Alaska. Mała wyprawa misyjna
Opóźnione loty, odwołane połączenia,ciągłe zmiany planów. Tak wygląda życie duszpasterza na Alasce. Wciąż w drodze, pełnej niespodzianek.
Na co dzień pracuję we w miarę cywilizowanym miejscu: w niewielkiej miejscowości we wschodniej części Alaski. Parafia obejmuje dwa kościoły dojazdowe. Do tego dalszego mam jak z Lublina do Zakopanego, ale jeździ się tam tylko w lecie. Oprócz tego obszaru do moich obowiązków należy odwiedzanie eskimoskiej wioski na zachodnim wybrzeżu Alaski. W linii prostej to ponad tysiąc kilometrów. Jeżdżę tam systematycznie.
Jest Święto Dziękczynienia. Wieczorem jadę sto mil do Fairbanks – stolicy diecezji, skąd następnego dnia rano w trzech etapach lecę do mojej wioski Chefornak – kilkaset osób, z czego ogromna większość, przynajmniej formalnie, to katolicy. Po drodze Anchorage – alaskańska metropolia – niecałe 300 tys. mieszkańców. Już pierwszy lot jest opóźniony ze względu na mgłę. Zamiast o 8.00 wyruszamy około 11.00. Na całe szczęście nie wpływa to na moje kolejne połączenie do Bethel – lokalnego hubu na południowo-zachodniej Alasce. Stamtąd łapię ostatni samolocik, tzw. bush plane. W połowie mniej wiecej godzinnego lotu z drzemki wybudza mnie informacja, że niestety musimy zawracać – nagła śnieżyca na wybrzeżu. Wracamy do Bethel. Na szczęście są tutaj jezuici, którzy przyjmują mnie na nocleg. Próbuję wylecieć następnego dnia – niestety brak lotów w moim kierunku. Po wielogodzinnym koczowaniu na lotnisku wracam na nocleg. W niedzielę po porannych mszach i spotkaniu z miejscowymi katolikami kolejne podejście do podróży. Wreszcie lecimy – tylko ja i pilot. Docieram późnym popołudniem. Wiadomość szybko się rozchodzi przez CB radio. Ponieważ rano było eucharistic service, czyli nabożeństwo eucharystyczne odprawione przez diakona stałego, nie ma już mszy św. Za to wierni licznie przybywają do spowiedzi – to swego rodzaju tradycja tego miejsca. Następnego dnia wieczorem msza św. i po niej udajemy się do szkoły na projekcję filmu „Ostatnie wezwanie”. Szkoła to miejsce, w którym zatrzymuję się na czas pobytu, ponieważ domek księdza się spalił, podobnie zresztą jak kościół. Wtorek mija podobnie.
Środa to dzień planowego wylotu. Poranny lot jest jednak odwołany ze względu na pogodę. Zbliża się południe. Cecylia, moja lokalna „contact person” pyta, czy nie mam nic przeciwko, żeby polecieć inną linią, która właśnie ma przylecieć. Zdumiony, że jest taka możliwość, odpowiadam, że jak najbardziej. Nie wiadomo tylko, czy będzie miejsce… Jadę więc na odległe o około 2 km wioskowe „lotnisko”, czyli pas startowy przypominający raczej żwirową groblę na bagnach – żadnego terminala, nawet poczekalni – jedynie hangar na sprzęt do usuwania śniegu. Jest samolot linii Raven – okazuje się, że może mnie zabrać – „bilet” potem. Lecę. Co prawda trochę naokoło, ponieważ lecimy do dwóch kolejnych wiosek, ale wzdłuż wybrzeża Morza Beringa, więc mam dodatkowe atrakcje. Po około 1,5 h docieramy do Bethel. Dopiero teraz reguluję opłatę za lot. Mój samolot do Anchorge już odleciał. Pytam więc o możliwość dostania się jeszcze dziś do Fairbanks. Ku memu zdumieniu okazuje się, że mogę polecieć Alaska Airlines, ale dopiero o 21.00 i będę u celu o północy. Znakomicie – mając kilka godzin, biorę taksówkę i jadę do jezuitów. Mówię kierowcy – sympatycznemu Koreańczykowi, że nie mam gotówki i że potrzebuję zajechać do bankomatu. On na to, czy mogę zapłacić tylko za paliwo. Po kolacji fr. Rich, przełożony wspólnoty, odwozi mnie na lotnisko. W okolicach godziny odprawy komunikat, że lot będzie opóźniony. Za pół godziny – całkowicie odwołany. Wracam pod znajomy adres. Następnego dnia w południe wyruszam w upragnioną podróż powrotną. I tak w ciągu tygodnia poza parafią pięć dni spędziłem w podróży. Już niedługo znowu tam wrócę.
Ks. Szymon Czuwara
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |