Fot. materiały prasowe

Śmierć all-inclusive [RECENZJA]

Chciałoby się napisać: „Mądry Polak po szkodzie”. Wcale o tej mądrości nie decyduje wykształcenie, tytuł naukowy, bieda czy bogactwo, grupa społeczna, czy rodzaj powołania. Magda i Piotr Mieśnik przekonują w podtytule książki, że pokażą, jak Polacy umierają na wakacjach. Chyba im się udało. Pakując paszport i słomkowy kapelusz, pamiętaj, że… śmierć nie bierze urlopu.

Co jakiś czas w środowisku misyjnym słyszę o skutkach tzw. turystyki misyjnej lub po prostu wyjazdów w tropiki. Świeccy czy duchowni wyjeżdżają na misje, aby pomóc, zobaczyć, podzielić się pieniądzem, nabrać entuzjazmu misyjnego – powody są różne. Inni wyjeżdżają do tropikalnych resortów, aby zobaczyć „inny świat” czy wypocząć. Osoby wykształcone, czasem nawet z doktoratami renomowanych europejskich uniwersytetów, słyszą od misjonarzy (najczęściej tych z krótkotrwałym stażem, bo starsi zazwyczaj mają więcej pokory co do warunków zdrowotnych i więcej widzieli), że nie warto brać malarone – leku profilaktycznego na malarię, bo to „daje po wątrobie”. Podobne rady dają rezydenci biur podróży czy znajomi, którzy wrócili bez chorób. Po co się szczepić na żółtą febrę, dur brzuszny, tężec, żółtaczkę, błonicę… – będziesz się truł? Niektóre z tych rad pasują do „płaskoziemców” covidowych. Wracają z Afryki czy innej Oceanii nie sami. Po kilku, czasem kilkunastu dniach pojawia się choroba – np. malaria, denga. Dobrze, jeśli wcześnie rozpoznana, bo wówczas nie kończy się zgonem. Można pomyśleć: kto tak postępuje w XXI w., słysząc wcześniej o takich przypadkach. Tylko w tym roku już kilka osób było w ostrym stanie w Poznaniu, w jednej z dwóch klinik chorób tropikalnych w Polsce.

>>> Życie konsekrowane na froncie [RECENZJA] 

Zainteresowałem się tą książką, gdyż Wydawnictwo Znak zamieściło jej fragment – związany z wyjazdem na „mój Madagaskar”. Opłakana w skutkach historia wieczornego pójścia na huśtawki. Szpital misyjny bez tomografu – najbliższy bardzo daleko w stolicy. Trudności w komunikacji językowej. Drogi w zasadzie nieprzejezdne. Słabo wyszkolony personel medyczny. Brak ambasady. Kłopoty w komunikacji z ubezpieczycielem. Zgon. Poznasz z tej książki trzynaście historii o śmierci, kalectwie, nieuczciwych biurach podróży, leniwych rezydentach i bezradnych konsulach. To literatura faktu – aż do bólu. Historie kończą się kalectwem, śmiercią, procesami z touroperatorami. Nie zawsze winni są sami wyjeżdżający – nie ma jednoznacznych sytuacji. Opisują nas, Polaków, często bez dodatkowego ubezpieczenia, bywa że pełnych brawury, a do tego ze splotem wielu niekorzystnych wydarzeń… – to recepta na nieszczęście. Ci wszyscy ludzie zapewne nie tego się spodziewali, gdy pakowali swoje walizki.

Książkę, 300-stronicową, czyta się szybko, wręcz się ją pochłania. Przetestowałem to w pociągu, na dworcu, w Uberze i… w łóżku. Napisana jest dobrym językiem. To dobra lektura na pochmurne lato. Oprócz historii, bez narzucania, czytelnik zaproszony jest do samodzielnego wnioskowania i mądrego, zaplanowanego wypoczynku, w granicach swoich możliwości: chociażby do sprawdzenia bezpieczeństwa miejsca, do którego się jedzie; do konieczności profilaktycznego szczepienia i zażywania leków w danym regionie; do sprawdzenia obowiązujących tam zasad higieny; do wykupienia dodatkowego ubezpieczenia zdrowotnego, bo obcokrajowcy są leczeni za niebotyczne kwoty, i do przestudiowanae wykluczonych z ubezpieczenia zdarzeń… Obyśmy byli bardziej mądrzy przed szkodą niż po szkodzie.

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze