Kameduli w Bieniszewie: dobry pustelnik to ktoś, kto lubi ludzi [REPORTAŻ]
W 1662 r. w okolicach dzisiejszego eremu kamedułów w Bieniszewie miała ukazać się 17-letniej dziewczynie Matka Boża. Wskazała ona na wzgórze, gdzie znajdowała się samotna sosna. Tam młoda Zofia ujrzała wizję mnichów w białych habitach, którzy nieustannie adorują Boga. To widzenie się ziściło. Obecnie pustelnia w Bieniszewie nazywana jest „piorunochronem Konina”. Mieszkający tam kameduli należą do jednego z najsurowszych zakonów w Kościele. Nam udało się wejść za klauzurę.
Zachowują ścisłe milczenie, wspólnie jedzą posiłek zaledwie cztery lub pięć razy w roku. Żyją w ukryciu i w nieustannej kontemplacji. Jednak, jak zaznaczają, to nie to stanowi treść ich pustelniczego życia. Tą treścią jest Miłość, którą kontemplują. Pustelnictwo nie może też być oparte o chęć ucieczki przed ludźmi, jakąś mizantropię czy zamknięcie się w sobie. – Dobry pustelnik musi lubić ludzi – mówi jeden z zamieszkujących erem mnichów. Nic dziwnego, przecież w wizji Zofii z pobliskiego Bochlewa „biali mnisi” poprzez ciągłą modlitwę i kontemplację wypraszają dla wszystkich ludzi łaski. To widzenie miało miejsce 20 listopada 1662 r., w wigilię Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny. Pod tym wezwaniem jest kościół znajdujący się w eremie. Matka Boża jest bardzo ważna dla zakonników. W chórze znajdującym się na tyłach za ołtarzem i tabernakulum, gdzie mnisi gromadzą się na odmawianie monastycznej liturgii godzin, postawiono słynący łaskami obraz Matki Bożej Bieniszewskiej. Maryja ma na nim mocno ozdobioną koronę, a także pogodne i łagodne spojrzenie, podobnie mały Jezus, którego przytula. Oboje otoczeni są pękami białych kwiatów. To w tym miejscu kameduli, wpatrzeni w wizerunek Matki Bożej i Pana Jezusa, kontemplują i odmawiają wszystkie psalmy każdego tygodnia w intencji wszystkich ludzi, zwłaszcza koninian.
>>> Weszliśmy za mury eremu kamedułów na krakowskich Bielanach [FOTOREPORTAŻ]
Samotność dla samotności nie ma sensu
Erem został ufundowany przez kasztelana Alberta Kadzidłowskiego, do którego należał teren, na którym Zofia ujrzała białych mnichów. Jego kierownikiem duchowym był ojciec Antoni Krzesikowski, któremu opowiedziała ona o swojej wizji. Odwiedzałem to miejsce wiele razy w ciągu swojego życia. Mówi się, że to dzięki modlitwie tamtejszych mnichów dokonują się w Koninie nawrócenia, a działalność duszpasterska przynosi owoce. A nie jest to łatwy duszpastersko teren. Zawsze mnie uderzał pokój, który bije od mnichów, taka „spokojna radość”. Nie jest ona szalona ani zbyt intensywna, lecz pełna pokoju, pogodna. Dlatego dobrze coś z tego zaczerpnąć, przybywając tutaj z chaosu świata. Kiedy przyjechałem na rowerze spóźniony, to od razu zdyszany przeprosiłem, lecz witający mnie eremita stwierdził tylko ze śmiechem, że mnisi nigdzie się nie wybierają. Wchodząc do kościoła po raz kolejny w życiu uderzyła mnie głęboka cisza. Mówi się często o ciszy, że jest „przerażająca”. Ona taka nie była, ją też określiłbym jako „pogodną”. Zawsze przypomina mi się nieżyjący już brat Leonard. Kiedy przeżywałem tam swoje rekolekcje w ciszy, to zawsze po mszy uśmiechał się szeroko i wołał do mnie: „Na śniadanie, na śniadanie!”. Ledwo się ruszał, ale na porannej Eucharystii po 6 rano zawsze był obecny. To był najważniejszy punkt w jego życiu, dlatego wychodził z kościoła taki radosny.
Brat Leonard zaprzeczał też stereotypowi kameduły oderwanego całkowicie od świata, żeby nie rzec rzeczywistości, który postradał zmysły i chowa się przed ludźmi. Pustelnicy to nie są samotnicy, przecież są cały czas przed Bogiem. – Samotność dla samotności nie ma sensu. Trudno mówić o powołaniu w takim wypadku – mówi jeden z mnichów, który zgodził się ze mną porozmawiać. – Często mówi się o tym, co robią pustelnicy, i wymienia się rzeczy śmieszne i nieistotne, czasem wręcz naiwne. My nie milczymy dla samego milczenia, to byłoby niedojrzałe. Są tacy pseudopustelnicy, którzy chowają się gdzieś w chatkach w lesie lub w górach, bo nie lubią ludzi. Zdarza się, że taki człowiek wykorzystuje samotność do pogrążania się w swoich nałogach, a czasem i rzuca kamieniami, jak ktoś podchodzi. To jest jakiś problem, który ma ten człowiek ze sobą, a nie pustelnictwo. Formatorzy w zakonie muszą dostrzec, czy ktoś nie jest zamknięty w sobie. Kameduła to człowiek wolny, który jest otwarty na miłość, który ze względu na nią wybiera życie w ukryciu – tłumaczy eremita.
„Ja patrzę na Niego, On patrzy na mnie”
Kameduli, poza wspólną modlitwą w chórze i podczas mszy, są praktycznie cały czas sami. Posiłki jedzą w ciszy w swojej celi, spotykają się na nich zaledwie kilka razy w roku. Nie podejmują się praktycznie żadnych aktywności duszpasterskich. Kościół w eremie otwarty jest dla mężczyzn jedynie przez kilka godzin dziennie, nie mogą jednak wchodzić oni poza klauzurę. Dla wszystkich otwarty jest jedynie przez kilka dni w roku oraz w niedzielę podczas mszy o 10:30. Ważny punkt dnia stanowi również praca, ale mnisi starają się jak najwięcej czasu poświęcać na modlitwę i kontemplację. Wielu może się zastanawiać, czy taka ciągła modlitwa im się „nie nudzi”.
– My myślimy o modlitwie w kategoriach bycia przy osobie bliskiej, kochanej – tłumaczy pustelnik. – Nawet jeśli nie jest to bliskość fizyczna, to jest to bliskość w sercach. Z modlitwą trzeba po prostu zacząć, spróbować, wtedy z biegiem czasu sam odkrywasz, że najbardziej chciałbyś po prostu być przy Bogu – rozmawiać, milczeć albo słuchać. W końcu rozumie się, że jak się kogoś kocha, to nie trzeba mówić, wystarczy patrzeć, wtedy to jest adoracja. Jezus powiedział do zagonionej Marty, że troszczy się o wiele, a trzeba niewiele. Maria obrała lepszą cząstkę, siedzi, patrzy, opiera się o Chrystusa, jest blisko. Przecież w miłości między ludźmi jest podobnie. Kiedy się ludzie kochają i są ze sobą blisko od wielu lat, to nie chodzi o to, żeby bez przerwy coś mówić, wystarczy, że się jest. Tak samo dzieci wiedzą, że mama jest obecna, gdy słyszą jej kroki, głos, pracę. Wtedy mogą spokojnie się bawić. A jak odgłosy ucichną, to dziecko, dla którego ważne są zmysły, pójdzie sprawdzić, czy mama nadal jest. Kiedy odkryje, że tak, to wraca spokojnie do zabawy. Ta cierpliwa obecność jest sednem najintymniejszych więzi – opowiada mnich.
Przypomina się historia o św. Janie Marii Vianneyu, który zapytał pewnego dziadka, przychodzącego do kościoła, o to, co robi. On odparł: „A nic, ja tak patrzę na Niego, On patrzy na mnie”.
Czy kameduli śpią w trumnach?
Niewielu mężczyzn zgłasza się do kamedułów, by zostać jednym z nich. Historie powołań są bardzo różne. Trafiają tam wbrew pozorom często ludzie bardzo wykształceni, mający dobre i dochodowe zawody. Jeden z kamedułów przyznał się, że marzył dawniej, żeby mieć rodzinę – żonę i piątkę dzieci. Przez lata modlił się o dobrą żonę. A jednak w środku rozpierała go taka potrzeba miłowania, która zaprowadziła go ostatecznie do eremu. Przyznał, że żyjąc poza zakonem przez wiele lat służył Bogu na różne sposoby, lecz zawsze towarzyszyło mu pragnienie życia ukrytego. Był już kamedułą w sercu – zanim jeszcze pomyślał o wstąpieniu do tego zakonu.
Z tych nielicznych, którzy się zgłaszają, tylko garstka zostaje do ślubów wieczystych. Wielu odchodzi. – Dziwna rzecz, zazwyczaj im bardziej ktoś jest przekonany, że ma powołanie, tym szybciej odchodzi – podkreśla jeden z mnichów. Dodaje, że do pustelni zawsze było niewielu kandydatów, i to nic złego. Mocno zaznacza, że tutaj nie chodzi o „wytrwanie” w zakonie, lecz o miłość, która prowadzi do rozwoju.
– Jak się ma powołanie, to się wzrasta, rozwija, a nie „wytrwa”– mówi zakonnik. –To jest tragedia, gdy ktoś mówi, że „wytrwa” w małżeństwie, kapłaństwie czy zakonie. Tak jakby ktoś go związał łańcuchami, przymuszał do czegoś. Czym innym jest wytrwać jako żołnierz na poligonie, a czym innym jest bycie rycerzem, który nie tylko dąży do tego, żeby samemu przeżyć, ale żeby jeszcze inni dzięki niemu przeżyli. Chce im pomóc. Trudzi się nie po to, by wytrwać, lecz by ocalić, wzrastać, być rycerzem, a nie niewolnikiem – dodał.
Taką wolnością ducha odznaczało się z pewnością Pięciu Braci Męczenników, pod których wezwaniem jest erem w Bieniszewie. Byli to mnisi żyjący według reguły św. Romualda, założyciela zakonu kamedułów. Zostali zamordowani w 1003 r., prawdopodobnie w okolicach Kazimierza Biskupiego pod Koninem, przez rabusiów, którzy sądzili, że mają ze sobą srebro Bolesława Chrobrego. W Polsce eremy należą do kongregacji z Góry Koronnej, która jest surowszą gałęzią zakonu kamedułów.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |