fot. PAP/Marcin Bielecki

Dlaczego niektórzy katolicy są gorsi od ateistów? O religijności „taniej dopaminy” [FELIETON]

Ostatnio wpadła mi w ręce książka, której polski tytuł brzmi „Niewolnicy dopaminy. Jak odnaleźć równowagę w epoce obfitości”. Myślę, że to też przyczynek do rozważań nad niektórymi patologiami współczesnej religijności. 

W kulturze gdzieś utrwalił się obraz dwóch typów ludzi – jeden z nich prowadzi życie wygodne, spełnia natychmiast swoje zachcianki, ma problem z podjęciem dyscypliny, a jednocześnie cały czas jest nieszczęśliwy i potrzebuje nowych wrażeń. Pojawiło się dużo różnych negatywnych określeń na jego temat. Drugi to człowiek surowy, którego sposób życia wręcz przeraża tego pierwszego. Świadomie odmawia sobie wielu rzeczy, prowadzi życie uporządkowane i zdyscyplinowane. Jednocześnie wydaje się być spełniony i nie brakuje mu niczego. Można powiedzieć, że domyślny typ człowieka współczesnego, zwłaszcza w tzw. krajach rozwiniętych, to ten pierwszy, który już nie budzi tak negatywnych konotacji jak dawniej. To raczej człowiek, który po prostu potrafi korzystać z życia. Szkopuł w tym, że ciągle mu mało, a niejednokrotnie mierzy się z problemami natury psychicznej. Do religijności naszych czasów jakoś kilkadziesiąt lat temu wypłynęła niechęć do „typu surowego” na rzecz pobożności, nazwijmy to pobłażliwej. Nie ma ona jednak wiele wspólnego z wyrozumiałością wobec ludzkiej słabości. W tym samym czasie w świeckiej przestrzeni coraz popularniejsze staje się właśnie życie zdyscyplinowane. Zauważono, że paradoksalnie to ono jest szczęśliwsze, a niejednokrotnie prowadzi też do sukcesu. Stąd zainteresowanie nim szczególnie w kręgach ludzi biznesu, rozwoju osobistego etc. 

>>> Śmierć all-inclusive [RECENZJA]

Wypłukani z dopaminy 

Autorka książki, amerykańska psychiatryczka Anne Lembke, zauważa, jak wielu innych współczesnych autorów, że żyjemy w czasach, w których nieustannie bombardowani jesteśmy „tanią dopaminą”. Dopamina to hormon odpowiadający m.in. za naszą motywację, zdolności poznawcze, poczucie sensu i szczęścia (kontrola uczuć i emocji). Jej ogromne ilości uwalniane są na przykład podczas zażywania narkotyków. Problem polega na tym, że gwałtowny i nadmierny „wystrzał” tego hormonu powoduje też gwałtowny i mocny jego spadek. Słynny wśród narkomanów „zjazd” i chęć do wzięcia kolejnej dawki narkotyku wynika m.in. z tego braku dopaminy – człowiek wówczas traci chęci do życia, radości, jest zmęczony, nie ma motywacji do niczego.  

Czy jednak nie jest to w pewien sposób obraz człowieka XXI w., zwłaszcza w świecie zachodnim? Papież, mówiąc o młodych „kanapowcach”, miał dużo racji. Dzisiaj wielu ludzi, nie tylko przecież młodych, cierpi na przewlekłą apatię i są „zmęczeni życiem”. A przecież jednocześnie niejednokrotnie korzystają z niego jak tylko mogą! Jedzą słodkie i tłuste potrawy, nie odmawiają sobie drobnych przyjemności, alkoholu, seriali – można sporo wymieniać. Żyjemy w epoce obfitości. Nawet jeśli komuś nie powodzi się finansowo, to ma dostęp do takiej „taniej dopaminy” w postaci mediów społecznościowych, muzyki, seriali, słodyczy, piwa. Te wszystkie rzeczy mocno i szybko podnoszą poziom dopaminy, po czym następuje spadek, a my łakniemy wciąż więcej i więcej. Wciąż niezaspokojeni szukamy nowych wrażeń. Ludzie, którzy zaczęli korzystać z tych neutralnych moralnie przecież dobrodziejstw w sposób uporządkowany i zdyscyplinowany odkrywają ze zdumieniem, że ich poziom zadowolenia z życia wzrasta, są spokojniejsi wewnętrznie, lepiej pracują, więcej osiągają, ba, nawet lepiej odpoczywają! 

Fot. materiały prasowe wydawnictwa Zysk i s-ka

Pan Bóg się nie obrazi? 

To dosyć ciekawe, że gdy sporo osób niereligijnych odkrywa korzyści z życia surowego i zdyscyplinowanego, to wielu katolików wciąż hołduje tej wygodnickiej pobożności, w której na ascezę czy brak nadmiernej pobłażliwości wobec własnych wad patrzy się jak na coś przestarzałego, albo wręcz szkodliwego czy toksycznego. Czasem ta kompulsywna i niezdrowa przecież także dla zdrowia psychicznego i fizycznego potrzeba nowych dawek dopaminy objawia się w pragnieniu niesamowitych przeżyć podczas liturgii i modlitwy. Wrażenia emocjonalnie stają się w niektórych przypadkach miernikiem tego, czy modliłem się „dobrze”. Jeśli modlitwa nie daje odpowiednich wrażeń, to staje się nudna. Brakuje wówczas motywacji, by ją praktykować w sposób zdyscyplinowany. Bardziej naiwni stwierdzą, że skoro wiara to miłosna relacja z Bogiem, to będą się modlić, kiedy będą mieli potrzebę i ochotę, a przecież nawet miłość czy przyjaźń ludzka wymaga dyscypliny i samoograniczania się, by przetrwała. Ta patologiczna forma duchowości zdaje się nie jest rzadka w Kościele w Polsce, gdzie niejednokrotnie po macoszemu podchodzi się do postów czy praktyk pokutnych. Co więcej, namiętnie szuka się usprawiedliwień w przypadkach obiektywnego zła. To drugie jest przyczyną pierwszego – człowiek nieumartwiony, potrzebujący ciągłych wyrzutów dopaminy, nie będzie potrafił żyć Ewangelią.

>>> Dzieci Boga nie są na sprzedaż – film „Sound of Freedom. Dźwięk wolności” już w kinach [RECENZJA] 

Często niechęć do ascezy i dyscypliny tłumaczy się tym, że Panu Bogu przecież nie o to chodzi. On chce bardziej „miłosierdzia niż ofiary”, jak zrobimy coś bardziej w wersji light, to się nie obrazi. Ale przecież Pan Bóg niczego od nas nie potrzebuje, nawet naszych modlitw. To wszystko pomaga nam. Unikając ascezy i samoograniczania się – sam sobie szkodzisz, człowieku. Stajesz się jak narkoman, który potrzebuje wciąż nowych dawek „taniej dopaminy”. Okazuje się, że na to miłosierdzie i tak nie ma czasu, bo zajęci byliśmy „ćpaniem” seriali na Netflixie. Co ciekawe, to właśnie asceza, intensywna praca czy na przykład praktyki takie jak zimny prysznic z rana powodują, że poziom dopaminy nie tylko zdrowo wzrasta, ale utrzymuje się przez długi czas, dzięki czemu jesteśmy dłużej zmotywowani i… zadowoleni. Lembke zauważa paradoks, że naturalnie występujący ból może powodować szczęście. W organizmie musi być równowaga. Kto na siłę unika bólu, ten unika szczęścia. Smutek czy ból chcemy od razu likwidować lekami, a przecież one są naturalne. Zdrowy psychicznie człowiek potrzebuje przeżywać trudne emocje. Ktoś cały czas „nagrzany” i nienaturalnie rozradowany to wariat. Gdy ktoś cały czas ucieka przed każdym bólem fizycznym, to w czasie choroby odczuwa go jeszcze mocniej. 

Krytykant 

Druga strona medalu jest jeszcze ciekawsza. Otóż, wśród osób sfrustrowanych własnym nieuporządkowaniem pojawia się czasem potrzeba krytyki innych. To, co im się nie udaje, to zarzucają z mocą innym. Zamiast patrzeć we własne sumienie – szukają winy w drugim. Sami nie ruszą palcem, by usunąć „belkę ze swojego oka”. Są tak „wypruci” z dopaminy, że nie mają motywacji do sumiennej pracy nad sobą. Wolą krytykować innych, by poczuć się lepiej. 

A wystarczy wprowadzić nieco surowości do swojego życia. Ograniczyć (niekoniecznie usunąć) media społecznościowe, dbać o chwile bez muzyki, seriali, nawet robienia czegokolwiek, odżywiać się zdrowiej, uprawiać sport. Nie dość, że to pomoże naszemu zdrowiu na ciele i umyśle, to jeszcze wesprze nasze życie duchowe i moralne. Nagle odkryjemy, że mamy więcej motywacji do działania, cieszymy się małymi rzeczami, znajdziemy czas na modlitwę, podczas której będziemy bardziej skupieni, zaczniemy lepiej i uważniej słuchać innych, wpadną nam pomysły na prezent dla rodziny. Ograniczając się bardziej będziemy cieszyć się tymi „dopaminowymi” przyjemnościami – jak serial, muzyka czy dobre jedzenie. Wypracowanie dyscypliny pomoże nam też prowadzić życie bardziej ewangeliczne oraz osiągać te „ziemskie” sukcesy. Owszem, w kwestii życia Ewangelią, to tylko łaska Boża może zmienić nasze serce, ale nic się nie stanie bez naszego ludzkiego udziału. Mamy narzędzie, dzięki którym możemy z tą łaską współdziałać. Oto rozwiązanie zagadki, dlaczego niektórzy ateiści są moralnie lepsi od niektórych katolików. Są bowiem bardziej umartwieni. Dobro pochodzące od Boga nie zostało wszak całkowicie usunięte przez grzech pierworodny. Nie mamy całkowicie zepsutych serc, lecz mamy serca zranione. Wielu „nowoczesnym” katolikom nie chce się nawet skorzystać z tych naturalnych pokładów dobra. I to jest prawdziwa „protestantyzacja” Kościoła, a nie to, że ktoś modli się charyzmatycznie. 

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze