Fot. Archiwum prywatne Oli

Żywy Kościół w więzieniu i na ulicy [ROZMOWA]

Żywy Kościół można też znaleźć w więzieniu i na ulicy. Przekonała się o tym Ola Baran, która już od jedenastu lat spotyka się z więźniami, by opowiadać im o Bogu i wraz z innymi wolontariuszami objaśniać jak powinna wyglądać prawdziwa rodzina. I chociaż życie Oli też nie było łatwe, to dziś czuje się spełniona zarówno prywatnie, jak i zawodowo, o czym opowiedziała Karolinie Binek.

Karolina Binek (misyjne.pl): Motyw przewodni trwającego u nas dwutygodnia to żywy Kościół. Pamiętasz moment, w którym poznałaś właśnie taką formę Kościoła?

Ola Baran: Tak, było to wtedy, gdy pierwszy raz weszłam do kościoła kolejowego w Nowym Sączu na taką młodzieżową mszę. Przed rozpoczęciem Eucharystii ojciec jezuita poprosił, żebyśmy wyszli z ławek i przywitali się ze sobą. Wszyscy zaczęli przytulać się do siebie i mówić do sąsiada: „Dobrze, że jesteś”. Oprócz tego podczas mszy grał fantastyczny zespół. Mnie to totalnie zaskoczyło, bo nie spodziewałam się, że tak może być w Kościele, że Kościół to jest wspólnota ludzi, a nie budynek czy księża. Że Kościół to jesteśmy my. Było to dla mnie niesamowite odkrycie i od tamtej pory mam większą świadomość tego, co to jest Kościół i na czym powinien polegać. Bo mam też doświadczenie takiego Kościoła, w którym ksiądz mówi kazanie niewnoszące nic do mojego życia, siostra organistka gra w takiej tonacji, że trudno śpiewać razem z nią i człowiek tylko czeka, aż msza się skończy. To taki Kościół bez ducha, odpychający, nudny, nieciekawy. Dzisiaj więc, jeśli jestem w jakiejś innej parafii i rozmawiam z tamtejszymi księżmi, to staram się mówić, jakie mam doświadczenia. Niektórzy z nich są otwarci i chętnie słuchają, a inni uważają, że nie warto nic zmieniać, bo ludzie i tak nie będą chcieli żadnych nowości. Natomiast mam taki argument, że jeśli mówimy o młodzieży, która w dzisiejszych czasach odchodzi z Kościoła i nie identyfikuje się z nim, to pierwszym przyciągaczem będzie muzyka czy też chociażby niestandardowe wyjście kapłana do wiernych podczas kazania. Takie sytuacje przyciągają młodzież – bo jest to coś innego, wyjście poza schemat.

W takim razie jestem też ciekawa, w jaki sposób najbardziej lubisz się modlić.

– Moja forma modlitwy, mój język kontaktu – to Pismo Święte i uwielbienie. To są moje dwa języki, które powodują, że relacja z Bogiem Ojcem, z Jezusem i z Duchem Świętym się pogłębia. Mam też taki swój rytuał – kiedy wstaję rano, włączam uwielbienie na YouTubie i się szykuję, w aucie też mam włączone uwielbienie, oprócz tego słucham różnych podkastów i kazań, a wieczorem czytam Pismo Święte. Dostałam też od mojego przyjaciela jezuity słowo na każdy dzień i codziennie je losuję i pytam Boga, co chce mi danego dnia powiedzieć. Bez tych działań nie wyobrażam już sobie dnia. Uwielbiam z Bogiem rozmawiać, uwielbiam Mu o wszystkim opowiadać. Nawet ostatnio rozmawiałam z siostrą zakonną o tym, jak rozmawiać z Bogiem. Mówiłam jej właśnie, że często rozmawiam z Bogiem o emocjach, bo przecież emocje nie są złe. Nawet złość jako emocja nie jest zła. Natomiast jest taka, gdy źle nią pokierujemy, gdy skrzywdzimy przez to drugiego człowieka. Każdą sytuację w swoim życiu przeżywam więc razem z Bogiem. Ale dzięki mojej modlitwie uczę się też słuchać Go. Bardzo często słyszę też od innych osób, że przecież nie trzeba mówić Mu wszystkiego, bo i tak wszystko widzi i wie. Oczywiście, że tak jest. Ale relacja polega na tym, że trzeba nad nią pracować i w niej rozmawiać. Poza tym – to otworzenie się na Boga sprawia też, że otwieram się na Jego łaskę i działanie.

>>> Czy ewangelizacja przez nową technologię jest możliwa? [ROZMOWA] 

Na Jego łaskę i działanie otwierają się z pewnością też osoby, którym to ty pokazujesz żywy Kościół. Są to chociażby więźniowie. Nie miałaś żadnych obaw przed pierwszym spotkaniem z nimi?

– Śpiewałam w chórze gospel, kiedy nasz opiekun duchowy przyszedł na którąś z prób i powiedział, że w naszym mieście tworzy się wolontariat więzienny. Od razu więc się zgłosiłam. Chociaż wcześniej miałam duży problem z mężczyznami, bo wychowałam się bez ojca i sama wychowuję też moją córkę. Mimo to postanowiłam spróbować. Nie miałam w sobie żadnego lęku czy oporu, mimo że miałam wtedy 19 lat. Jednak jako dziecko czy nastolatka nigdy nie potępiałam swoich rówieśników, którzy wdawali się w złe towarzystwo czy też brali narkotyki. Zawsze starałam się im pomóc. Dlatego też na więźniów nie patrzyłam jak na osoby, które popełniły przestępstwo, ale jak na osoby, które pogubiły się w życiu w wyniku trudnych doświadczeń czy też wychowywania się w takiej, a nie w innej rodzinie. Trwa to już wiele lat i przez ten czas bardzo ewoluowało.

Jak wyglądają takie spotkania w więzieniach? To spotkania w jakichś większych grupach?

– Na początku odbywały się spotkania w grupie, do której osadzeni musieli się wpisać na listę. Było w niej od piętnastu do trzydziestu osób. Czasami ja prowadziłam spotkania, czasami inny wolontariusz. Każde z nich dotyczyło innego tematu. Nie były to wyłącznie tematy religijne, oparte na Słowie Bożym. Mówiliśmy też o tym, jaka jest rola ojca w rodzinie, co to znaczy być ojcem, jak być dobrym mężem, jak budować relację damsko-męską, co robić po wyjściu z więzienia, jak poradzić sobie z pokusami. To był szereg tematów i informacji, ponieważ ci ludzie nie mieli doświadczenia życia w zdrowej rodzinie. Nie mieli dobrego przykładu i nie wiedzieli, jak być tym dobrym ojcem czy mężem, a nawet pracownikiem. Dla nas jest to oczywiste, a ci ludzie nie mają pojęcia, co to znaczy. Oni nie wiedzą, że nie można inaczej, że to jest normalne, że jest mama, tata, że się chodzi do szkoły i poświęca czas dzieciom, a rodzice pracują. Większość z nich, co było dla mnie zaskoczeniem, uważało, że ich środowiska są normalne. Tłumaczyłam im więc, że ojciec, który pije i bije mamę nie jest normalnym ojcem. Dopiero wtedy ich światopogląd się zmieniał.

Często zapraszamy na spotkania ludzi, który mieli trudno w życiu, ale udało im się wyjść z tej sytuacji. Przychodzą również kapłani, siostry zakonne, rodziny, które dzielą się świadectwem swojego codziennego życia. Właściwie zawsze towarzyszy nam jakiś ksiądz. Często był to o. Stanisław Majcher z Zakopanego, który ma charyzmat bycia z więźniami. To niesamowity człowiek, który swoją postawą wielokrotnie przemieniał serca chłopaków. Jak widzieli, że przychodził na spotkanie starszy mężczyzna z kulą i z ciężką torbą, to już to powodowało, że go podziwiali, że jemu w ogóle się chce.

Fot. Archiwum prywatne Oli

Więźniowie chętnie zadają pytania wam i zaproszonym gościom? Czy chętnie opowiadają o sobie? A może bywa z tym różnie?

– Często są bardzo śmiali i chętnie włączają się w dyskusję. Oczywiście zależy to też od tego, czy są w nowej grupie, czy też w takiej, w której już od dawna się znają. Mam też świadomość, że wewnętrznie mają jakąś swoją hierarchię i nie mają też do nas pełnego zaufania, bo wiedzą, że to co powiedzą może być wykorzystane. Są też jednak takie osoby, które chłoną wszystko, co staramy się im przekazać. Zadają najróżniejsze pytania. Zwłaszcza gościom i wolontariuszom.

Najczęściej pytają o to, dlaczego w ogóle do nich przychodzimy, bo przecież mamy na wolności tak wiele swoich spraw. Odpowiadam wtedy: „Jesteś dzieckiem Bożym, więc jesteś dla mnie ważny i dlatego tutaj jestem”.

>>> Ks. Rakowski otworzy kościół w sklepie? Znany ksiądz będzie ewangelizował poznańską Łacinę

Masz kontakt z więźniami, którzy już wyszli na wolność? Wiesz, co się u nich dzieje?

– Mam kontakt z chłopakami, którzy jeszcze siedzą oraz z tymi, którzy już wyszli. W wolontariacie jestem jedenasty rok i przez te jedenaście lat poznałam masę historii i mogę powiedzieć, że to, co robimy ma sens i Bóg się tym niesamowicie cieszy. Nawet w Piśmie Świętym jest napisane: „Któż z was, gdy ma sto owiec, a zgubi jedną z nich, nie zostawia dziewięćdziesięciu dziewięciu na pustyni i nie idzie za zgubioną, aż ją znajdzie? A gdy ją znajdzie, bierze z radością na ramiona i wraca do domu; sprasza przyjaciół i sąsiadów i mówi im: «Cieszcie się ze mną, bo znalazłem owcę, która mi zginęła»”. Jeśli chociaż jeden chłopak zmieni swoje życie, to jest to dla nas ogromny sukces. Ale takich owiec poznałam już dużo i to naprawdę jest sukces na miarę nieba. Mam też kolegów, którzy wyszli z więzienia i choć nie są blisko Boga, to zmienili swoje życie. Po wyjściu z więzienia czasami wymieniamy się numerami telefonów lub piszemy do siebie listy. Jeden z chłopaków, który wyszedł powiedział mi, że będzie potrzebował rozmowy ze mną przez dwa lub trzy tygodnie. Bo więzień, który wychodzi z więzienia czuje się jak pies spuszczony ze smyczy. Dlatego też potrzebował kontaktu ze mną, walczy o niego, by nie zboczyć z drogi. Byłam więc z nim przez cały ten czas na łączach, nawet, gdy nie rozmawialiśmy. Wiedziałam, że potrzebuje wsparcia i że to dla niego bardzo ważne. Dlatego był czas, że nikt nie mógł się do mnie dodzwonić.

Pamiętam też, jak jeden z byłych więźniów zadzwonił i powiedział, że ma ważny dzień, bo idzie do grupy przestępczej, w której działał i musi powiedzieć, że do niej nie wraca, bo chce żyć inaczej. Wiedział, że to się może różnie skończyć, bo środowisko przestępcze opiera się na działaniu z korzyściami. Był świadomy, że może już nawet nie wrócić i prosił mnie o modlitwę. Tak też zrobiłam i cały czas wierzyłam, że Bóg pójdzie tam z nim. Dość długo się nie odzywał, ale kiedy już zadzwonił, to powiedział: „Ola, ja nie wierzę, co się stało. Na początku mi w ogóle nie uwierzyli, śmiali się ze mnie. A później poklepali mnie po ramieniu i powiedzieli: «Dobra, młody, idź, zacznij normalne życie«. To jest niespotykane. Byłem w szoku, jak stamtąd wychodziłem. W grupie przestępczej takie sytuacje się nie zdarzają”. Byłam przekonana, że to działanie Boga, bo On działa nieschematycznie i właśnie w taki sposób przerwał schemat działania tej grupy przestępczej.

To historia, która sprawiła, że aż przeszły mnie ciarki… Wręcz trudno w to uwierzyć.

– Takich historii jest znacznie więcej! Był też taki chłopak, w którym ujęło mnie to, że był od samego początku całkowicie szczery. Mówił, że nie przychodzi na spotkania z nami, żeby poopowiadać czy też posłuchać o Bogu, bo ma to wszystko gdzieś, ale przychodzi, bo mu się nudzi pod celą. Odpowiedziałam więc: „Genialnie! Dla mnie nie jest ważna motywacja, dla której tutaj przechodzisz. Nie musimy gadać o Bogu, jeśli nie chcesz, ale o tym, dlaczego tutaj trafiłeś”. I ta szczerość sprawiła, że ten mężczyzna zaczął się otwierać. Wspomnę jeszcze, że wyglądał jak typowy gangster – wysoki, umięśniony i miał tatuaże na całym ciele. A w tym wszystkim był taki szczery i otwarty. Mieliśmy też kontakt, gdy wyszedł z więzienia. I zawsze powtarzał, że gdy wyjdzie, to od razu idzie na panienki, na grubą imprezę i na alkohol, bo musi sobie jakoś te wszystkie lata w więzieniu zrekompensować. Totalnie nie zgadzałam się z tym, ale nie negowałam jego planów, bo to, co mówił wynikało z jego przeżyć, uczuć, pragnień. Zaproponowałam nawet, że może spotkamy się na obiedzie lub kolacji i porozmawiamy. Ku mojemu zdziwieniu zadzwonił do mnie bardzo szybko po wyjściu i powiedział, że jednak zmienił plan, że nie idzie na imprezę, bo wyjeżdża do Anglii, do swojej rodziny, z którą jeszcze niedawno był pokłócony, a teraz sama się do niego odezwała. Mówił, że był zdziwiony, a ja sobie w duchu pomyślałam, że Bóg już działa i chwała Mu za to! Pojechał więc i zaczął pracować w budowlance, często dzwonił do mnie i to było takie urocze, bo jak dziecko pokazywał mi przez kamerkę, że dali mu kask, ochraniacze na kolana, różne śrubki, młotki i niesamowicie się tym cieszył. Bóg dał mi możliwość zobaczenia, dlaczego on się tym cieszy – bo ktoś mu zaufał, bo Łukasz znał swoją przeszłość i sam by sobie nie zaufał. A tutaj to ludzie mu zaufali i dali wartościowy sprzęt, dzięki któremu może pracować na budowie.

To są historie, po których ja później płaczę i uwielbiam Boga w tym, co robi. Jest też historia Roberta, którego poznałam w więzieniu w Nowym Wiśniczu. Robert podszedł do mnie po jednym ze spotkań i powiedział, że bardzo poruszyło go spotkanie małżeństwa, które zaprosiliśmy, a które nie mogło mieć dzieci i założyło rodzinny dom dziecka. Byli też bardzo wierzący, więc zaprosiliśmy ich do podzielenia się swoim świadectwem. Dzielili się z nami bardzo trudnymi historiami. Mieli w domu na przykład chłopca, którego mama kąpała we wrzątku i znęcała się nad nim tak bardzo, że miał traumę i uraz do wody, a żeby w ogóle chciał się czegoś napić, to trzeba było kupić mu specjalne kubki z rurką, w których nie widać, co jest w środku. Na spotkaniu z tym małżeństwem widziałam poruszenie w oczach chłopaków, mimo że starali się je ukryć. I właśnie po ich wizycie podszedł do mnie Robert i powiedział, że sam wychowywał się w domu dziecka i że jest natchniony tym, co usłyszał, więc chciałby bardzo zmienić swoje życie. Dałam mu wówczas swój numer telefonu i obiecałam, że będziemy działać. I rzeczywiście tak było. Gdy Robert wyszedł z więzienia, wprowadził się do miasta, w którym było więzienie i dołączył do wspólnoty. Miał w sobie duże pragnienie bliskości i rodziny. Zaczął więc przyjeżdżać do tamtego małżeństwa i pomagał im w prowadzonym przez nich rodzinnym domu dziecka. Skutkiem tego wypełniały się jego własne braki z dzieciństwa i mimo że sam nie dostał ciepła od rodziców, to dawał je tamtym dzieciom – opiekował się nimi, kolorowali razem, rysowali i budowali z klocków. Później Robert wyjechał za granicę i założył swoją firmę. I mimo że nie mamy za często kontaktu, to zawsze składa mi życzenia na urodziny, na Dzień Kobiet i na święta, a przy okazji dziękuje za spotkania w więzieniu.

Mimo tych wielu sukcesów i „nawróconych owiec” masz czasem jakieś gorsze momenty w tym działaniu?

– Wielokrotnie miałam takie przemyślenia, że po co ja w ogóle chodzę do więzienia, bo przecież ci osadzeni patrzą na mnie tylko jak na mięso i mają jakieś głupie myśli na mój temat i lepiej żeby chodzili tam faceci. Ale odcięłam te myśli raz na zawsze. Bóg mi udowodnił przez świadectwa chłopaków, że wnoszę do więzienia żywego Jezusa, a On już wie, co ma dalej robić.

fot. Matthew Ansley/Unsplash

Mówimy o Bogu i o Jezusie. Wiem też, że bliski jest Ci Duch Święty. To poznawanie Trójcy było chyba u Ciebie takim procesem?

– U mnie poznawanie Trójcy było procesem. Najpierw poznałam Boga Ojca, potem Chrystusa i dopiero później Ducha Świętego. Dziękuję Bogu, że to było w takiej kolejności i w takim obrębie czasowym. Bo byłam dzieckiem wychowującym się bez ojca, a Bóg przyszedł do mnie i objawił się jako Bóg Ojciec. Byłam wiec najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, że Bóg stał się moim tatą. Bo jakby przyszedł do mnie jako Jezus, jako młody mężczyzna, to w tamtym okresie życia na pewno bym Go nie przyjęła. Wtedy żyłam w ogromnym zranieniu i konflikcie do facetów. Gdyby ta kolejność była inna, to w tamtym czasie nie uwierzyłabym też w Ducha Świętego. Ale On zna moje serce i serce każdego z nas i wie, jak przyjść, żeby nie zranić, żeby nie wywoływać negatywnych odczuć. Parę lat po tym, jak poznałam Boga Ojca byłam więc przygotowywana na poznanie Jezusa Chrystusa. Przyszedł do mnie w Wielkanoc, kiedy, przeglądając Facebooka, trafiłam na artykuł o całunie. Zaczęłam go czytać i Jezus zaczął dotykać moje serce. Czytałam, że na Jego ciele było ponad 600 ran, że było tak zmasakrowane, że jak wisiało na krzyżu, to nawet nie było wiadomo, czy to ciało kobiety czy mężczyzny. I gdy sobie uświadomiłam, że ta osoba tak cierpiała, to płakałam jak bóbr. Padłam wtedy na kolana i zaczęłam przepraszać Jezusa za moje grzechy i życie, zaczęłam wołać: „Nie dało się mniej cierpieć? Nie można było chociaż mniej tych ran albo chociaż bez korony cierniowej czy bez plucia ci w twarz, żebym uwierzyła, że naprawdę mnie kochasz?”. To był drugi moment w moim życiu, kiedy przyjęłam miłość Bożą i od tamtej pory Jezus jest częścią mojego życia tak samo jak Bóg Ojciec.

>>> Z Ewangelią od domu do domu – katolicy, którzy dzielą się wiarą „jak Świadkowie Jehowy”

Był też jakiś szczególny moment, w którym poznałaś Ducha Świętego?

– Tak, parę lat później na warsztatach modlitwy o uzdrowienie poznałam Ducha Świętego, który przyszedł w taki sposób, że Pan Bóg przez tyle lat budowania relacji ze mną wprowadził mnie na całkiem inny poziom duchowości polegającej na modleniu się nad daną osobą i widzeniu obrazów, o których nikt nie wie. I tak z Duchem Świętym działam od roku i On otworzył moje serce na ewangelizację uliczną. Życie z Nim to jest jazda bez trzymanki, wychodzenie ze strefy komfortu. Kiedy się modlisz, dodajesz obraz, który może być z twojej świadomości, z twoich pragnień. Mówiąc o tym, co zobaczyłeś, ryzykujesz wyśmianiem oraz tym, czy w ogóle to trafi do danej osoby. Ja jednak uwielbiam to uczucie, bo w tej przestrzeni jestem małym dzieckiem – razem z moimi znajomymi dopiero się tego uczę. Kilka dni temu chociażby modliliśmy się nad kobietą, która była krawcową i miała problemy z karkiem. Po naszej pierwszej modlitwie nad nią zaczęła czuć gorąco na karku. Po drugiej było jej już trochę lepiej. A po trzeciej została uzdrowiona. Zadzwoniła do nas następnego dnia i powiedziała, że nie czuje bólu. W takich sytuacjach działa więc Duch Święty, który pokazuje konkretny obraz, za którym warto pójść.

Któryś z tych obrazów zapadł Ci najmocniej w pamięć?

– Kiedyś wyszłam z kościoła po Eucharystii młodzieżowej i byłam niesamowicie podbudowana – były piękne pieśni i bardzo dobre kazanie. Czułam wręcz, że ten dzień nie może się tak skończyć, że chciałabym jeszcze zrobić coś razem z Bogiem. Dlatego poprosiłam Boga, żeby pokazał mi osobę, która musi dzisiaj o Nim usłyszeć. Została mi ona przedstawiona jako blondynka w dżinsowej kurtce. Najpierw oczywiście pomyślałam sobie, że to może pomyłka, bo jest zima i może to jednak jakaś niebieska kurtka. Ale później jeździłam po mieście i zobaczyłam właśnie taką osobę – miała blond włosy, kurtkę z dżinsu i… była z mamą. Mimo to postanowiłam wyjść z samochodu i do nich podejść. Wcześniej poprosiłam też znajomych, żeby modlili się o moje wyjście na miasto i razem dostaliśmy informacje, że ta dziewczyna ma do uleczenia ranę po jakimś mężczyźnie. Powiedziałam jej więc, co tutaj robię i że Bóg przyjdzie i zagoi tę ranę, na co jej mama odparła, że to jest niemożliwe, bo córka ma dopiero piętnaście lat i nie w głowie jej faceci. Mój obraz został więc zablokowany. Wróciłam do samochodu z poczuciem bezradności i tego, że mogłam jednak zachować się inaczej. Nie dawało mi to spokoju. W międzyczasie pisałam ze znajomymi, rozmawiałam z mamą i nagle patrzę, a z rogu ulicy wychodzi jeszcze raz ta dziewczyna z mamą. Minęłyśmy się i starsza z nich zapytała, czy znalazłam wreszcie tę dziewczynę. Odpowiedziałam więc, że nie, ale że jak ją znajdę, to powiem jej, że Jezus ją kocha i że przyjdzie ze swoim uzdrowieniem do rany po tym mężczyźnie. To kolejne spotkanie było tak niesamowite, że wsiadłam do auta i krzyczałam ze szczęścia.

Żyjesz historiami innych, one cię wypełniają. A znajdujesz czas na swoje prywatne życie wśród tylu zajęć?

Tak, oczywiście. Mam czas na wszystko – na pracę, na spędzanie czasu z moim dzieckiem, na ewangelizację, na wyjazdy do więzienia, na modlitwę ze znajomymi, na Eucharystię, a nawet na pracę w ogrodzie. Mój grafik układa mi Bóg. Czasem oczywiście zdarzają się sytuacje, że nie mam możliwości, żeby pojechać, by się za kogoś pomodlić. Dlatego ważne jest, żeby mieć w takich sytuacjach poukładane priorytety. Mój priorytet to moje dziecko, bo jest dla mnie najważniejsze, bo wychowuję je razem z Bogiem – jestem odpowiedzialna za rozwój mojej córki, za to, co jej dam. I wiem, że Bóg sobie znajdzie osoby, które pomodlą się za tę osobę, za którą ja w danej chwili nie mogę. Czasu, który może dać dziecku mama nie wypełni babcia, ciocia czy kuzyn. Na szczęście nie muszę często robić czegoś kosztem czegoś innego.

Czyli można powiedzieć, że czujesz się spełniona na każdym polu.

Nie mam w swoim życiu tego, co bym chciała, na przykład nie mam męża, bo zawsze chciałam i nadal chcę, żeby moje dziecko wychowywało się w pełnej rodzinie.  Nie podróżuję, a to jest moje ogromne marzenie, nie mam też wielu innych rzeczy. I ten stan zupełnie mi nie przeszkadza. Czuję się totalnie spełniona, czuję, że mam misję życiową i że realizuję ją razem z Bogiem. Idziemy w to razem. I mnie to wypełnia bardziej niż relacja z facetem i bardziej niż zwiedzanie świata. Bo wszyscy, niezależnie od tego, w jakim miejscu życiowo obecnie jesteśmy, potrzebujemy siebie do budowania królestwa Bożego na ziemi. Bo ja przychodzę do więzienia i opowiadając na różne tematy, buduję w jakimś stopniu chłopaków. A ich historie, ich przemiany i refleksje budują mnie. Można powiedzieć: abstrakcja – jak przestępca, kryminalista może budować? No może. Bo jeśli usłyszę jego historię życiową, to często jest bardzo podobna do mojej, ale on jest w więzieniu, a ja na wolności. Jednak zanim poznałam Boga, to byłam w więzieniu emocjonalnym, które mnie blokowało przed różnymi działaniami. My się niczym nie różnimy. Każdy ma bagaż doświadczeń, każdy ma swoją własną historię, którą dźwiga i dlatego jesteśmy sobie potrzebni, żeby budować królestwo Boga na ziemi. Nic nie dzieje się przypadkiem. Trafiłam przecież do więzienia, gdzie są sami faceci, a miałam do nich uraz, który powodował, że byłam bardzo zamknięta na jakikolwiek kontakt z nimi. Można to wyjaśnić na prostym przykładzie. Kiedy mamy ranę na ciele, to żeby się zagoiła, musimy ją dotknąć, wyczyścić, nałożyć maść, przykleić plaster. I wtedy się zagoi. I tak samo jest tutaj. Mamy rany psychiczne, różne zranienia, i żeby je wyleczyć, to musimy ich dotknąć, musimy w nie wejść i przerobić je, najlepiej z Panem Bogiem. Ja to wiem dzisiaj jako osoba świadomie żyjąca z Bogiem i po studiach pedagogicznych, ale wtedy tego nie wiedziałam. Dzisiaj wiem, że poprzez swoje trudne i ciężkie doświadczenia życiowe jestem w najlepszym miejscu, a tym, który prowadzi mnie za rękę przez to życie jest sam Jezus Chrystus.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze