Przedsmak wakacji 

Dzieci i młodzież w szkołach mają jeszcze ostatnie zaliczenia, ale powoli już myślą o odpoczynku. Dlatego też z młodzieżą z parafii wybraliśmy się nad rzekę, by się trochę popluskać. 

Wcześnie rano była Msza św., a później jeszcze wizyta u chorego i… w drogę! Podróż nie była długa, bo zaledwie 17 km za miasto do Macanacú, ale droga camionem (czyt. kamionem, czyli ciężarówką przystosowaną do przewozu ludzi) trwała godzinę i 40 minut! Miałem ten przywilej jechać w szoferce, bo… nie mieściłem się na stojąco w części dla pasażerów. Zatroskani parafianie poprosili kierowcę, a ten się zgodził. Użyli bardzo mocnego argumentu: „Padre, nie chcemy, abyś później na Mszy św. był cały w siniakach i guzach”. Później błogosławiłem ich zatroskanie. Po wertepach nie dało się jechać szybciej niż 5–10 km/h (chyba że wskazówka prędkościomierza była zepsuta). Po dotarciu na miejsce czekał nas jeszcze trzykilometrowy spacer i… JUŻ! byliśmy na miejscu. 


Rzeka z małym wodospadem i jeziorkiem… piękna. Kubańczycy w dużej mierze kąpią się (również na plażach morskich) w ubraniach, więc nie trwało długo, a już pierwsi skakali do wody. Chłopaków było mało, a dziewczyn dużo, więc ci pierwsi, zwłaszcza Oscar, mogli popisywać się skokami do wody. Dla odmiany Geysi miała pierwszą lekcję pływania, a mała Camila przykleiła się do swojego taty, który po roku pracy w USA wrócił do domu. W przerwach zjadaliśmy przywiezione kanapki (wszyscy pomyśleli o Padre, więc musiałem sporo zjeść, by nie było dąsów). Pogoda dopisywała. Humory też. Piski i śmiechy wypełniły całą kotlinkę. Jednak wszystko co dobre, szybko się kończy. Musieliśmy zdążyć na ostatni kurs camiona (są tylko trzy dziennie), więc szliśmy polami, na skróty, lekko podbiegając i… zdążyliśmy! Mieliśmy nawet czas, by wypić kawę, bo przyjechał trochę spóźniony. 

Droga powrotna to już zupełnie inna bajka. Ledwo ruszyliśmy, zaczęła się ulewa! Na Kubie trwa pora deszczowa, więc pada właściwie codziennie. Podróż wydłużyła się o kolejne pół godziny, bo wyboje wypełniły się rwącą wodą i miejscami było naprawdę niebezpiecznie, a dodatkowo w ciężarówce (Chewrolet z 1958 r.) nie działały wycieraczki. Przemokliśmy wszyscy, bo choć samochód miał dach, to już szyb w oknach nie, więc lało się do środka na wszystkich „sprawiedliwie i szczodrze”. Jednak, jak mówi Robert, mój dobry znajomy, lepiej niewygodnie jechać niż wygodnie iść, więc nikt nie wysiadał. Ostatecznie trochę po szóstej wieczorem byliśmy z powrotem w Guisie. Mokrzy, umorusani, niektórzy z siniakami, ale radośni z przyklejonymi uśmiechami. Dzień był super! 


Aby było „bardziej super”, okazało się, że nie musimy płacić za transport, bo camion należał do znajomego i nic od nas nie wziął. Wcześniej wypita kawa też okazała się darmowa, bo… na koszt dziadka jednej z dziewczyn. I jak tu nie kochać Kubańczyków? I gdzie może być lepiej niż na Kubie? Wspaniały, pełen przygód i emocji dzień, spędzony w dobrym gronie i wszystko za darmo! Jedyny koszt to trochę podarte spodnie przy przechodzeniu przez płot z drutu kolczastego… ale co tam! 

Jeśli chcecie przeżyć coś podobnego, zapraszam! Na Kubie dla Was też będzie gratis! Ale przylecieć na wyspę musicie na własny koszt… Z Bogiem! Do zobaczenia! 

Galeria (22 zdjęć)

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze