W zniszczonej przez Rosjan Borodziance dominikanie zorganizowali dla mieszkańców piknik
O radościach i troskach odradzającego się życia na Ukrainie pisze w liście z Kijowa przełożony dominikanów w tym kraju. o. Jarosław Krawiec.
Śródtytuły pochodzą od naszej redakcji.
Drogie Siostry, Drodzy Bracia,
W ostatnim czasie zajmowałem się głównie wysyłaniem listów. Wcześniej trudno było znaleźć na to czas, a bardzo mi zależy, by podziękowania od braci z Ukrainy trafiły do osób wspierających dominikańską misję w kraju pogrążonym wojną. Takich osób i instytucji na całym świecie jest bardzo dużo, więc wysłanie listów zajmie mi jeszcze trochę czasu. Kopiowanie adresów, podpisywanie kartek, naklejanie znaczków pocztowych może się wydawać nudnym i czysto mechanicznym zajęciem. Tak jednak nie jest. Robię to z autentycznym wzruszeniem, ciekawością, a przede wszystkim ogromną wdzięcznością, bo za każdym imieniem, adresem, nazwą klasztoru, prowincji zakonnej czy instytucji, kryją się konkretni, dobrzy i wrażliwi ludzie. Jesteście naszymi przyjaciółmi, siostrami i braćmi. Niestety, nie zawsze mamy adresy naszych dobrodziejów, więc jeśli do kogoś z Was mój papierowy list nie dojdzie, to proszę, bądźcie pewni, że pamiętamy o Was wszystkich w modlitwie. Jesteśmy w Ukrainie i służymy potrzebującym również w Waszym imieniu.
Piknik w zniszczonej Borodziance
Dwa dni temu o. Misza wraz z wolontariuszami Domu św. Marcina w Fastowie zorganizowali piknik dla mieszkańców Borodzianki. To jedno z najbardziej zniszczonych miast w okolicach Kijowa. Opowiadałem o nim już wiele razy, bo też od dłuższego czasu nasi bracia z Fastowa angażują się w pomoc jego mieszkańcom. W zeszłym roku ojcu Miszy udało się spełnić jedno z marzeń i kupić food trucka, czyli samochód, w którym przygotowuje się i sprzedaje gorące przekąski. Wiekowy pojazd, z dwiema dużymi butlami gazowymi przyczepionymi z tyłu, całkiem sprawnie pokonał ponad 70 km dzielących Fastów od Borodzianki. Nie tylko dzieci były zachwycone. Co prawda nie udało się zorganizować frytek, ale za to pojawiły się wyśmienite hot-dogi oraz burgery. Rozumiem ten entuzjazm. Zwłaszcza teraz, kiedy nawet w Kijowie nie jest łatwo zjeść dobrego fast-fooda, bo najpopularniejsze sieci oferujące tego typu jedzenie są zamknięte. A co dopiero mają powiedzieć mieszkańcy tak tragicznie zniszczonego przez rosyjskie bomby i czołgi miasta, gdzie wciąż trudno znaleźć otwarty sklep spożywczy?
Prawdziwa, smaczna, pachnąca kawa
W menu humanitarnego fastowskiego food trucka, z którego bezpłatnie rozdawaliśmy jedzenie, znalazła się również kawa. Prawdziwa, smaczna i pachnąca. To właśnie ona robiła furorę wśród dorosłych. Jeszcze przed kilkoma miesiącami była czymś zupełnie normalnym i mało kto zwracał na nią uwagę. Przed wojną wiele razy jadąc o świcie z Kijowa lub Fastowa w stronę Warszawy zatrzymywaliśmy się na kawę właśnie w tym mieście. Dziś w Borodziance nie da się pójść na kawę. Przekonałem się o tym szukając niedawno jakiegokolwiek miejsca, gdzie można ją kupić. „Gdybym znalazł pieniądze, to jak najszybciej otworzyłbym tam kawiarnię” – mówił o. Misza, kiedy rozmawialiśmy wczoraj siedząc na salce fastowskiego klasztoru. „Ludzie bardzo za tym tęsknią. Chcą wrócić do takich normalnych, zwykłych przyjemności”. Całkowicie się z nim zgadzam i bardzo cenię to, że oprócz materiałów budowlanych niezbędnych do remontowania zniszczonych domów oraz artykułów pierwszej potrzeby, jak leki, mąka, olej, konserwy lub chleb, wolontariusze z Domu św. Marcina wkładają wiele wysiłku i jeszcze więcej serca, by dać osobom, które ogromnie ucierpiały na skutek wojny, choć odrobinę innego, normalnego, dawnego świata. Pani Natalia, która wraz z chorymi i starszymi rodzicami mieszka teraz w naszym kijowskim klasztorze, mówiła mi, jak bardzo tęskni za utraconą zwyczajnością. Za tym, by po prostu wyjść o poranku przed swój dom, usiąść spokojnie z kubkiem w dłoniach i by napić się gorącej kawy.
Bohaterka na kolei
Podróżowałem w ostatnim tygodniu pociągami. Trochę z wygody, a jeszcze bardziej z konieczności, bo brakuje paliwa. Wiele ukraińskich pociągów składa się wyłącznie z wagonów sypialnych. Każdy taki wagon ma swojego providnyka, czyli pracownika kolei, który obsługuje pasażerów. „Pracuje pani przez całą wojnę?” – zagadnąłem kobietę odpowiedzialną za mój wagon. „Tak, cały czas jeżdżę” – opowiedziała. „Chciałbym pani podziękować. Dla mnie jest pani prawdziwą bohaterką”. Była nieco zaskoczona moimi słowami. Natychmiast oderwała się od pracy, która wykonywała i zawołała swojego kolegę. Słuchałem ich opowieści o tym, jak jeździli pociągami ewakuacyjnymi w najbardziej niebezpiecznych momentach. Pokazywali mi zdjęcia ostrzelanych wagonów oraz rakiet lecących nieopodal kijowskiego dworca w pierwszych tygodniach wojny. Dla mnie tacy ludzie są prawdziwymi bohaterami. Bez ich pracy milionom ludzi nie udałoby się ewakuować w bezpieczne miejsca. Wielu ukraińskich pracowników kolei ucierpiało na skutek wojny. Pan Wołodymyr pokazał mi w telefonie zdjęcie swojego krewnego, który miał poranioną twarz po jednym z ostatnich ataków rakietowych na infrastrukturę kolejową. Kończąc rozmowę kupiłem kawę. Na papierowym kubku była reklama z pięknym hasłem: „Ukraińskie staje się najlepszym”. Nic dodać nic ująć.
W drodze do Kijowa słyszałem rozmowy biegających po wagonie dzieciaków. Wracały z mamami do domów. Nie znały się wcześniej, więc podczas zabawy opowiadały sobie, gdzie mieszkają. Co jakiś czas wspominały o alarmach, wybuchach, ostrzałach. Pomyślałem, ile ran w psychice nas wszystkich, a zwłaszcza najmłodszych mieszkańców Ukrainy zadała już ta wojna!
Studia w czasie wojny
Nauczanie w prowadzonym przez dominikanów w Kijowie Instytucie św. Tomasza z Akwinu odbywa się obecnie, jak zresztą we wszystkich szkołach i uczelniach, w trybie on-line. Daje to możliwość uczestniczenia w wykładach studentom, którzy są w różnych miejscach Ukrainy lub świata. Ojciec Tomasz mieszkający w Kijowie od roku, rozpoczął niedawno swój pierwszy wykład monograficzny poświęcony koncepcji osoby w myśli Guardiniego i Ratzingera. Uczestniczy w nim siedem osób. To jak na naszą uczelnię i czas wojny całkiem nieźle. Ojciec Petro, dyrektor Instytutu, ogłosił już kampanię wstępną na nowy rok akademicki. Bardzo jestem ciekawy, ile osób i kto zgłosi się, by rozpocząć od września naukę. Wśród zainteresowanych pojawił się żołnierz. Pytał, czy jest możliwość zdalnej nauki, bo trudno mu będzie przyjeżdżać do Kijowa na wykłady. To piękne, że w tak trudnym dla Ukrainy czasie znajdują się chętni, by studiować teologię.
Wyjątkowa uroczystość
Dzisiaj w naszej dominikańskiej wspólnocie w Chmielnickim odbywa się wyjątkowa uroczystość wniesienia relikwii św. Dominika. Rok temu bracia zapragnęli, by w ich domu znalazły się relikwie naszego Ojca i założyciela Zakonu. Marzenia pomógł nam zrealizować o. Wojciech, papieski teolog, który poradził, byśmy zwrócili się z prośbą o relikwie do rzymskiego klasztoru sióstr dominikanek na Monte Mario. Mniszki odpowiedziały pozytywnie na nasze pragnie i relikwie z klasztoru Świętych Dominika i Sykstusa trafiły do Chmielnickiego. Przygotowaniem do uroczystości były rekolekcje wygłoszone przez o. Oleksandra z Kijowa w parafii Chrystusa Króla w Chmielnickim, na terenie której znajduje się nasz dom. Dzisiejszej Mszy przewodniczyć będzie bp. Mikołaj. To w ostatnim czasie kolejne spotkanie z naszym bratem, który niedawno udzielił święceń kapłańskich o. Igorowi. Bp. Mikołaj bardzo chwalił zaangażowanie w posługę duszpasterską w Mukaczewie o. Ireneusza, który na początku wojny ewakuował się tam wraz z parafianami z Charkowa. „Mikołaj zrobił mnie katedralnym spowiednikiem” – śmieje się o. Ireneusz, który nie tylko sporo czasu spędza w konfesjonale, ale również pomaga biskupowi, odprawiając Msze święte w okolicznych parafiach. Jak widać Pan Bóg potrafi zadbać, by w trudnym czasie wojny ludzie mieli swobodny dostęp do sakramentów.
Kury zamiast jajek
Mówi się, że pomagając lepiej dać wędkę niż rybę. Nasze siostry, bracia i wolontariusze Domu św. Marcina de Porres woleli mieszkańcom Andriivki i Czerwonej Górki przywieźć kury zamiast jajek. Miejsca te wciąż wyglądają strasznie, choć ich mieszkańcy wiele już naprawili oraz posprzątali po niechcianych gościach ze Wschodu. Większość zwierząt hodowanych zginęło podczas wojny lub zostało zjedzonych przez stacjonujące tam rosyjskie wojsko. Dlatego długa kolejka uśmiechniętych ludzi ustawiła się do naszego samochodu, by odebrać maleńkie kurczaki, których rozdaliśmy ponad dwa tysiące. W końcu to okres wielkanocny, a kurczak jest znakiem odrodzenia, nowego życia i nadziei.
Z serdecznymi pozdrowieniami i prośbą o modlitwę,
Jarosław Krawiec OP, Kijów, 22 maja
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |