
Fot. unsplash/Roana Lavery’ego
Bez koloratki, bez obrączki i bez habitu – w drodze na ołtarze
Doskonale wykształcony ziemianin, który zakładał czytelnie na wsiach. Nauczycielka, która uczyła nawet w obozie koncentracyjnym. Lekarka, która wyjechała do Afryki leczyć chorych na trąd. Bez koloratki, bez obrączki i bez habitu – w drodze na ołtarze.
Single, osoby żyjące w samotności, powołani do życia w pojedynkę czy też bezżenni – różnie się ich nazywa. I jakoś chyba żadne z tych określeń nie jest do końca adekwatne, ponieważ często zwraca się uwagę, że Bóg nie powołuje do życia, w którym człowiek byłby swoistą monadą, zamkniętą w sobie bańką. Jeśli samotność zdefiniujemy jako brak relacji, to oczywiście nikt nie może być do niej powołany. Jednak, jeśli spojrzeć na to szerzej, to życie w bezżeństwie jest po prostu formą realizacji najbardziej podstawowego powołania każdego chrześcijanina – do miłości. Taką formą realizacji może być także życie konsekrowane, prezbiterat i małżeństwo.
Święci single?
Na początku trzeba zrobić ważne rozróżnienie. Część osób wybiera taki sposób życia – jak sami przyznają – z pewnej wygody, z chęci bycia wolnym czy z lęku przed zobowiązaniami. Jeszcze inni chcieliby założyć rodzinę, być księdzem lub osobą konsekrowaną, ale coś nie wyszło… i żyją pewnego rodzaju frustracją i rozdarciem. Jednak jest też grupa osób, najczęściej związanych z Kościołem, ale też z różnymi organizacjami pozarządowymi, które w różny sposób odkrywają w pewnym momencie swojego życia, że chcą poświęcić swój czas i energię dla promowania jakiejś wartości lub by uczynić lepszym choć skrawek świata, w którym żyją.
Chciałabym skupić się tym razem na osobach, które wybierają taką formę życia ze względu na zaangażowanie we wcielanie w społeczność czy w codzienność wartości chrześcijańskich. Na osobach, które wybierają ją ze względu na zaangażowanie w różne instytucje charytatywne czy wychowawcze. Ale też na takie, które bez zaplecza instytucjonalnego, po prostu przez swoje zaangażowanie w pracę, realizują w tej formie najbardziej podstawowe powołanie, jakie ma każdy człowiek, czyli powołanie do miłości. Czasami do miłości tych, których nikt inny pokochać nie chce. Niektóre z tych działań, albo też intensywność zaangażowania, nie byłyby możliwe bez szkody dla życia konsekrowanego czy rodzinnego.
Jeśli przyjrzeć się życiorysom sług Bożych, błogosławionych czy świętych, to zwłaszcza w ostatnim czasie nie brakuje w Kościele osób, które nie były w małżeństwie, nie były osobami konsekrowanymi, ani nie miały święceń prezbitaratu, a jednak Kościół w ich życiu rozpoznaje świętość, a nie patologię.
Choćby Jan Tyranowski, który poświęcił życie na przybliżanie duchowości zwłaszcza św. Jana od Krzyża i św. Teresy wielkiej, kierownik duchowy młodego Karola Wojtyły. Albo Hanna Chrzanowska, pielęgniarka, która swoje życie poświęciła chorym. Pielęgniarką była także Rozalia Celakówna, mistyczka. Jest i Wanda Malczewska, która pomagała najbiedniejszym, także była mistyczką. I Kunegunda Siwiec, tercjarka karmelitańska. I trzy postaci z archidiecezji poznańskiej, czyli Edmund Bojanowski, Natalia Tułasiewicz i Wanda Błeńska.

Powołanie do samotności?
Można czasami usłyszeć, że powołanie do życia w samotności czy też do życia w pojedynkę nie istnieje. Wydaje się, że za takim twierdzeniem stoją rozmaite przekonania. Po pierwsze – że życie bez obrączki, koloratki czy habitu jest życiem bez kierunku i bez wartości, a do tego będzie pełne hedonizmu i różnych przejawów niczym nie skrępowanej wolności. Po drugie, istnieje przekonanie, że życie w pojedynkę jest jakąś narzuconą przez okoliczności koniecznością. Czasami tak jest, ale nie zawsze. A jeśli jest narzuconą koniecznością, to w związku z tym wiąże się z cierpieniem, które wynika z tego, że „tak się życie ułożyło”. Wówczas takie stwierdzenie może być próbą pocieszenia, że pomimo niemożności realizacji pragnienia małżeństwa i założenia rodziny, człowiek powinien tworzyć więzi z ludźmi i dążyć do szczęścia. Wydaje się, że wielu duszpasterzy, ale także świeckich, traktuje bezżeństwo jak coś z czym „ewentualnie” można się pogodzić. Nie potrafią zrozumieć, że dla kogoś mógłby to być wybór, a nie narzucona „życiowa konieczność”. Takie przekonanie można zrozumieć, biorąc po uwagę fakt, że małżeństwo według Katechizmu Kościoła Katolickiego stanowi powołanie naturalne (KKK 1603), więc jego brak standardowo jest postrzegany jako cierpienie. Co jednak nie zmienia faktu, że człowiek może rozeznać, że jego droga jest inna.
Oczywiście można zakładać, że większość osób chce pójść tą naturalną drogą – założenia rodziny – ale jednocześnie nie można zakładać, że dla niektórych bezżeństwo, bez konsekracji zakonnej i bez święceń prezbiteratu, może być drogą realizacji powołania.
„Zwyczajnym sposobem przekraczania tej niedobrej samotności jest małżeństwo i rodzicielstwo. Jednak od czasu, kiedy Syn Boży przeszedł przez ziemię jako człowiek samotny, poznaliśmy również samotność błogosławioną, samotność, która umożliwia realizowanie takich dzieł miłości, które zazwyczaj przekraczają możliwości ludzi obarczonych obowiązkami rodzinnymi. Obrazowo można to wyrazić następująco: jeśli poszczególne rodziny stanowią jakby cegiełki, które tworzą większe ludzkie wspólnoty, to ludzie samotni, jeśli starają się żyć nie tylko dla siebie, spełniają rolę cementu łączącego poszczególne cegiełki” – pisał o. Jacek Salij OP.
Proste stwierdzenie, że nie ma czegoś takiego jak powołanie do życia w pojedynkę powoduje, że wiele osób ma poczucie bycia „winnymi”, gorszymi czy pomijanymi w duszpasterstwie, ponieważ nie spotykają się z propozycjami jakiejś formacji, spotkań, rekolekcji dla takiej drogi życia. Zdarza się też, że osoby, które rozeznają, że takie jest ich powołanie, „na siłę” szukają indywidualnych form życia konsekrowanego, by niejako usprawiedliwić się, zwłaszcza przed ludźmi Kościoła, z takiej decyzji. By jakoś osadzić ją w strukturach.
Oczywiście można też korzystać z innych dostępnych propozycji rekolekcji czy szkół duchowości, ale wydaje się, że potrzebna byłaby także specyficzna formacja, choćby do życia w celibacie czy w dobrym rozeznawaniu. Życie konsekrowane ma często konkretne dzieła i zaangażowania, prezbiterzy także w konkretny sposób, najczęściej przez organizowanie duchowego i materialnego życia parafii, realizują powołanie i są do tego formowani. Natomiast osoby bezżenne muszą kierować się jakimś duchowym i życiowym zdrowym rozsądkiem, zarówno w sposobie realizacji swojego powołania, jak i w rozeznawaniu potrzeb Kościoła, którym mogłyby oddać życie.

>>> Jestem singlem. Nie macie mi czego zazdrościć
Inspiracje z tradycji Kościoła
Można powiedzieć, że życie Kościoła może być inspiracją dla osób żyjących w bezżeństwie na dwa sposoby. Po pierwsze – szukanie inspirujących wzorów, po drugie – przyłączanie się do dobrych dzieł pomocowych, wychowawczych czy intelektualnych, po rozeznaniu jakie są aktualne potrzeby świata i Kościoła.
Przyjrzymy się zaraz temu, w jaki sposób mogą nas zainspirować osoby bezżenne w drodze na ołtarze z archidiecezji poznańskiej. Nieco z przymrużeniem oka można powiedzieć, że tylko ta diecezja może konkurować z archidiecezją krakowską pod względem liczby osób w bezżeństwie w drodze na ołtarze.
Doskonale wykształcony ziemianin, który zakładał czytelnie na wsiach, nauczycielka, która uczyła nawet w obozie koncentracyjnym i lekarka, która wyjechała do Afryki leczyć chorych na trąd.
Edmund Bojanowski – bez koloratki
Otrzymał staranne wychowanie w katolickiej rodzinie. Poważna choroba uniemożliwiła mu ukończenie studiów filozoficznych, które podjął na uniwersytetach we Wrocławiu i w Berlinie. Po intensywnej kuracji zamieszkał w rodzinnej miejscowości. Swoje zainteresowanie literaturą przekuł w pracę charytatywną i społeczną. Zakładał czytelnie, głównie dla ludu wiejskiego, rozpowszechniając dobre czasopisma, by w ten sposób pomagać ubogiej młodzieży w zdobywaniu wykształcenia.

Nie mógł zostać księdzem
Chciał zostać księdzem, ale wątłe zdrowie mu to uniemożliwiło, chociaż podejmował próby studiów seminaryjnych. I jest w tym pewien paradoks, bo słabe zdrowie jednocześnie nie przeszkodziło mu w intensywnej pracy na rzecz innych. Mógłby się stanem zdrowia usprawiedliwić albo zniechęcić, ale nie zrobił tego. Dobrze wykształcony, zamożny, mógłby innych traktować z góry i wygodnie ułożyć sobie życie. Ale on został zapamiętany jako pełen prostoty, życzliwości i z ogromną wiarą w Bożą Opatrzność. Z tym zaufaniem podczas epidemii cholery w 1849 r. poświęcił się służbie zarażonym. Czuł odpowiedzialność za innych i za świat, za to, by był on zbudowany na wartościach chrześcijańskich i patriotycznych, rozumianych jako troska o młodych i najuboższych.
Potrafił zbudować swoim życiem harmonię między wymiarem duchowym i cechami jego osobowości – zdrowym realizmem, dynamiczną aktywnością, zmysłem praktycznym, między oddaniem Bogu i oddaniem człowiekowi, między życiem duchowym i przekuwaniem go w czyn.
Jako świecki, 3 maja 1850 r. założył Zgromadzenie Sióstr Służebniczek Maryi Niepokalanej.
Wyprzedził Sobór Watykański II
Cała historia życia bł. Edmunda była trudna, ale wobec okoliczności nie pozostał bierny czy frustrowany. Spalał się w tej często cichej i mogłoby się wydawać, że mrówczej pracy na rzecz drugiego człowieka, miał przy tym religijne motywacje, co było swego rodzaju głosem proroczym dla Kościoła. Dlatego w homilii podczas mszy św. beatyfikacyjnej 13 czerwca 1999 roku św. Jan Paweł II powiedział:
„Apostolstwo miłosierdzia wypełniło życie bł. Edmunda Bojanowskiego. Ten wielkopolski ziemianin, obdarowany przez Boga licznymi talentami i szczególną głębią życia religijnego, mimo wątłego zdrowia, z wytrwałością, roztropnością i hojnością serca prowadził i inspirował szeroką działalność na rzecz ludu wiejskiego. Wiedziony pełnym wrażliwości rozeznaniem potrzeb, dał początek licznym dziełom wychowawczym, charytatywnym, kulturalnym i religijnym, które wspierały materialnie i moralnie rodzinę wiejską. Pozostając świeckim człowiekiem, założył dobrze w Polsce znane Zgromadzenie Sióstr Służebniczek Bogarodzicy Dziewicy Niepokalanie Poczętej. We wszelkich działaniach kierował się pragnieniem, by wszyscy ludzie stali się uczestnikami odkupienia. Zapisał się w pamięci ludzkiej jako «serdecznie dobry człowiek», który z miłości do Boga i do człowieka umiał skutecznie jednoczyć różne środowiska wokół dobra. W swojej bogatej działalności daleko wyprzedzał to, co na temat apostolstwa świeckich powiedział Sobór Watykański II. Dał wyjątkowy przykład ofiarnej i mądrej pracy dla człowieka, ojczyzny i Kościoła”.
Natalia Tułasiewicz – bez obrączki
W Poznaniu uczęszczała do szkoły sióstr urszulanek. Była bardzo dobrą uczennicą, działała także w szkolnej Sodalicji Mariańskiej. Przeszła operację, ponieważ chorowała na gruźlicę naczyń limfatycznych. Na rekonwalescencję została wysłana do rodziny, tam bardzo zaprzyjaźniła się z kuzynką, która cierpiała na ciężką depresję. W czasie pobytu Natalii u rodziny kuzynka umierała na skutek przyjmowanych leków jak i samej choroby. Przyszła błogosławiona bardzo to przeżyła i już wtedy zaczęła sobie zadawać pytania o sens życia. Już wówczas, jako szesnastolatka, odpowiedziała sobie, że ten sens jest tylko w Bogu.
Studiowała polonistykę. W czasie studiów angażowała się w Kole Polonistów. Było to środowisko bardzo prężne, skupiające wiele późniejszych znanych osobistości. Ogromne znaczenie miał dla kształtowania jej kultury intelektualnej związek z Jankiem, prezesem koła. Była związana z nim przez osiem lat. Była to miłość niełatwa, pełna burzy i naporów, ponieważ Janek był osobą komunizującą, a ona katoliczką odrzucającą idee komunistyczne. Po ośmiu latach Natalia odeszła od Janka.

Znaleźć świętość dla siebie
Samodzielnie i odważnie szukała swej własnej drogi ku świętości. „Chcę wystudiować sobie świętość na ziemi, codziennym wysiłkiem dnia. Nie oddzielam życia najbardziej szarego od ideałów, ku którym podążam. Wszystko, praca, nauka, sen, przyjemność, jedzenie, wszystko wciągam w swój program doskonalenia się” – pisała.
Pragnienia duchowe, pragnienia zjednoczenia z Bogiem potrafiła przekuć w codzienną rzeczywistość. Wszystko było dla niej jednym. Chciała, by jej życie było odbiciem światła Boga i chciała oddziaływać w ten sposób na innych ludzi. Można więc powiedzieć, że miała taki bardzo kobiecy sposób odbierania piękna świata i to także wkładała w swoją drogę do świętości.
Cieszyła się życiem. Często podróżowała. Mawiała, że ma w sobie coś z wikinga. Była w Wilnie, płynęła Batorym do Norwegii, brała udział w uroczystościach kanonizacyjnych św. Andrzeja Boboli w Rzymie. Zwiedziła wówczas m.in. Wenecję, Asyż, Florencję.
Heroiczna nauczycielka
Ambitna, otwarta intelektualnie na świat. Świadoma, że nadchodzą ciężkie czasy dla Polski, przygotowywała młodzież do sprostania trudnym wyzwaniom, jakie niesie przyszłość. Mówiła, że dla „Boga wychowuje i kształci”.
W 1943 r. zgłosiła się jako wolontariuszka do Niemiec, na roboty, w roli konspiracyjnego pełnomocnika Delegatury Rządu i wysłannika Wydziału Duszpasterskiego podziemnej organizacji „Zachód”. Pozytywnie zweryfikowana i przeszkolona przez AK trafiła do fabryki „Pelicana” zamienionej na fabrykę zbrojeniową w Hanowerze, by pomagać robotnicom przymusowym. Po wielu godzinach codziennej, ciężkiej pracy fizycznej organizowała katechezy, lekcje języka polskiego, ale także nabożeństwa z duchowym przyjęciem Komunii świętej.
Następnie trafiła do obozu w Ravensbrück, gdzie ewangelizowała inne więźniarki. 31 marca 1945 r. zabrano ją do gazu.
Wanda Błeńska – bez habitu
Stanisław Zasada, dziennikarz, w jednym ze swoich tekstów przytacza pewną historię. Podobno pani Wanda miała pójść do jednego z poznańskich klasztorów i poprosić przełożoną, żeby ją przyjęli, tak na niby, wysłali na misje, a ona później wystąpi z tego zakonu.
Miała silny charakter. Nie miała jeszcze 17 lat, a już wiedziała, że chce studiować medycynę i nic innego. W czasie wojny była w Armii Krajowej. „Kiedy wyjeżdżała na misje, miała 39 lat, czyli była w sile wieku. Ale później, kiedy miała osiemdziesiąt lat, angażowała się równie mocno. Także wtedy, kiedy była już w Polsce po powrocie w latach 90. Jeździła w wiele miejsc, opowiadając o swojej pracy, do 93. roku życia prowadziła wykłady dla przyszłych misjonarzy w Centrum Formacji Misyjnej” – opowiada ks. Jarosław Czyżewski, postulator procesu beatyfikacyjnego.

Jej doba miała 48 godzin
Kiedy patrzymy na życie Wandy Błeńskiej, to można mieć wrażenie, że jej doba miała 48 godzin. Praca w szpitalu, dokształcanie siebie i innych, by mogli pomagać przy chorych, badania laboratoryjne. Lubiła pływać kajakiem po Jeziorze Wiktorii, chodziła po górach, spotykała się z ludźmi, cieszyła się dobrym jedzeniem i pisała ogromnie wiele listów. Do tego każdego dnia uczestniczyła we mszy świętej, modliła się w kaplicy.
Jej radykalizm nie polegał na wyłączeniu się z życia, ale na miłości, którą wkładała we wszystko, co robiła. Nie była pozbawiona słabości. Zdawała sobie sprawę z tego, że bywa wybuchowa – pisała o tym w listach. Dlatego pracowała nad swoimi wadami – tak bardzo, że została zapamiętana jako starsza, bardzo spokojna pani.
Leczenie ciała i duszy
Wanda Błeńska przez swoją pracę, kontakt z pacjentami nie tylko leczyła chorobę, ale także to, co trąd niszczył najbardziej. Sam trąd można wyleczyć lekami. Ale pozostają jeszcze głębokie rany w człowieku, które powstają po odrzuceniu przez rodzinę. Powstają po tym, jak społeczeństwo wyrzuca osobę chorą na margines, odmawiając jej wszelkich praw. Człowiek przestaje wierzyć, że jego życie ma wartość, że ktoś może się go nie brzydzić.
Przywrócenie takiej osobie zdrowia to jedno. Ale jest też wskrzeszenie do nowego życia, przywrócenie godności. I oczywiście to drugie nie należy do obowiązków medyka. Jednak Wanda Błeńska patrzyła szerzej. W jej pracy najważniejsza była miłość do pacjenta. Wiedziała, że tylko miłość może przemienić to, co zniszczyła nienawiść i obojętność.
Rozeznawanie potrzeb Kościoła
Człowiek powinien pytać o to, czym się kierować przy dokonywaniu wyborów. Każdy z nas dąży do dobra i szczęścia w życiu, ale inaczej je rozumie.
Trzeba mieć świadomość tego, czym de facto się w życiu kieruję, co jest celem mojego życia. Czasem momentem refleksji na temat moich życiowych priorytetów staje się rozczarowanie czy kryzys, bo wtedy namacalnie przekonujemy się, że to, w czym pokładaliśmy ufność i nadzieje wcale lub nie do końca daje mi szczęście, a czasami też nie do końca jest dobrem, chociaż na początku takim się wydawało. Niepowodzenia i kryzysy mogą poprowadzić nas do rozeznania tej drogi życia i takiego dobra, bo można też wybierać między dwoma dobrami, a nie tylko między dobrem a złem, którego chce Bóg. Chce nie tylko w osobistym życiu, ale także w życiu Kościoła.
Ten osąd dokonuje się w sumieniu, dlatego rozeznanie dokonuje się przede wszystkim w sercu każdej osoby.
W Kościele „każdy ochrzczony jest wzywany do bycia krzewicielem misji, ponieważ wszyscy jesteśmy misjonarzami. Kościół jest powołany, w synergii synodalnej, do aktywizowania posług i charyzmatów obecnych w jego życiu oraz do słuchania głosu Ducha Świętego, w celu rozeznawania dróg ewangelizacji” – czytamy w dokumencie „Synodalność w życiu i misji Kościoła” przygotowanym przez Międzynarodową Komisję Teologiczną. Zatem każdy ochrzczony powinien rozeznawać, w jaki sposób realizować misję Kościoła. I też Kościół powinien rozeznawać, w jaki sposób aktywizować wszystkie posługi i charyzmaty w Nim obecne.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |