Bóg nie jest powierzchowny i dlatego miłość nie może być powierzchowna [ROZMOWA]
Wspólnota Miłości Ukrzyżowanej powstała 19 grudnia 1993 r. Gromadzi dorosłych, którzy pragną realizować swoje powołanie do świętości na drodze kontemplacji w świecie. Celem Wspólnoty jest prowadzenie jej członków ku dojrzałości chrześcijańskiej, która ma przejawiać się przede wszystkim w miłości w wymiarze krzyża.
Prof. Tomasz Berent jest członkiem Wspólnoty Miłości Ukrzyżowanej w Warszawie.
Justyna Nowicka: Wspólnota Miłości Ukrzyżowanej ma w swojej nazwie pewien paradoks, który trudno jest nam zrozumieć. Krzyż, ukrzyżowanie, w potocznym rozumieniu, kojarzymy z cierpieniem i śmiercią. Natomiast miłość kojarzy nam się z zupełnie czymś innym, czyli ze szczęściem. Jak to połączyć i jak to zrozumieć?
Prof. Tomasz Berent: – Krzyż rzeczywiście od razu kojarzy się nam z cierpieniem i bólem. Zanim jednak powiemy o cierpieniu musimy wskazać na najważniejszy kontekst krzyża – to miłość. A w miłości, nie mam żadnych wątpliwości, chodzi o szczęście, pełnię szczęścia, o spełnienie. W tej miłości spełnione są wszystkie moje pragnienia. Miłość to też rozkosz. Oczywiście najbardziej kojarzy się z aktem seksualnym między kobietą i mężczyzną. Ale tego samego słowa można używać także w relacji do Boga.
I dopiero wtedy można zastanawiać się nad tym, czy miłość można dostrzec w bólu, chorobie, stracie…. Najważniejszą rzeczą, o której mówię też swoim dzieciom, jest to, że w krzyżu nie chodzi o cierpiętnictwo czy śmierć, ale jest w nim coś więcej.
Wydaje się, że krzyż to śmierć, ale tak jak śpiewamy w jednej z naszych pieśni: krzyż to łoże miłości. Byłem przy kilku porodach moich dzieci. I widziałem, jak moja żona rodziła (ba, rodziłem z nią). I choć nie wyglądała wtedy jak Cindy Crawford – to wyglądała w istocie jak ucieleśnienie miłości właśnie. Można zapytać, gdzie tutaj jest miłość – pot, włosy w nieładzie, wykrzywione miny… Ale to oczywiste, że chodzi tutaj o tę miłość, która jest dawaniem życia. Bo miłość zawsze jest płodna.
Możemy pytać o to, jak mówić o szczęściu, kiedy dostajemy po twarzy, chorujemy lub zostajemy zdradzeni. Zrozumienie tego graniczy z cudem. Ale od czasu Chrystusa, Miłości Ukrzyżowanej, krzyż ma sens, śmierć prowadzi do życia, miłość zwycięża. I nie jest zarezerwowana tylko dla pięknych, bogatych, zdrowych.
A jak zrozumieć i pogodzić z miłością Boga to, że dopuszcza On w naszym życiu zło, które się dzieje z naszej lub nie z naszej przyczyny?
Bardzo często podkreślamy niezawinione cierpienie. Tak, jest go wiele. Ale też, czyż naszym problemem nie jest egoizm, skupianie się na sobie? To jest bardzo często źródło naszego cierpienia. Nie jest nim Pan Bóg. To nie On chce nas życiowo przeciągnąć. Ileż razy wszystko chciałem zagarnąć dla siebie, uważałem, że to jest moje? Jeśli ktoś w ten sposób myśli i postępuje – to jest pod każdym względem złodziejem. I to jest ostateczna przyczyna mojego cierpienia. W Chrystusie Bóg daje nam wszystko – ale za darmo, to nie jest naszą zasługą.
Doświadczenie rodzica niezwykle pomaga, aby zrozumieć, że nie każdy brak, strata, niemożność zrealizowania swoich zachcianek, które odbieramy przecież jako cierpienie, tym cierpieniem w istocie jest. Gdybyśmy dziecku pozwalali cały czas jeść cukierki, to miałoby zepsute zęby, chory brzuch i byłoby nieszczęśliwą osobą. Tak, bycie ojcem to ogromny dar, aby szukać znaczenia takich słów jak krzyż i miłość. Myślę, że Bóg bardzo chciał, by ludzie mieli to doświadczenie. Abyśmy zobaczyli, co to znaczy odpowiedzialna miłość, ale też, abyśmy usłyszeli słowo „tata”, „mama”, kocham cię. Paradoksalnie właśnie z regułami dziecko jest szczęśliwe. Widzę to w moim życiu.
Myślę, że warto też powiedzieć o tym, że czasami mylnie mówimy do kogoś „to jest twój krzyż” albo o sobie „to jest mój krzyż”, dając w pewnym sensie w ten sposób przyzwolenie na przemoc czy jakąś krzywdę.
Rezygnacja typu „to mój krzyż” to nie miłość. Czasami trzeba się postawić. Cierpiętnictwo albo przyzwalanie na zło jest grzechem. Jezus jest dużo ostrzejszy niż nam się wydaje. I nie chodzi tylko o przegonienie kupców ze świątyni, czy 23 rozdział Ewangelii Mateuszowej, w którym mówi o „obłudnikach” i „plemieniu żmijowym” – i podkreśla te słowa 10 razy, żeby ktoś nie pomyślał, że mu się tak przypadkiem wymsknęło. Ile razy strofuje w mocnych słowach uczniów.
>>> Miłość, czyli codzienny cichy heroizm
A skąd wiadomo kiedy mamy się postawić, a kiedy odpuścić? Jeśli jestem w stałej relacji z Jezusem, to po prostu będę daną sytuację rozeznawał. Czy będę miał stuprocentową pewność, że moje wybory są dobre? Nie. I dobrze! Gdybym miał, niechybnie bym pławił się w pysze. A tak muszę nieustająco czuwać. Jeśli jestem pełen Jezusa, to nie będę tylko reagował emocjonalnie. Widzę to bardzo konkretnie w relacji z moimi dziećmi i w małżeństwie.
Czyli cierpienie, które Bóg dopuszcza, także to związane z miłością, jest nam potrzebne. Ale jak zareagować na to cierpienie, na to zło? Jaka powinna być nasza reakcja na to, co nas spotyka?
Wszystko zależy właśnie od rozeznania. Nie chodzi tylko o reaktywność. Tak jak powiedziałem, moim zdaniem najważniejsza jest relacja z Chrystusem. Właściwie tylko ona jest potrzebna. Mam szukam Chrystusa codziennie całą moją wolą, całym moim sercem, całym moim ciałem, ale często niestety tego nie robię. Zrozumieć krzyż i cierpienie bez Chrystusa nie sposób. W momencie, kiedy przychodzą rzeczy trudne, rzeczy, które są „po bandzie” i to tak „po bandzie”, że człowiek nigdy wcześniej nie byłby w stanie ich sobie wyobrazić, wtedy człowiek doświadcza zupełnie nieprawdopodobnej rzeczy – gdy jest blisko Chrystusa. Mianowicie – nie zastanawia się nad tym, jak tego bólu się pozbyć, ale co ten ból znaczy. Co Bóg chce mi przez to powiedzieć? Gdzie chce mnie uleczyć? Gdzie poprowadzić? Jakie dobro wyprowadzić? Bo Bóg mówi, mówi codziennie, mówi do nas, mówi przez wydarzenia. Najskuteczniej przez wydarzenia trudne. Uwielbiam słowa św. Pawła od Krzyża, patrona naszej wspólnoty, który uczy jak dużą pułapką mogą dla nas być sukcesy: „Wolę Bożą pełni się bardziej w cierpieniu niż w zadowoleniu, bo w zadowoleniu zawsze pojawia się własna”. A o tym, że głównym źródłem cierpienia jest właśnie egoizm już mówiliśmy.
Kilka dni temu czytaliśmy w Kościele Ewangelię opowiadającą o burzy na jeziorze i Jezusie śpiącym w łodzi. Niech Pani spojrzy na reakcje tych ludzi. Uczniowie budzą Jezusa i jeszcze Go oskarżają: czy Tobie jest obojętne, że tutaj giniemy? A święta Teresa od Dzieciatka Jezus, nasza druga patronka, powiedziała: „Nie będę Ciebie Panie budziła, wiem, że jesteś blisko, mi to wystarczy, kiedy mogę się w Ciebie wpatrywać, nawet jeśli jest ciężko, nawet, gdy wkoło ciemność. Nie będę Ciebie budzić, bo chcę, żebyś Ty spał, żebyś odpoczął”. Relacja z Chrystusem jest absolutnie wszystkim. Budzenie Jezusa w tej naszej życiowej burzy, kiedy On śpi, nie jest niczym złym. Ale ostatecznie jesteśmy powołani do tego, by On sam nam wystarczył. Śpiący? Tak. I to jest miłość.
Miłość widząca więcej i głębiej.
Ksiądz Krzysztof Wons, salwatorianin z Krakowa, powtarza, że Bóg jest wszędzie, z wyjątkiem jednego miejsca. Jest w Szeolu, z prawej, z lewej strony, na głębokościach i na wyżynach, ale Boga nie ma… na powierzchni. Bóg nie jest powierzchowny i dlatego miłość nie może być powierzchowna, letnia, płytka. Zatem nie może być inaczej – musi być związana z trudem, z walką. Zawsze mnie to dotyka.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |