Foto: Wojciech Szypulewski

Boliwia. Białe flagi na domach [MISYJNE DROGI]

Ograniczono jakiekolwiek wyjścia z domu do jednego razu w tygodniu i to w określonych godzinach – od 7 do 12.

Co słychać w Boliwii? Odpowiedź na to pytanie raczej nie powinna zaskoczyć. Bo jest prosta. Koronawirus. Zresztą, tak jak na całym świecie. Wszyscy cierpimy z powodu pandemii. W każdym kraju rządzący podejmują jednak inne decyzje, więc zwykli zjadacze chleba różnie przeżywają ten trudny czas. Jak wygląda sytuacja w Boliwii? Konkretne działania rozpoczęły się w marcu. Z dnia na dzień państwo praktycznie przestało funkcjonować. Zamknięto granice lądowe i powietrzne (w związku z tym niektórzy turyści z Europy przez długi czas nie mieli możliwości powrotu do kraju). Przestały działać wszystkie urzędy (co skutkuje tym, że prawie nic nie można załatwić), zakazano ruchu jakichkolwiek pojazdów (kara za takie wykroczenie to osiem godzin więzienia i oczywiście mandat). Ograniczono jakiekolwiek wyjścia z domu do jednego razu w tygodniu i to w określonych godzinach – od 7 do 12 (jeśli kogoś interesuje, jak to jest weryfikowane, to odpowiedź jest krótka: po numerze z dowodu osobistego; ostatnia cyfra peselu wskazuje dzień, w którym można zrobić zakupy). I choć wydawałoby się, że to nic nadzwyczajnego, to codzienne życie pokazuje, jak wiele problemów powstało. Ograniczenia, mające prowadzić do walki z wirusem, albo nie zdają egzaminu albo powodują nowe i poważniejsze trudności. W Oruro, gdzie jestem misjonarzem, wyznaczono trzy dni, w które można robić zakupy. Tylko w te dni jednocześnie mogą być otwarte banki, urzędy, rynki (gdzie głównie robi się zakupy, bo nie ma tutaj supermarketów). Podchodząc do sprawy matematycznie, to mamy 3 dni i 10 cyfr. To daje 3 cyfry na dzień i jednego dnia cztery cyfry. Do tej pory można było robić zakupy swobodnie bez większych kolejek, a teraz nagle wszędzie zapanował tłok. Każdy jak najszybciej chce załatwić swoje sprawy – i chce za jednym wyjściem załatwić ich też jak najwięcej. A, jak wiadomo, tłok przy koronawirusie nie jest wskazany. Wręcz przeciwnie. W Boliwii nie funkcjonuje teraz komunikacja miejska. W związku z tym wszystkie zakupy trzeba nieść w rękach, można je też przewieźć na taczce czy na rowerze. Taczka jest teraz jak mercedes… Po ruchliwych od samochodów ulicach Oruro nie ma śladu, zamiast tego ulicami maszerują tam i z powrotem rzesze ludzi. A popołudniami, co jest tutaj rzeczą niespotykaną, wszędzie panuje święty spokój (wcześniej bywało tak chyba tylko w czasie sjesty, ale potem do późnych godzin nocnych miasto żyło).

Foto: Wojciech Szypulewski

I gdzie tu odmienność i wielki problem? Przecież jakoś wszyscy sobie radzą? No właśnie nie… Kwarantanna trwa tutaj już ponad trzy miesiące. I o ile na początku Boliwijczycy „jakoś sobie radzili”, tak teraz po prostu brakuje im pieniędzy. Nie można się przemieszczać, nie można używać samochodów, wszystko zamknięte. Jak żyć? A właściwie – za co żyć? Co prawda państwo wydaje bony pieniężne dla rodzin z dziećmi, przygotowuje paczki żywnościowe, ale i tak potrzeby są ogromne. I choć o pandemii koronawirusa słyszy cały świat, to o biedzie i głodzie, które towarzyszą prostym ludziom nie usłyszymy w telewizji. Kiedy przemierzam orureńskie ulice, to coraz częściej widzę na domach białe flagi. To znak, że w tych domach jest już naprawdę źle i nie ma za co żyć. Dziś problemem jest to, że ci ludzie chcą pracować, by wyżywić rodzinę, ale nie mają takiej możliwości. Na te trudności odpowiadamy, jako misjonarze, dostarczając parafianom najpotrzebniejsze produkty. Także Caritas diecezji Oruro cały czas rozdaje potrzebującym paczki żywnościowe. Z Bożą pomocą radzimy sobie jak możemy.

KS. WOJCIECH SZYPULEWSKI

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze