Kapłanem jest się do końca [ROZMOWA]
2 października 1944, po 63 dniach walki, zakończyło się powstanie warszawskie. Wzięło w nim udział ok. 150 duchownych. Kapelani sprawowali opiekę duszpasterską nad walczącymi i nad ludnością cywilną Warszawy. 40 z nich udział w powstaniu przepłaciło życiem. O kapelanach powstania warszawskiego opowiada Stanisław Zasada, autor książki „Duch 44. Siła ponad słabością”.
Hubert Piechocki (misyjne.pl): Powstanie warszawskie trwało 63 dni. Był to czas walki zbrojnej na ulicach Warszawy. Ale był to też czas, w którym jakoś musiało toczyć się życie, także to religijne.
Stanisław Zasada: W powstaniu warszawskim wzięło udział ok. 150 kapelanów wojskowych. Około 100 z nich było zaprzysiężonymi żołnierzami Armii Krajowej. Pozostali zostali „przypadkowo” kapelanami powstania. Albo, choć nie byli zaprzysiężeni i nie działali w konspiracji, to w momencie wybuchu powstanie zastało ich gdzieś w Warszawie. Albo po prostu przyłączyli się do niego, bo uważali, że tak trzeba.
Skupmy się na tych zaprzysiężonych kapelanach. Skąd w ogóle w wojsku biorą się księża?
Księża w wojsku, przynajmniej w Wojsku Polskim, byli od zawsze. Korzeniami sięgają już czasów rycerstwa polskiego – choćby bitwy pod Grunwaldem. Po rozbiorach, gdy powstała już niepodległa Polska, to w 1919 roku powstało biskupstwo polowe. Byli powoływani kapelani wojskowi – to była normalna funkcja, wpisana w strukturę armii.
>>> Niemcy nazwali go „największym bandytą” i zabili. Mija 75 lat od jego męczeńskiej śmierci.
Dla tej grupy – zaprzysiężonych kapelanów – udział w powstaniu był oczywistością. Wspominasz w książce nawet o tym, że oni już pierwszego dnia tego zrywu mieli swoją odprawę.
Dla nich to było oczywiste, że są wszędzie tam, gdzie żołnierze. Powstańcy byli przecież żołnierzami Armii Krajowej.
Pozostali kapelani powstania, było ich ok. 50, trafili tam „z przypadku”. Choć, jak piszesz, do końca nie wiadomo, czy był to przypadek… Np. dominikanie do teraz zastanawiają się, czy bł. o. Michał Czartoryski tego dnia rzeczywiście „przypadkiem” wybrał się do okulisty.
Faktycznie, do dzisiaj tego nie wiemy… Błogosławiony Michał Czartoryski 1 sierpnia 1944 roku wczesnym popołudniem miał umówioną wizytę u okulisty w centrum Warszawy. Ojciec Michał mieszkał wtedy na Służewie, tam gdzie i teraz znajduje się klasztor dominikanów. Wówczas pokonanie drogi ze Służewa do centrum zajmowało znacznie więcej czasu niż dzisiaj – nie było metra. W książce odtwarzamy nawet hipotetyczną trasę, którą mógł tamtego dnia pokonać o. Michał. Był tego dnia na Powiślu u zaprzyjaźnionego profesora Stanisława Kasznicy. Wypił z nim po południu herbatę. Córka profesora wpadła z krzykiem, że wybuchło powstanie. I ojciec Czartoryski w ten sposób został w tej części miasta.
>>> Małżeńskie „tak” między powstańczymi kulami
Nie wiemy, czy wtedy „specjalnie” wybrał się do tego okulisty, czy nie. Faktem jest, że do Warszawy przybył dopiero w lipcu 1944 roku. Przyjechał do klasztoru na Służew, który, jako inżynier, wcześniej pomagał budować. Niektórzy twierdzą, że po prostu nie zdążył wstąpić do warszawskiej konspiracji. Ale tego do końca nie wiemy. Być może był w akowskim podziemiu, to był przecież stary żołnierz. W latach młodości walczył w obronie Lwowa i w wojnie z bolszewikami.
>>> Ksiądz, który wziął udział w postaniu warszawskim jako dowódca [ROZMOWA]
Michał Czartoryski to chyba najbardziej znany kapelan, który oddał życie w trakcie powstania warszawskiego.
Przed pisaniem książki przygotowałem dla „Gazety Wyborczej” reportaż o ojcu Michale. Jego postać porwała mnie, zwłaszcza po lekturze książki Jana Grzegorczyka – „O bogatym młodzieńcu, który nie odszedł zasmucony”. Podziwiam heroizm ojca Michała, zwłaszcza w ostatnich chwilach jego życia, gdy zdecydował się pozostać z rannymi powstańcami. Wiedział, że czeka go tam pewna śmierć. W 1999 roku został beatyfikowany przez papieża Jana Pawła II, w gronie 108 męczenników II wojny światowej. Z kapelanów, którzy zginęli w powstaniu, warto też wspomnieć ks. Józefa Stanka, również błogosławionego. Został patronem kaplicy w Muzeum Powstania Warszawskiego. Przyznam się, że poznałem go dopiero w czasie zbierania materiału do książki. Myślę, że wiele osób nie wie, że był taki bohaterski kapłan – pallotyn Józef Stanek.
Pierwszy kapelan, który zginął w trakcie powstania, oddał życie już 1 sierpnia. Teraz jest kandydatem na ołtarze.
To ksiądz Tadeusz Burzyński. Przyjechał do Warszawy krótko przed powstaniem, by zastąpić księdza Jana Zieję na stanowisku kapelana urszulanek na warszawskim Powiślu. To klasztor, w którym wielokrotnie lubił zatrzymywać się Karol Wojtyła, odwiedził to miejsce nawet w drodze na konklawe, w trakcie którego został wybrany papieżem. Ks. Zieja był zaangażowany w konspirację, wiedział, że wybuchnie powstanie. I dlatego potrzebował zastępcy u urszulanek. Przysłano więc księdza Burzyńskiego, który 1 sierpnia o godzinie 14:00 wystawił Najświętszy Sakrament do adoracji, która miała potrwać kilka godzin. W trakcie adoracji kapłan usłyszał strzały, coś się zaczęło dziać. Nie wiem, czy miał świadomość, że wybuchło już powstanie. Wraz z siostrami wybiegł na ulicę, by pomóc rannym. Siostry zakonne były sanitariuszkami, były oznaczone czerwonymi krzyżami. Ksiądz Burzyński założył białą komżę, wziął święte oleje i poszedł do rannych. Został postrzelony, przeniesiono go do klasztoru, w którym zmarł. Z relacji świadków wynika, że ks. Tadeusz Burzyński zmarł ok. godziny 18, a więc tuż po oficjalnym rozpoczęciu powstania (godzina W – 17:00 – przyp. red.).
>>> Bp Guzdek: księża kapelani byli integralną częścią powstańczej armii
Kapelan w czasie wojny to bardzo specyficzna służba. Czym zajmowali się zatem kapelani w trakcie postania warszawskiego?
Przede wszystkim robili to, czym zajmują się księża – odprawiali msze święte, spowiadali, udzielali Komunii Świętej. Ale udzielali też ślubów i, niestety, bardzo często musieli prowadzić pogrzeby. Jeden z kapelanów, ks. Wacław Karłowicz (zmarł kilkanaście lat temu), posługiwał na Starówce, to był trudny rewir. Opowiadał, że dziennie musiał prowadzić czasem i 40 pogrzebów… to była niezwykle trudna posługa. Kapelani pomagali też w szpitalach – nie tylko duszpastersko. Brakowało rąk do pracy, więc duchowni pomagali w operacjach, zajmowali się opatrywaniem rannych. Jeden z księży opowiadał nawet, że asystował przy porodzie – jako położnik.
Najbardziej mogą nas zaskoczyć wspomniane śluby. Mamy powstanie, sytuację dramatyczną, ale ludzie zawierają związki małżeńskie. Oficjalnie zawarto ich ok. 250, ale mogło być ich znacznie więcej.
Ludzie w dramatycznych, trudnych momentach chcą być razem. Powstańcy często byli młodymi ludźmi, było sporo par narzeczonych. Wielu z nich nie miało złudzeń, że to wszystko dobrze się skończy… Jeden z kapelanów wspominał, że od ślubu do pogrzebu jednego ze współmałżonków upływało niekiedy mało czasu… Czasem trzeba było pożegnać obu nowożeńców. Czemu się ludzie na to decydowali? Nie wiem, może chcieli być sakramentalnie ze sobą złączeni, może było to dla nich ważne. Ale ze ślubami wiąże się inny problem, było sporo nadużyć.
To znaczy?
To był specyficzny czas. Normalnie, gdy zawiera się sakrament małżeństwa, trzeba przynieść dokumenty, są zapowiedzi w kościele, ktoś może zgłosić tzw. przeszkody, można zrobić rozeznanie. Natomiast wtedy wszystko odbywało się nagle. Nie wszyscy mieli dokumenty, czasem kapelan zgadzał się na celebrację ślubu „na słowo” młodych. Szef kapelanów, ks. Stefan Kowalczyk, bardzo przestrzegał swoich podwładnych, aby zwracali na to uwagę. Ale nadużycia miały też miejsce. Wojna to jest czas anormalny, strzela się, giną ludzie. I to jest też inny czas w takim znaczeniu moralnym. Nam, żyjącym w czasach pokoju, łatwo się o tym wypowiadać i łatwo nam kogoś ostro potraktować. Natomiast to były zupełnie inne realia. W czasie wojny podejmuje się decyzje, których normalnie by się czasem nie podjęło.
>>> Odmów za powstańca, Polsko, odpoczynek wieczny [FOTOREPORTAŻ]
Nawet w książce podajesz różne przykłady sytuacji, z którymi zmagali się kapelani. Musieli np. rozstrzygać, co zrobić z powstańcem, który, aby nie trafić w ręce wroga, decyduje się na połknięcie trucizny.
Ten problem pojawił się już przed powstaniem, dotyczył przede wszystkim konspiratorów. Takie połknięcie trucizny to przecież samobójstwo. Dzisiaj Kościół już trochę inaczej patrzy na samobójców, stara się ich zrozumieć, ale wtedy patrzył bardzo restrykcyjnie. I kapelani musieli rozstrzygać takie dylematy – czy ktoś, kto boi się, że zdradzi swoich współtowarzyszy broni czy kolegów i koleżanki z konspiracji, bo nie wytrzyma tortur, może popełnić samobójstwo? Z tym też zmagali się kapelani. Problemem było też dla nich na pewno pogodzenie z wojną nakazu Chrystusa, żeby miłować swoich nieprzyjaciół. To nie byli ludzie naiwni, wiedzieli, że ci powstańcy, żołnierze, którym służą, strzelają do drugiego człowieka. Zabijają. Oczywiście, ci zabijani nosili mundur wroga, który prześladował nasz naród. Ale to był dla nich dylemat. Bo przecież chrześcijanin powinien miłować swoich nieprzyjaciół… Z tym dylematem często mierzył się choćby ks. Jan Zieja. On przez całe swoje życie był wielkim pacyfistą.
Chyba najważniejsze w działaniu kapelanów było ciągłe towarzyszenie śmierci. Musieli być obok tych, którzy odchodzą.
Śmierć wpisana jest w nasze życie, ale w trakcie powstania kapelani rzeczywiście stykali się z nią na każdym kroku. Wspominałem przecież o księdzu Karłowiczu, który czasem odprawiał po 40 pogrzebów dziennie. Był nawet problem z tym, gdzie grzebać tych ludzi. Chowano więc ich na skwerach, podwórkach, rok później były ekshumacje. Próbowano też ekshumować ciało Michała Czartoryskiego. Niestety, oprawcy podpalili zwłoki dominikanina i nie udało się odnaleźć jego ciała.
Chyba ważne w tej posłudze kapelanów było podnoszenie na duchu ludzi.
Tak, kapelani służyli zresztą nie tylko powstańcom, ale też cywilnej ludności. Warszawiacy, siłą rzeczy, także stali się uczestnikami powstania. Zresztą, w tym zrywie życie oddało bardzo wielu cywilnych mieszkańców stolicy, tych ofiar było znacznie więcej niż wojskowych. Kapelani odprawiali msze święte, na których spotykali się powstańcy i zwykli mieszkańcy. Cywile często podchodzili krytycznie do decyzji o wybuchu powstania. Żyli pod okupacją, nie było im lekko, ale teraz skazano ich na niebotyczne cierpienia. W powstaniu zginęło przecież ok. 200 tys. ludzi. Kapelani starali się zatem usprawiedliwiać czy tłumaczyć cywilom decyzję o rozpoczęciu walk. Sami zresztą też nie wszyscy zgadzali się z tą decyzją. Byli księża, którzy uważali, że ten zryw jest szaleństwem.
Czy możemy powiedzieć, że kapelani to ludzie pełni odwagi?
Tak, zdecydowanie. To była wojna, i to wojna w mieście. Nie jestem wojskowym, ale przypuszczam, że to jest większe zagrożenie niż to na otwartym polu bitwy. Czterdziestu z nich zginęło. To byli bardzo odważni ludzie. Stu z nich należało do Armii Krajowej – a przecież już sam udział w konspiracji to bardzo niebezpieczna aktywność. Przyłączenie się do konspiracji było aktem wielkiej odwagi. A niektórzy, już w czasie powstania, decydowali się na heroizm, jak choćby o. Michał Czartoryski czy ks. Jan Salamucha. Jest mało znany. W czasach międzywojennych był cenionym filozofem. Proponowano mu ewakuację kanałami z Ochoty do Śródmieścia. Odmówił. Powiedział, że zostanie tu, gdzie jest – z żołnierzami, z rannymi. Był wysoki jak sosna, więc najpierw żartował, że się nie zmieści do kanału. A potem powiedział, już na poważnie, że gdyby poszedł, gdyby się ewakuował i zostawił rannych, to nie wyobrażałby sobie tego, jak mógłby dalej być kapłanem. To byłoby dla niego sprzeniewierzenie się podjętemu powołaniu. Powstanie już trwało, widział, co Niemcy robią z kapelanami, z powstańcami, z warszawiakami. I został, by zginąć.
Któryś z tych kapelanów powstania warszawskiego stał ci się szczególnie bliski?
Na początku rzeczywiście pociągnęła mnie postać o. Michała Czartoryskiego i księdza Jana Ziei. Wiedziałem, że ksiądz Zieja był kapelanem w czasie powstania, ale zachwycił mnie cały jego życiorys! Do czasu pracy nad książką znałem go przede wszystkim jako członka KOR-u czy przyjaciela niewierzącego Jacka Kuronia. Wspierał go w jego służbie innym ludziom, to było dla mnie fascynujące. Gdy ksiądz Zieja umarł w 1991 roku, to „Gazeta Wyborcza” napisała, że „umarł jeden z najpiękniejszych polskich księży”. Do dziś pamiętam to zdanie. Ks. Zieja i o. Czartoryski zafascynowali mnie. Ale nie chcę też nikogo faworyzować, bo to byli w ogóle fantastyczni kapłani. Wielu z nich odkryłem podczas pracy nad książką.
Kogo?
Podziwiam choćby księdza Jana Salamuchę z jego decyzją i z tym żartem o wzroście. Na pewno miał ogromne poczucie humoru, ale przede wszystkim – był postacią heroiczną. Albo ksiądz Zygmunt Truszyński, o którym kompletnie nic nie wiedziałem. Posługiwał na Żoliborzu, był bardzo uczynnym i troskliwym kapłanem. Pomagał biedakom, znosił rannych do schronów. Przed pisaniem książki wiedziałem, że w powstaniu byli kapelani. Wyobrażałem sobie, czym się mogli zajmować, ale w sumie szczególnie się nimi nie interesowałem. A dzięki zgłębieniu ich historii odkryłem wspaniałe postawy, niesamowite życiorysy. Praca nad tą książką była dla mnie wielką przygodą.
Stanisław Zasada – reporter, absolwent polonistyki i Polskiej Szkoły Reportażu. Współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”, miesięcznikiem „W drodze”, „Gazetą Wyborczą” i magazynem „Press”. W wydawnictwie „Znak” opublikował książki: „Generał w habicie” o siostrze Małgorzacie Chmielewskiej i jej Wspólnocie Chleb Życia oraz „Wyznania księży alkoholików”.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |