Fot. Anastazja Bakka

Benia Franek: Pan Bóg dokładnie wiedział, jakie dzieci mi dać [ROZMOWA] 

Benia Franek jest mamą trójki adoptowanych dzieci. Prowadzi też konto na Instagramie, na którym przybliża adopcyjną rzeczywistość i łamie stereotypy związane z tym tematem. O tym, o niepłodności oraz o budowaniu więzi z adopcyjnymi dziećmi opowiedziała w rozmowie z Karoliną Binek. 

Karolina Binek (misyjne.pl): Na swoim blogu napisałaś kiedyś: „Mam dosyć tych okropnych stereotypów na temat chrześcijan, katolików”. Często spotykałaś się z takimi stereotypami? 

Bienia Franek: Może zacznę od tego, że bloga założyłam z innych pobudek niż te, dla których teraz go prowadzę. A stereotypy, o których wtedy myślałam, to te, że katolicy są zamknięci, nienowocześni, może trochę zaściankowi. I to jak się ubierają katolickie kobiety – że chodzą w workach pokutnych, ciągle smutne, nie malują się itd. Zakładając bloga, chciałam przełamać ten stereotyp i pokazać, że kobieta katolicka może być przebojowa, odważna, że może ubierać się kolorowo i fajnie, nie tylko skromnie, nie tylko w sukienki i w spódnice do kostek. Chciałam też pokazać, że kobiety katolickie nie zamykają się w swoich kręgach, tylko naprawdę żyją wśród nas.  

W Twoim życiu wiara była obecna od zawsze? 

– W moim życiu wiara była obecna od zawsze. Z mojej totalnie subiektywnej perspektywy ma to swoje plusy i minusy. Wychowałam się w rodzinie katolickiej. Widzę ten fundament, który dali mi rodzice – wspólna codzienna modlitwa rodzinna, chodzenie z mamą na nabożeństwa majowe, na różaniec. Później chodziłam też w podstawówce i w gimnazjum z koleżankami do kościoła i to też dało mi niesamowite podwaliny pod moją wiarę. Myślę, że to jest ciekawe, bo często przecież inni ludzie tak mają, są wychowywani w katolickich rodzinach, uczestniczą w życiu Kościoła, a później coś się dzieje, że tego nie kontynuują. U mnie to była świadoma decyzja, że nawet w dorosłym życiu Bóg dalej jest dla mnie Tym, któremu świadomie i dojrzale powierzam swoją przyszłość. Z drugiej strony – gdy słucham historii o ludziach, którzy nawrócili się jako nastolatkowie, studenci czy jako dorośli, to myślę: „Wow, Pan Bóg ich tak bardzo dotknął, dał im jakiś taki znak”. Często też widzę, że osoby nawrócone są bardzo gorliwe, a mi czasami ta wiara na co dzień powszednieje. To, co mi pomaga, to po prostu wierność – Panu Bogu, modlitwie, czytaniu Pisma Świętego, powołaniu. Nawet jeżeli bywa szaro i ponuro w sercu, na dworze czy w życiu, to ta wierność dalej jest i pomaga mi wytrwać w wierze. 

Miałaś kiedyś w życiu moment, gdy pojawił się w Tobie bunt wobec Boga? 

– To nie był taki klasyczny bunt, bardziej totalne niezrozumienie. To był moment, kiedy oboje z mężem dowiedzieliśmy się, że mamy problem z niepłodnością. Wzięliśmy ślub, kiedy miałam 25 lat, a mój mąż 27. Idąc za mądrymi radami psychologów i znajomych – chcieliśmy zaczekać dwa lata, aż zaczniemy powiększać naszą rodzinę, bo oboje chcieliśmy mieć dzieci. Nawet zaczęliśmy starać się trochę wcześniej niż zakładaliśmy. Po trzech miesiącach nieudanych prób doszliśmy do wniosku, że w porządku, przecież czasami wychodzi szybciej, czasami wolniej. Ale u nas nadal to się przedłużało. Po badaniach i po diagnozie okazało się, że i u męża, i u mnie jest problem. Wtedy było w nas takie totalnie niezrozumienie wobec Pana Boga i pytanie do Niego: „Dlaczego nas tym dotykasz?”. Przecież ja jestem katoliczką od urodzenia, mąż nawrócił się jako nastolatek, byliśmy wierni, udzielaliśmy się w duszpasterstwie akademickim. Nie potrafiliśmy więc zrozumieć, dlaczego Bóg nas tym dotyka. Był to okres częstego płaczu. Nie odeszliśmy od Pana Boga, nie wątpiliśmy w Jego miłość do nas. Ale totalnie nie rozumieliśmy, co się dzieje i dlaczego tak jest. 

Pamiętasz dzień lub moment, kiedy zaczęłaś pierwszy raz myśleć o tym, że adopcja też byłaby dobrym rozwiązaniem? 

– Tak. To też jest ciekawe, bo byliśmy na kursie przedmałżeńskim, takim wyjazdowym weekendzie dla narzeczonych organizowanym przez ks. Orzechowskiego, i tam mieliśmy pracę w parach. Padło podczas niej pytanie do przegadania w parze: „Co jeśli nie będziemy mogli mieć dzieci biologicznych?”. Odpowiadając, stwierdziliśmy, że zdecydujemy się wtedy na adopcję. Nie wzbudzało to w nas żadnych emocji czy wątpliwości. Ale w życiu nie przypuszczaliśmy, że to będzie nasza rzeczywistość. To też ciekawe, że Pan Bóg na ten czas, kiedy się staraliśmy o dziecko, dał nam relację z naszymi znajomymi, którzy przechodzili przez proces adopcyjny. Opowiadali nam o tym, jak przez to przechodzą, jak to wszystko wygląda. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że kończymy leczenie, że mamy dosyć tego, że czas nam przecieka przez palce. Zdecydowaliśmy, że i my zadzwonimy do ośrodka i zapytamy o kurs adopcyjny. 

>>> Tłumaczenia Uwielbienia – Maja i Mela tłumaczą piosenki wielbieniowe na język polski [ROZMOWA]

Jak to wszystko wygląda? Jak przebiega taki kurs? 

– Najpierw, kiedy dzwoni się do ośrodka adopcyjnego, dostaje się wiadomość, że trzeba czekać bardzo długo na sam kurs. Nas poinformowano, że będzie to trwało ponad rok. Czuliśmy, że tracimy grunt pod nogami. Myśleliśmy, że takich ludzi jak my to przyjmują z otwartymi ramionami. A okazało się, że jest kolejka chętnych na bycie rodzicami adopcyjnymi. Po wykonanym telefonie odbywa się spotkanie z panią psycholog w ośrodku adopcyjnym, w trakcie której opowiadaliśmy, dlaczego chcemy zostać rodzicami adopcyjnymi. Wtedy szczerze odpowiedzieliśmy, że leczenie nie przynosi skutku, staramy się już długo i nie chcemy już dłużej czekać. Mówiliśmy, że jesteśmy otwarci na to, aby zostać rodzicami adopcyjnymi. Na tym etapie wypełnia się też testy psychologiczne. Jeden z nich to test osobowości, a drugi to test postawy rodzicielskiej, który ma odpowiedzieć na pytanie, jakimi rodzicami bylibyśmy w przyszłości. Kiedy te testy są uzupełnione, to po jakimś czasie przychodzą do nas panie, które prowadzą kurs. Przynajmniej w ośrodku dolnośląskim we Wrocławiu jest tak, że pani psycholog oraz pani pedagog przychodzą do nas do domu. Pamiętam, że wtedy wysprzątałam mieszkanie na błysk, chociaż nikt nie chodził w białych rękawiczkach i nie sprawdzał, czy mamy kurz na półkach. Podczas takiej wizyty poza rozmową panie chciały zobaczyć też, gdzie widzimy w mieszkaniu miejsce dla dziecka, gdzie będzie łóżeczko. To nie musi być duże mieszkanie, bo sami mieliśmy wtedy dwa pokoje i 50 metrów kwadratowych. Później czekaliśmy już na sam kurs. Po niespełna pół roku czekania na kursie pojawiło się miejsce. Było to jedenaście spotkań, które odbywały się raz w tygodniu, każde spotkanie trwało cztery godziny. I ten kurs odbywał się w grupie. To też oczywiście zależy od ośrodka. U nas było siedem par, a my byliśmy jedną z młodszych. W czasie tego kursu została nam przedstawiona sytuacja adopcyjna w Polsce, wytłumaczono nam, że owszem, w domach dziecka są dzieci, ale nie zawsze są wolne prawnie. Dowiedzieliśmy się, jak takim dzieckiem się zajmować. Rodzice adopcyjni, którzy nie mają biologicznych dzieci nigdy nie byli na szkole rodzenia i te spotkania są czymś takim zastępczym – uczymy się podczas nich, jak zajmować się dzieckiem, jak je pielęgnować, jak się z nim bawić. Były też takie praktyczne informacje – jak możemy reagować jako rodzice adopcyjni na różne sytuacje, które mogą zastać dziecko w przedszkolu. Oprócz tego wytłumaczono nam również aspekty prawne. Po zakończeniu kursu odbywa się jeszcze jedno spotkanie, podczas którego panie pytają się o to, na jakie dziecko przyszli rodzice są gotowi, jakie dziecko mogą przyjąć. My przez cały ten kurs mieliśmy bardzo szczerze podejście – nie chcieliśmy ukrywać i udawać, że jesteśmy bohaterami, że jesteśmy w stanie przyjąć dziecko w każdej sytuacji. Ja na przykład powiedziałam, że nie jestem w stanie przyjąć dziecka z niepełnosprawnością. Gdyby pojawiło się takie dziecko biologiczne, to bym je oczywiście kochała i nauczyłabym się o nie dbać. Ale jeżeli decyduję się na adopcję i mam wpływ na to, jakie to dziecko może być, to zdecydowaliśmy wspólnie z mężem, że chcemy, żeby to dziecko było zdrowe, miało do trzech lat, płeć obojętna. To są takie bardzo powszechne i oczywiście akceptowane przez ośrodek kryteria. Po tej rozmowie czeka się na telefon. To także zależy od ośrodka. Mogą być to dwa tygodnie, a może być kilka lat. My czekaliśmy pięć miesięcy. Później, kiedy jest ten telefon, spotykamy się w ośrodku adopcyjnym, oglądamy dokumentację dziecka. Bo ośrodek ma obowiązek powiedzieć wszystko, co wie na temat tego dziecka i jego rodziny. A często jest tak, że wie niewiele. Ale pokazuje to, co udało mu się dowiedzieć – czy jest jakiś nałóg w rodzinie, czy na dziecko mogą zostać przeniesione jakieś choroby genetyczne, jak wyglądał poród, czy dziecko ma rodzeństwo. Później spotykamy się z dzieckiem tam, gdzie ono przebywa – czy to w szpitalu, jeśli jest to noworodek, czy to w domu dziecka, czy w rodzinie zastępczej. Po jakimś czasie dziecko jest zabierane do domu i czekamy na rozprawę sądową.  

To czekanie i te wszystkie trzy telefony z ośrodka też zapadły Ci w pamięć? 

– Tak. To też jest niesamowite, bo mam poczucie, że czekanie to jest coś, co towarzyszy rodzicowi adopcyjnemu niemal cały czas. Bo najpierw jest czekanie na proces adopcyjny, później na ten telefon, na datę rozprawy sądowej. Pamiętam, że pierwszy telefon w sprawie Łucji dostałam półtora miesiąca po tym, jak dostałam awans w pracy, jak zostałam kierownikiem działu. Pomyślałam sobie: „No fajnie, świeżo upieczony kierownik działu dostaje telefon, że jak dobrze pójdzie, to za dwa lub trzy tygodnie pójdzie na urlop macierzyński”. Pamiętam, że to były dla mnie bardzo duże emocje. Na szczęście mój szef – Niemiec – był bardzo spokojny i przyjął wszystko z ogromnym zrozumieniem. Załatwił mi zastępstwo i powiedział, żebym się nie przejmowała. Zatem ten pierwszy telefon był naprawdę bardzo emocjonujący. Drugi z kolei zadzwonił, kiedy siedziałam z Łucją na L4, bo była przeziębiona. Pamiętam, jak wtedy podskakiwałam z radości i zaraz po telefonie padłam na kolana, żeby podziękować Panu Bogu. Z kolei trzeci telefon rozdzwonił się po moich urodzinach i dowiedziałam się wtedy, że jest chłopiec, który czeka na rodziców. Dziś mogę więc powiedzieć, że jestem bardzo zadziwiona, jak Pan Bóg wybiera te dzieci i te momenty, żeby właśnie w danym momencie życia obdarzyć nas kolejnym dzieciątkiem. To taka niesamowita wdzięczność, radość, otwartość, ale i stres. Bo przecież nie znamy tego dziecka, nie wiemy wszystkiego o jego rodzinie. Ale jest w tym wszystkim także ekscytacja na taką nową przygodę. 

Fot. Archiwum prywatne Beni Franek

Budowanie więzi z dzieckiem adopcyjnym to długi proces? Czy to też zależy od dziecka? 

– Moim zdaniem to też zależy od wieku dziecka. Kiedy dziecko ma kilka lat i przebywa w domu dziecka lub w rodzinie zastępczej, to budowanie więzi wygląda wtedy tak, że potencjalni rodzice adopcyjni odwiedzają to dziecko tak często, jak tylko mogą – wyjeżdżają razem na wycieczki, bawią się z nim na terenie domu dziecka czy też domu zastępczego. Chodzi o to, żeby dziecko ich w ogóle poznało i się z nimi oswajało. Później bierze się je na przykład na weekend i z czasem te dzieci zostają z nimi coraz dłużej – i tak trwa budowanie tej więzi. U nas z kolei te dzieci były małe. Łucja miała cztery miesiące, gdy została przez nas adoptowana, Hubert 12 dni, a Michał miesiąc. Było tak, że nie odwiedzaliśmy ich często, były to maksymalnie dwa lub cztery spotkania i później zabieraliśmy je do domu. Pamiętam, że z Łucją było tak, że miałam taką świadomość, że w łóżeczku leży dziecko. Podeszłam do niej, wyciągnęłam rękę i powiedziałam: „Hej, jestem twoją nową, adopcyjną mamą. Miło mi cię poznać”. Bo tej więzi nie ma od razu. I to jest naturalne. Owszem, może być zachwyt nad maluszkiem, ale żeby powstała więź, to trzeba się nastawić na jej naturalne budowanie. Pamiętam, że w przypadku Łucji tak po trzech tygodniach pobytu u nas coś się we mnie „przestawiło” i czułam się jej mamą. Poczułam, że ona jest moją córką. A później z każdym kolejnym dzieckiem łapałam ten kontakt coraz szybciej i wcześniej byłam z nimi związana. Nie mamy przecież tych dziewięciu miesięcy na nawiązanie więzi – jak kobieta w ciąży. Ale z czasem przy naturalnych czynnościach – przy pielęgnowaniu, przy zabawie czy przy karmieniu butelką ta więź zaczyna się pojawiać.  

W jednym z postów na Instagramie napisałaś słowa: „Bóg dokładnie wiedział, jakie dzieci mi dać, żebym była święta”. Mogłabyś je rozwinąć? 

– Nie wiem, jak to jest mieć dzieci biologiczne. Być może jest tak, że mamy biologiczne doświadczają absolutnie tego samego, co ja. Ja doświadczam czegoś takiego, że moje dzieci są zupełnie inne niż ja. Nie dziedziczą po mnie żadnych cech charakteru, żadnych cech temperamentu, smykałek do czegoś. Może coś ode mnie wezmą, a może nie. Każde z moich dzieci ma taką cząstkę, która jest dziedziczna, a której ja, nawet gdybym poświęciła wiele pracy, nie będę w stanie zmienić. Po prostu mają temperament albo taką część siebie, która jest diametralnie inna ode mnie. I widzę, że tam, gdzie się różnimy, tam jest dla mnie takie pole do wzrostu duchowego. Pewnie jak każdy rodzic ćwiczę swoją cierpliwość, ale dla mnie to jest bardzo dotkliwe, bo ja mam z tym problem i szybko się zapalam. A ważne jest przecież chociażby to, jak zareaguję, gdy czasami mój synek jest nieprzewidywalny – na przykład jednego dnia zje na śniadanie coś, co lubi, a drugiego dnia już nie chce tego jeść. Oczywiście, czasami zdarza mi się zareagować gniewem i irytacją, ale to jest dla mnie duże pole do ćwiczenia się w cnotach. I tak sobie myślę, że Pan Bóg dokładnie wiedział, jakie dzieci mi dać. Dał mi takie, przy których będę dążyła do świętości, pracując nad sobą we współpracy z łaską. Bo przecież to nie jest tylko moja cierpliwość, tylko przede wszystkim współpraca z Nim.  

Rozmawiacie z dziećmi o tym, że są adoptowane? 

Rozmawiamy o tym ze wszystkimi dziećmi, nawet z naszym najmłodszym synkiem Michałem. To też jest bardzo dobre, że ośrodek w czasie kursu uczy nas tego, żeby od początku rozmawiać z dzieckiem o adopcji. Jest to ważne, bo to pomaga im w oswojeniu się z myślą, że są adoptowane. To normalizuje te myśli – to nie jest gorsze rodzicielstwo. To jest po prostu inne rodzicielstwo. Pamiętam, gdy Łucja i Hubert byli mali i spali na piętrowym łóżku, a ja siadałam razem z nimi wieczorem i opowiadałam im bajkę, że dawno, dawno temu urodziła się dziewczynka, której mama nie mogła się nią zająć i zdecydowała, że odda ją do adopcji. W tym samym czasie żyli też Benia i Krzysiek, którzy bardzo chcieli mieli dziecko, ale nie mogli. I dlatego wtedy, kiedy spotkali Łucję, to od razu się w niej zakochali. Później opowiadałam podobną historię Hubertowi – że dawno temu pewien chłopczyk urodził się w szpitalu, ale jego mama nie mogła się nim zająć i pan sędzia zdecydował, że pójdzie do rodziny Beni i Krzyśka. Poprzez opowiadania, bajki, książki i zwyczajne rozmowy my tę adopcję normalizujemy. Pamiętam, jak Łucja miała zadanie w przedszkolu, żeby narysować swoje drzewo genealogiczne. Przykleiła na nim zdjęcia członków naszej rodziny, a później narysowała, jak wyobraża sobie swoją mamę i swojego biologicznego tatę. Narysowała mamę w blond włosach i tatę w długich włosach. Dla niej było to coś normalnego. Nienachalnie, ale mówimy, że nasze dzieci mają rodziców biologicznych, że mają dwie mamy i dwóch tatusiów. I one to przyjmują. Na pewno przyjdzie taki czas, kiedy będą chciały dowiedzieć się czegoś więcej na temat swojego pochodzenia, może odszukać swoich rodziców biologicznych albo swoje rodzeństwo. I wtedy nasza rola będzie polegała na tym, żeby tę ciekawość pomóc im zaspokoić. Nie mówię, że to będzie dla nas łatwe i nie mówię, że będę na to gotowa. Nie mam zielonego pojęcia, jak do tego wszystkiego podejść i jestem pewna, że będzie to wzbudzało we mnie ogromne emocje. Ale zostawiam przyszłość Panu Bogu. On pomoże mi to ogarnąć, a ja na razie dzień po dniu staram się, tak jak umiem, kochać moje dzieci, wychowywać je i przy okazji, jak zdarzają się jakieś sytuacje społeczne, na przykład widzimy jakąś mamę w ciąży, to opowiadam, jak pojawiają się dzieci. Mówię, że można je urodzić, ale też że można je adoptować. I one przyjmują to naturalnie jako taki stan rzeczy, niepodważalny. Nie drążą. Na drążenie jeszcze przyjdzie pora. Ale na razie to po prostu przyjmują. 

Skoro wcześniej nawiązałam już do Instagrama, to nie sposób nie zapytać o to, dlaczego zdecydowałaś się pokazywać swoje życie w mediach społecznościowych? 

– Robię to, ponieważ adopcja może nie do końca jest tematem tabu, ale na pewno jest tematem niszowym. Na rekolekcjach dla osób, które mają trudność z poczęciem, a które prowadzimy, mówimy również o adopcji i często spotykam się z czymś takim, że ludzie, którzy bardzo chcieliby mieć dziecko, nie mają nikogo wśród znajomych, kto zdecydowałby się na adopcję. I stwierdziłam, że skoro lubię mówić o sobie, to mogę na luzie pokazywać naszą codzienność – nienachalną, szczerą. Mogę pokazywać blaski i cienie tej codzienności. Robię to po to, żeby ktoś, kto nie zna nikogo, kto adoptował dzieci, mógł zobaczyć, jak to wygląda. Ja sama tego nie doświadczyłam, ale słyszałam od innych ludzi, którzy mieli wątpliwości co do adopcji, że takie dzieci to patologia, że jakaś „ciocia Krysia” ma znajomą, która powiedziała, że jej sąsiadka adoptowała dziecko, które robiło jej straszne rzeczy. Dlatego bardzo chciałam złamać ten stereotyp. Ja nie mam oczywiście gwarancji, że moje dzieci w przyszłości nie będą popełniały błędów. Pewnie będą je popełniały. Ale nie na wszystko mam wpływ. Pokazuję tę naszą adopcyjną codzienność taką, jaka jest. Pokazuję, że są jakieś wyzwania, ale jest też w tym wszystkim dużo piękna. Absolutnie nie chcę nikomu czegoś udowadniać. Po prostu chcę dzielić się tym, jak to wygląda. Bo może ludzie nie wiedzą, bo może siedzą w jakichś stereotypach. A ja pokazuję, jak to jest u mnie.  

>>> Julia Wojdyła: po nawróceniu moje życie zmieniło się o 180 stopni [ROZMOWA]

Jest rodzina, jest Instagram i powrót do pracy. Jak udaje Ci się to wszystko ogarnąć? 

– Właśnie nie do końca ogarniam. Mam to szczęście, że pracuję na pół etatu i to jest ogromna ulga, bo mam inną stymulację intelektualną, której bardzo potrzebowałam przy powrocie do pracy. Moje dzieci mają z kolei różne potrzeby, często wcale nieodbiegające od tych w rodzinie z dziećmi biologicznymi – wizyty u lekarzy, szkoła, uczenie się wierszyków, nauka piosenek na pamięć… Ostatnio na przykład Łucja powiedziała, że zadeklarowała się, iż na szkolne przedstawienie przygotuje most z kartonu. Na początku oczywiście nie byłam zbyt zadowolona, ale później stwierdziłam, że pewnie, że ogarniemy to. Często więc zdarza mi się takie żonglowanie priorytetami. Nie mam czystego domu. Trudno. Ale dbam o to, żeby moje dzieci i mąż byli zadbani. Dbam o to, żeby mimo wszystko odpoczywać. Bo jestem osobą, która łatwo wpada w wir zadań. To wcale nie jest proste, ale zastanawiam się, na czym zależy mi dzisiaj, w tym tygodniu lub w tym miesiącu. Staram się zachować cząstkę siebie, takiej Beni, która nie jest żoną, nie jest mamą, nie jest instagramerką. Beni, która po prostu robi coś, co jest spójne z moją naturą. Czy to jest po prostu zwykłe czytanie książki albo zapatrzenie się w kaczki lecące w kluczu na niebie. To wszystko staram się wplatać w naszą codzienność. Do tego dochodzi jeszcze wspólnota małżeńska, rekolekcje – jest tego dużo. Ale jeśli zgodzimy się, że pewne rzeczy nie będą naszymi priorytetami na danym etapie, to damy radę. Bo ja będę miała kiedyś czysty dom. Jednak nastąpi to pewnie wtedy, kiedy moje dzieci dorosną, kiedy nie będę musiała zmieniać im pieluch i odrabiać z nimi lekcji. A teraz pozostaje mi na to czekać.  

Jak patrzysz teraz z perspektywy czasu na swoje życie to możesz powiedzieć, że wszystko było po coś? 

– Tak, jak patrzę z perspektywy czasu, to widzę, że wszystko było po coś. Te trudne chwile, które przeżywaliśmy z mężem z powodu naszej niepłodności, te wszystkie nasze wylane łzy… Pan Bóg wyprowadził z tego wszystkiego dobro. Najpierw mieszkaliśmy w pięć osób z psem w dwupokojowym mieszkaniu, a potem udało nam się z Jego pomocą zbudować dom. I z tych różnych rzeczy, z przeszłości mojej i męża, z problemów i chorób, Bóg wyciąga dobro. Często tego nie widzimy, kiedy to akurat przeżywamy. Ale właśnie takie zaufanie, zgoda na to, że nie wiem, co przyniesie mi kolejny dzień, ale godzę się, żeby przeżyć go z Panem Bogiem – to nas doprowadzi do czegoś, czego jeszcze nie widzimy. Ja teraz też przeżywam różne trudności, których nie rozumiem, nie wiem, po co one są. Ale godzę się na to, idę z Panem Bogiem krok po kroku i czekam, aż On przez to mnie czegoś nauczy, na coś mnie otworzy, pokaże mi jakąś inną perspektywę albo mnie do czegoś przygotuje. Myśląc o tym, gdzie byłam kiedyś, a gdzie jestem teraz, czuję wdzięczność.  

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze