fot. archiwum prywatne

Kapelan na oddziale covidowym: w szpitalu nie widać kryzysu Kościoła. Chorzy proszą o sakramenty [ROZMOWA]

Ojciec Łukasz Baran, redemptorysta, kapelan w Wojewódzkim Szpitalu Zakaźnym w Warszawie, duszpasterz w parafii św. Klemensa Hofbauera na warszawskiej Woli mówi w rozmowie z Karoliną Binek jak wygląda jego praca w czasie pandemii. 

Karolina Binek (misyjne.pl): Miał Ojciec obawy, gdy szedł Ojciec pomagać chorym na oddziale covidowym? 

O. Łukasz Baran CSsR: Na początku mojej pracy, jak u każdego pracownika szpitala, był pewien lęk, bo była to choroba nieznana. Choroba, z którą wcześniej społeczeństwo i medycy w Polsce się nie spotykali. Pamiętam moje pierwsze wezwanie do chorej, która była zarażona koronawirusem, to pierwsze ubieranie kombinezonu, to pierwsze udzielanie sakramentów, pierwsze rozbieranie się z kombinezonu. Powiem szczerze, że dawno się tak nie napociłem i nie zestresowałam, jak przy tej pierwszej posłudze wobec pacjentki zarażonej covidem. Później coraz więcej chodziłem do chorych i wiadomo – nie była to kwestia przyzwyczajenia, ale wypracowałem sobie pewien sposób, jak to robić. 

A co Ojcu najbardziej pomagało na początku tej pracy? 

Jestem młodym księdzem, mam 31 lat i myślę, że młodość bardzo mi w tym pomagała. W człowieku młodym jest pewna odwaga, nie myśli się, że to może być niebezpieczne, tylko po prostu się to robi. 

Jak wygląda Ojca dzień na oddziale w czasie pandemii? 

Mój dzień w szpitalu covidowym rozpoczyna się w bardzo szczególnym miejscu w naszym szpitalu, jakim jest kaplica szpitalna. Pierwsze kroki kieruje do właśnie tego miejsca, bo bez modlitwy, bez wiary w Bożą Opatrzność bardzo ciężko byłoby posługiwać wśród chorych. W naszym szpitalu mamy też szczególną koleżankę, a jest nią błogosławiona Hanna Chrzanowska – błogosławiona pielęgniarką, która w 2018 r. została wyniesiona przez papieża Franciszka na ołtarze. Mamy jej relikwie i ja zawsze przed dyżurem proszę: „Błogosławiona Hanno, pomóż mi, żebym szczęśliwie poszedł i wrócił od chorych”. Później zaczyna się obchód. Nie różni się on od tego przed pandemią, oprócz tego, że noszę na sobie strój ochronny: kombinezon, maseczkę, przyłbicę, ochronne rękawiczki. Chodzę od sali do sali, od oddziału do oddziału, pytając chorych, czy pragną przyjąć sakramenty święte, czy chcą porozmawiać, czy potrzebują jakiejś pomocy. 

>>> Świecka misjonarka: bez gestu miłości słowa o Bogu są puste [ROZMOWA]

fot. archiwum prywatne

Wspominał Ojciec o kombinezonach. Czy jeden kombinezon wystarcza na jeden dzień pracy? 

Kombinezon jest jednorazowy i używa się go tylko w strefie covidowej. Po przejściu oddziału jest on utylizowany. Zdarzało się, że dzienne musiałem użyć cztery takie kombinezony. Kiedy w szpitalu mieliśmy bardzo dużo chorych, to przejście oddziału covidowego z dwudziestoma lub trzydziestoma chorymi to było ok. 1,5-2 godzin chodzenia od sali do sali. Po dwóch godzinach, kiedy się zdjęło kombinezon, to koszulka medyczna, którą mam pod kombinezonem, była mokra. 

>>> Ratownik medyczny: odkleja się plaster, który trzymał nasz system [ROZMOWA]

fot. archiwum prywatne

Jak wygląda życie duchowe na oddziale zakaźnym? 

Mówi się, że jest kryzys w Kościele powszechnym ze względu na pandemię, bo mniej ludzi chodzi do kościołów, bo są sanitarne ograniczenia dotyczące ilości wiernych mogących uczestniczyć w nabożeństwach. Natomiast w szpitalu widzę coś odwrotnego. Według moich statystyk, jeśli chodzi o ilość chorych, którzy przystępują do sakramentów świętych, to wychodzi, że około 70% hospitalizowanych prosi o sakramenty święte – o spowiedź, o sakrament namaszczenia chorych, o komunie świętą, o rozmowę duchową. Wiadomo, ktoś powie, że kiedy trwoga, to do Boga. Ale właśnie w takich trudnych momentach jak pandemia tym bardziej jest nam potrzebny Pan Bóg, tym bardziej jest nam potrzebna wiara. Cieszę się, że wielu moich pacjentów to rozumie i właśnie w Bogu szuka pomocy i nadziei. 

Który dzień podczas Ojca posługi na oddziale zakaźnym był tym najgorszym? 

Dla mnie trudnym momentem jest śmierci pacjenta, zwłaszcza młodego. Pamiętam pacjenta, który zmarł w wieku 34 lat. Przyszedł o własnych siłach do szpitala, ale niestety jego stan się pogarszał. Jako kapelan towarzyszyłem mu w jego chorobie, udzielając mu sakramentów świętych. Przez tę sytuację poznałem też jego rodzinę. Wspólnie modliliśmy się na początku o łaskę zdrowia, a już później, kiedy ten chory, młody człowiek trafił pod respirator, to modliliśmy się o cud uzdrowienia. Ale niestety ten młody człowiek zmarł. Było to bardzo trudne, bo nie jest łatwo rozmawiać z żoną zmarłego, która ma zaledwie 29 lat i została wdową. Śmierć w takim młodym wieku jest trudna do zrozumienia. Bo gdy umiera osoba chora, która jest w dojrzałym wiekuktóra przeżyła swoje życie i spełniła się w nim, to łatwiej się z tą rodziną rozmawia. Niełatwo znaleźć odpowiednie słowa i pocieszyć rodzinę, która w takich okolicznościach straciła swojego syna i męża, który miał przed sobą jeszcze całe życie. 

>>> „Ręka Boga” na covidowskim oddziale

Co robi kapelan, gdy wiadomo, że ten człowiek już odchodzi? O czym wtedy z takim człowiekiem rozmawiać? 

Nigdy nie wolno tracić nadziei. Ja zawsze powtarzam moim pacjentom: „Póki nadzieja, tam jest życie”. Nigdy nie można absolutnie skreślać danego człowieka, bo cuda się zdarzają. Jeśli są możliwości leczenia, to trzeba z tych możliwości korzystać. To od tej ludzkiej strony. Natomiast od strony duchowej bardzo dużo rozmawiam z chorymi. Czasami jest tak, że tego chorego przygotowuje się do odejścia do wieczności. Zdarza się, że chorzy proszą o spowiedź z całego życia. Byłem świadkiem, że pacjenci, którzy o taką spowiedź poprosili po kilku dniach zmarli. To, zatem jest przygotowanie człowieka na przejście na tę drugą stronę. Każda śmierć jest smutna, bolesnaMoże się wydawać, że chory przegrał swoje życie, bo stracił swoje życie na skutek epidemii. Ale z drugiej strony  dzięki temu, że przyjął sakramenty święte, to wygrał coś ważniejszego – zdobył życie wieczne. 

A może zapadła Ojcu w pamięć też jakaś radosna i piękna chwila? 

Kiedyś wchodzę do pewnej sali i widzę pacjenta, pięćdziesięcioparoletniego który sakramentów świętych nie przyjmował, ale był bardzo serdeczny wobec mnie, jako księdza, jako kapelana. Zawsze mówił: „Proszę księdza, ja do sakramentów nie mogę przystąpić, później księdzu wytłumaczę, dlaczego, ale ksiądz weźmie sobie tutaj krzesełko i z nami porozmawia. I za każdym razem, kiedy miałem dyżur na tym oddziale, to do niego przychodziłem. Z kontekstu tych rozmów wyszło, że ten pacjent jest wojskowym, człowiekiem bardzo ułożonym i trzeźwo myślącym. Kiedy już było wiadomo, że wychodzi, to dzień wcześniej zawołał mnie i powiedział, że ma do mnie interes. Mówi: „Proszę księdza, ksiądz mi udzieli ślubu kościelnego (Oczywiście trzeba powiedzieć, że pobłogosławi, bo małżonkowie sami sobie udzielają ślubu). Ja już mam ślub cywilny 25 lat i jak tak leżałem na tym łóżku, to postanowiłem, że jeśli z tego wyjdę, jeśli Pan Bóg mnie oszczędzi, to ja wiele rzeczy w swoim życiu wobec Pana Boga i w rodzinie poukładam”. Dla mnie była to wielka radość, że wobec takiego nieszczęścia Pan Bóg potrafi wyprowadzić dobro. Skończyło się to tak, że zostawiłem temu mężczyźnie swój numer telefonu. Byłem ciekawy, czy to tylko taka chwila, czy ten chory rzeczywiście ten temat podejmie. Ale po trzech tygodniach zadzwonił i mówi: „Proszę księdza, to, co? Działamy z tym ślubem?”. I rzeczywiście – u nas w parafii spisał protokół przedślubny, przygotowywał się do ślubu kościelnego i 10 kwietnia była msza święta, podczas której pobłogosławiłem jego związek małżeński. W czasie ceremonii ślubnej był wzruszający moment. Mężczyzna z przejęciem składał przysięgę małżeńską „ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską” i kiedy wypowiadał słowa oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci” to w jego oczach było widać łzy. Bo on, leżąc na tym łóżku covidowym, doświadczył, co to jest cierpienie, co to jest umieranie. Na szczęście wszystko się tak dobrze skończyło, że jego żona nie została wdową, ale została żoną. 

>>> Pielgrzymka Służby Zdrowia na Jasną Górę, by podziękować Bogu za wszystkich odważnych medyków

fot. archiwum prywatne

Co najbardziej doskwiera osobom chorym na covid i znajdującym się w szpitalu? Czy to tylko samotność, czy coś jeszcze? 

Myślę, że najbardziej doskwiera tym pacjentom lęk i strach o to, co się dzieje z ich najbliższymi. Często się tak zdarzało, że np. mąż leżał u nas w szpitalu, a żona leżała w szpitalu na Stadionie Narodowym. Czyli oboje są chorzy. I chory nie może jakoś znaleźć sobie w pokoju miejsca, bo martwi się nie tylko o siebie, ale też o żonę. Czasami się zdarzało, że ktoś był w dużo gorszym stanie – pod respiratorem w innym szpitalu lub u nas na oddziale intensywnej terapii. Ta niepewność wtedy była najtrudniejszą rzeczą dla pacjentów. 

>>> Z sakramentem i modlitwą przy łóżku pacjenta [ZDJĘCIA]

Ojciec pewnie często jest takim łącznikiem pomiędzy chorymi a ich rodzinami.  

Tak, staram się być takim łącznikiem. Czasami się zdarza, że jeśli ta rodzina ma ze mną kontakt, to prosi, żeby coś przynieść, żeby coś przekazać.  

fot. archiwum prywatne

Czy uważa Ojciec, że taka praca – poprzez niesienie pomocy innym – uwiarygadnia Kościół? 

Myślę, że tak, bo w dzisiejszych czasach nie zawsze do ludzi, którzy są jakoś daleko od Kościoła, trafią choćby najpiękniejsze słowa o Jezusie, najpiękniejsze kazania, najpiękniejsze rekolekcje. Jak dotrzeć w takim razie do tych ludzi? Myślę, że może być to „piąta Ewangelia. Co to znaczy? Mamy głosić Jezusa nie tylko słowami, ale i czynami pełnymi miłości i poświecenia. Świątobliwy kapłan Jan Zieja, związany w czasach komunizmu z Solidarnością nawet wyraził to w mocnych słowach: Panie, daj abym czynił miłość albo zamknij mi usta”. Nasze bezinteresowne poświecenie wobec chorych, które czynimy w imię Jezusa może przybliżyć ludzi do Boga. Bo jeśli sługa jest dobry to jak dobry musi być Bóg, któremu ten sługa służy. 

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze