episkopatu ds. migracji w amerykańskim episkopacie bp Joe Vasquez. Krytycznie o tym pomyśle wypowiadał się także przewodniczący episkopatu kard. Daniel DiNardo oraz kard. Peter Turkson, prefekt Dykasterii ds. Integralnego Rozwoju Człowieka.

fot. EPA/MICHAEL REYNOLDS

Krytykę ze strony hierarchów konsekwentnie wywołują również decyzje Trumpa dotyczące ochrony środowiska czy wypowiedzi na temat kary śmierci. W 35 komunikatach prasowych dotyczących migrantów i uchodźców, biskupi atakowali politykę administracji państwowej jako „błędną i nie do utrzymania”, „przerażającą”, „niszczącą”, „bardzo niepokojącą”, „łamiącą serce”, „bezprawną i nieludzką”, „bezduszną”, „niepokojącą” i „sprzeczną z wartościami amerykańskimi i chrześcijańskimi”. Biskupi wygłosili też ponad 40 oświadczeń broniących migrantów i sprzeciwiających się rozdzielaniu rodzin. W kontekście pandemii koronawirusa wyrażali też rozczarowanie faktem, że państwo nie otacza dostateczną troską osób najuboższych i nieposiadających dokumentów.

fot. unsplash

Wschodzące w środę nad Białym Domem słońce może, choć nie musi, przynieść odpowiedź na pytanie: Joe czy Donald. Bardzo jednak prawdopodobne, że na wyniki poczekamy dłużej. Możliwe jest nawet to, że wątpliwości wyborcze (w razie małej różnicy głosów) rozstrzygać będzie Sąd Najwyższy. Dwie rzeczy są pewne. 20 stycznia 2021 roku przed Kapitolem, któryś z nich, przysięgając na Biblię, rozpocznie nowy rozdział w amerykańskiej polityce. Pewne jest jeszcze jedno – na pewno będzie to prezydent wierzący. Wierzący w Amerykę.

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze