Boliwia: W męskim świecie. Kevin. (cz. 2)

Mieliśmy swoje małe tradycje. Wieczorami przychodziłam do pokoju chłopców, czasem z książką i czytałam mu bajkę na dobranoc. Zdarzało się, że, przewracając kolejne strony, czułam jego spojrzenie mówiące: nie chcę, żebyś stąd wyszła, czytaj te bajki o królewnach czy o czym tam chcesz, wszystko mi jedno, tylko bądź tu jak najdłużej. Nadchodziła jednak pora na sen i musieliśmy się pożegnać. 

Trudny moment i przeciągany w czasie na wszystkie możliwe sposoby. Na moje nieszczęście Kevin zaczynał powoli dorównywać mi siłą, przez co nigdy nie wiedziałam, jak dużo czasu zajmie mi wydostanie się z żelaznego uścisku. Największym błędem strategicznym było chwycenie go za rękę. Mimo wszystko chętnie ten błąd popełniałam. Kevin już z nami nie mieszka, a mnie wciąż trudno przyzwyczaić się do jego nieobecności.

Ile czasu potrzeba, żeby pokochać cudze dziecko? Jakieś dwa miesiące. Ile, żeby pokochać własne? Niestety, poznając historie naszych dzieci, przekonuję się, że czasem całe życie to za mało.

Kevin był moim uczniem. To znaczy, że to ja byłam odpowiedzialna za jego przygotowanie do szkoły. Czasem marzyłam o tym, żeby zrzucić tę odpowiedzialność na kogoś innego, szczególnie, gdy, kiedyś, w ciągu jednego weekendu, musieliśmy nadrobić półroczne zaległości w zadaniach z języka hiszpańskiego. Pytam, drążę temat. Dlaczego nic nie mówiłeś, przez tyle czasu? Niestety, zero skruchy. Jedynie rozbrajający uśmiech małego oszusta. A razem z uśmiechem nieodłączny dołeczek w policzku. I chyba właśnie wtedy się zaprzyjaźniliśmy. W końcu wspólne stawienie czoła trudnościom zbliża do siebie ludzi. Wspomniany weekend nie należał do najłatwiejszych, ale przynajmniej cieszyliśmy się własnym towarzystwem. A zadania pisały się w międzyczasie.

Kevin nie należał do spokojnych uczniów, co odnotowywała na bieżąco nauczycielka w dzienniczku, a rany odniesione w szkolnych (i domowych) walkach zapisywały się bliznami na jego twarzy. Później to ja, drżącą ręką, składałam podpis pod złymi wiadomościami i przeprowadzałam wychowawcze rozmowy. Oczywiście za każdym razem winny był kolega. Aż dziwne, że kolegi nie wyrzucono w końcu ze szkoły. 

Marzył o tym, żeby zobaczyć Polskę. Obmyślił logistykę transportu polskiego śniegu i plan schowania się do walizki, ale szybko wybiłam mu to z głowy, bo je za trzech i z pewnością waży więcej niż przepisowe 23 kilo bagażu. Powiedział, że schudnie.

Był pierwszy tam, gdzie coś się działo i pierwszy do pomocy. Wystarczyło jedno słowo: napiłabym się herbaty. I herbata już na mnie czekała. Później spuścił wzrok, że to nic takiego, nie ma za co dziękować, a w ogóle to nie on.

Zawsze pojawiał się wtedy, gdy trzeba było wypakować zakupy z samochodu, otworzyć bramę, wynieść śmieci. Pewnego dnia spóźnił się znacznie na próbę jasełek, bo za punkt honoru postawił sobie wytłumaczenie mi jak rozkłada się stojak choinkowy. I dopóki nie wymyślił, nie wyszedł. Mimo, że prosiłam, że poradzę sobie, jest już późno, a próba bez Pasterza nr 3 jest przecież ogromną stratą dla wszystkich.

I nagle, z dnia na dzień, wszystko się zmieniło. Kevin został przeniesiony do domu dla chłopców w Potosí, bo w czerwcu skończy 12 lat i takie są tutejsze zasady.

Wiem, że wciąż ma nadzieję, że wróci do rodzinnego domu, a tata kupi mu strój do boliwijskiego tańca tinku, tak, jak to obiecał. Niestety. Dla własnego bezpieczeństwa nie może tam znowu zamieszkać.

Ja z kolei mam nadzieję, że ktoś go pokocha w nowym miejscu tak, jak ja to zrobiłam tutaj. Bo tylko bezwarunkowa miłość może sprawić, że dziecko będzie wierzyć w siebie i rozwijać się. Wychowanie to sprawa serca, jak powiedział ksiądz Bosko. I myślę, że miał rację.

Tekst: Magdalena Pykosz (www.swm.pl) 

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze