fot. Sebastian Zbierański

Kościół, o którym marzysz. Jak dominikanki pokochały niepełnosprawne dzieci [REPORTAŻ]

Mówią o nich „nasze dzieci”, choć większość to od dawna dorosłe kobiety. Całują je w czoła, delikatnie poprawiając poduszkę. Na ich białych habitach czasem lądują wyrzucone ze złością buraczki, a czasem łzy wywołane wzruszeniem. W niepełnosprawnych dominikanki widzą Jezusa, więc służą, kochają i po prostu są.  

Mielżyn to mała wieś. Od Poznania dzieli ją ponad 70 kilometrów, czyli godzina drogi trasą szybkiego ruchu. Klasztor dominikanek zupełnie nie rzuca się w oczy, bo schowany jest gdzieś w głębi zabudowań. Pierwsze siostry zamieszkały w nim ponad 100 lat temu. Założyły sierociniec, w którym schronienie znalazły dzieci, którym wojna zabrała najbliższych. W małym klasztorze w Mielżynie żyła i pracowała s. Julia Rodzińska, zamordowana przez Niemców. Jan Paweł II ogłosił ją błogosławioną. Dzisiaj Dom Sióstr jest większy i jeszcze piękniejszy niż przed laty. Siostry opiekują się w nim osobami z niepełnosprawnościami, które są dotknięte różnymi przypadłościami. Temu miejscu błogosławi Pan Bóg, ale nie byłoby tego wszystkiego, gdyby nie one. Nie domagają się rozgłosu i tego, żeby ktoś o nich opowiadał. Mielżyńskie dominikanki to Kościół, którego chciałby każdy wierzący. 

Dzieci razem 

Kilkadziesiąt mieszkańców. Najmłodsza mieszkanka ma pięć, najstarsza siedemdziesiąt pięć lat. Ale Dom Pomocy Społecznej w Mielżynie to nie ośrodek, w którym chory jest jedynie numerem w ewidencji czy nazwiskiem przy łóżku. Tutaj każdej i każdemu z „dzieci” poświęca się czas i uwagę. Daje się im miłość i czułość, których najczęściej wcześniej nie zaznały. Jeszcze do niedawna siostry opiekowały się tylko dziewczętami. Od kilkunastu lat mieszkają z nimi także chłopcy. 

– Nie chcieliśmy, żeby rodzeństwa niepełnosprawnych dzieci musiały być rozdzielone. Zależało nam na tym, żeby nie musiały mierzyć się z tęsknotą i poczuciem opuszczenia, więc w ten sposób zamieszkali z nami bracia niektórych dziewcząt  – mówi siostra Serafia, dyrektorka Domu.  

Dominikanka pełni tę funkcję od dwóch lat. Ma na głowie dużo różnych spraw, ale znajduje czas na chwilę rozmowy. Rozmawiamy o codzienności w Mielżynie, która – jak cała nasza rzeczywistość – w ostatnim czasie jest mocno naznaczona pandemią. Przypadki zachorowań na Covid-19 nie ominęły dominikańskiego klasztoru, a obostrzenia i surowe wymogi sanitarne wpłynęły na życie sióstr i ich podopiecznych. 

>>> Sebastian Zbierański: misje? To twoja sprawa! [FELIETON]

fot. Sebastian Zbierański

„Jezu, Tobie zawierzyłam”

– Baliśmy się, bo nikt nie wiedział, co przyniesie pandemia i przede wszystkim: kiedy to się skończy – opowiada siostra Serafia, wracając pamięcią do czasów pierwszej fali. – Kiedy ktoś szedł na kwarantannę pilnie była potrzebna pomoc. Na szczęście przyjechały siostry z innych domów, byli klerycy, wolontariusze. Przetrwaliśmy te trudne momenty – mówi.  

Dominikanka przyznaje, że dużym ciosem dla niepełnosprawnych mieszkańców Domu była konieczność izolacji i ograniczenie odwiedzin. Ale kiedy ma się pod opieką tak wrażliwe osoby, trzeba dmuchać na zimne. Wśród schorzeń, z którymi mierzą się domownicy są dziecięce porażenie mózgowe i jego powikłania, wodogłowie wrodzone czy przewlekła niewydolność oddechowa. To tylko niektóre. Wyzwania przynosi też niepełnosprawność intelektualna. Moją rozmówczynię pytam, jaka jest jej recepta na radzenie sobie z trudnościami.     

– Czasem jest tak, że człowiek już nie ogarnia, opada z sił. Wszystko go przygniata. Ale patrzę wtedy na krzyż i myślę sobie: „Jezu, przecież Tobie zawierzyłam”. Na obrazku wydanym z okazji moich ślubów wieczystych można przeczytać słowa św. Pawła o chlubieniu się z krzyża, o tym, że świat stał się ukrzyżowany dla mnie, a ja dla świata.  Chcę, żeby ten cytat rzeczywiście we mnie żył – zaznacza siostra Serafia.

>>> Ks. Dawid Stelmach: dziś cały świat jest obszarem misyjnym

fot. Sebastian Zbierański

„My tym żyjemy” 

Dom w Mielżynie tworzy kilka pawilonów, a sami podopieczni podzieleni są na grupy. W jednej części osoby leżące, które nie są wstanie samodzielnie wyjść z łóżek. W innej z kolei dziewczyny, które poruszają się z łatwością.   

– Grupy różnią się od siebie, bo i „nasze dzieci” mają różną sprawność ciała i umysłu – mówi siostra Serafia, oprowadzając mnie po różnych pomieszczeniach. W opiece nad dziewczętami i chłopcami siostrom pomagają panie opiekunki. Odwiedzamy je na Grupie IV akurat w porze obiadu. 

Pani Grażyna karmi Izę. Cierpliwie czeka na to, aż dziewczyna przełknie kolejną łyżkę. Strzykawką podaje jej wodę.  Wyciera ręcznikiem to, co wyląduje na zewnątrz ust. – Zdarza się, że zabieramy tu swoje dzieci. Są z naszymi podopiecznymi, razem się bawią. Dzięki temu uczą się szacunku do każdego. I później też widzą, że naprawdę mają w życiu wiele, że mają powody do wdzięczności – mówi. 

– W tym naszym zabieganym życiu często na własne życzenie spiętrzamy sobie trudności. Coś drobnego nagle urasta do rangi poważnego problemu. Kiedy się tu przychodzi, to nagle łapie się inną perspektywę. Nie wszystkie dziewczyny potrafią mówić ale wszystkie udowadniają, że mimo ograniczeń są szczęśliwe. Cieszą je zwykłe, proste gesty: przytulenie, pogłaskanie po twarzy. To daje do myślenia i sprawia, że człowiek wychodzi stąd inny – słyszę z kolei od pani Danuty. Jest fizjoterapeutką, która profesjonalnie pomaga „dzieciom” w dbaniu o sprawność fizyczną. 

Kolejna z pań podkreśla, że pracy w Domu w Mielżynie nie da się zamknąć w ciągu ośmiogodzinnego dyżuru. – O tej pracy nie da się nie myśleć poza nią. Ja tym żyję. Co więcej, moja rodzina tym żyje. I nie ma w tym nic złego. Jeśli jest okazja, to odwiedzamy, zabieramy dziewczyny do naszego domu. Tu naprawdę da się odczuć, że wszyscy jesteśmy rodziną – opowiada opiekunka.

>>> Niepełnosprawny Grześ maluje portrety świętych. Tak pomaga służebniczkom wybudować dom

fot. Sebastian Zbierański

Pokonywać słabości 

W Grupie IV odwiedzamy też Jasia. Jasiu nie mówi i nie chodzi. Ma założoną rurkę tracheotomiczną i musi być stale podłączony do koncentratora tlenu. Opieka nad chłopcem wymaga przeszkolenia w zakresie obsługi sprzętu medycznego, który pomaga mu funkcjonować. Siostra Serafia czule głaszcze go po głowie i poprawia poduszkę, na której leży.  

– Dzieci nie zawsze mówią, nie zawsze nawet reagują w wyraźny sposób – mówi dominikanka. – Ale to nie znaczy, że nie czują tego, co się dzieje. Choć  nie wstają z łóżek, to bardzo chcą, żeby ktoś je przytulił czy potrzymał za rękę. 

Siostry robią wszystko, żeby mieszkańcom Domu dać nie tylko rodzinne ciepło i komfortowe warunki życia, ale też pomóc im w pokonywaniu słabości na tyle, na ile to tyko możliwe. Dlatego w Mielżynie do dyspozycji dzieci jest na przykład sala rehabilitacji czy sala doświadczenia świata, w której można się wyciszyć, albo przeciwnie – zaktywizować. Różne urządzenia dostarczają bodźców np. wzrokowych, dotykowych, słuchowych czy węchowych. Zajęciom towarzyszy muzyka, na którą dzieci wyraźnie reagują. Jak mówi siostra Serafia, dzięki temu możliwe jest wytworzenie się wspólnoty przeżyć i związków emocjonalnych, uspołecznienie, odprężenie czy relaks. Dziewczęta mają też możliwość uczestniczenia w zajęciach z haftu, technik plastycznych czy teatralnych.

>>> Ile można czekać? Cierpliwa ufność ojca Gerarda

fot. Sebastian Zbierański

Dawać, czyli dostawać 

Ogromną pomocą dla sióstr są także wolontariusze i wolontariuszki. Obecnie jest ich około dwudziestu. Przyjeżdżają regularnie po to, żeby towarzyszyć mieszkańcom Domu w codziennym życiu. Ich działania i formację koordynuje inna z sióstr, Vianneya.  

– Od wolontariuszy oczekujemy, że podarują mieszkańcom swój czas. Kochać to nie dawać, ale przy kimś być. Chcemy też konsekwentnej wytrwałości, bo tylko wtedy można budować z mieszkańcami trwałe relacje, których potrzebują – mówi siostra Vianneya, dodając, że wolontariusze wiele dają i wiele też otrzymują.  

Dla dziewcząt ważna jest obecność młodych. Wolontariuszki to często ich rówieśniczki. Nawiązują przyjaźnie i spędzają ze sobą czas wolny. W jednej z sal stoi toaletka, a na niej przybory do makijażu. Każda z dziewczyn chce przecież podkreślać swoją kobiecość, więc bywa, że wspólne spotkania upływają na makijażowych sesjach. Wolontariusze zgodnie przyznają, że przyjazdy do Mielżyna to dla nich prawdziwa szkoła życia.   

– Nie tylko ja pomagam, ale nawet bardziej mieszkańcy pomagają mi w kształtowaniu swojej osobowości. Dzieciaki z Mielżyna sprawiają, że na twarzy pojawia się szczery uśmiech, który jest w stanie przełamać złość. Nie wyobrażam sobie tak po prostu przestać do nich jeździć. Chcę z nimi być. Cieszę się, że tam jestem i za każdym razem, gdy wracam do domu, to już czekam, aż znów będę mogła spędzić z nimi czas – brzmi fragment świadectwa wolontariuszki Agnieszki.  

Siostry dodają, że cieszy je nie tylko zaangażowanie wolontariuszy i realna pomoc, którą otrzymują z ich strony. Cieszy je też to, że kilka wolontariuszek odkryło powołanie do życia zakonnego i dziś żyją w różnych klasztorach dominikanek w Polsce i na świecie. To kolejny znak na to, że Pan Bóg błogosławi pracy sióstr i chce, by następne ich pokolenia służyły Mu w najbardziej potrzebujących.

>>> Ci święci sprawdzają się w sytuacjach beznadziejnych

fot. Sebastian Zbierański

Wiara i cuda 

Zanim pożegnam się z Domem i jego mieszkańcami, razem z s. Serafią idziemy do kaplicy. To miejsce, które dominikanki nazywają „sercem Domu” i nie ma w tej nazwie cienia przesady. Właśnie trwa krótka adoracja Najświętszego Sakramentu, za chwilę zacznie się różaniec. Jedna z sióstr gra na gitarze, dzieci śpiewają, że „Jezus jest tu”. Każde modli się jak umie i to właśnie taka modlitwa jest najpiękniejsza. Siostra przekonuje, że nie ma nic ważniejszego niż zawierzenie Jezusowi i oddanie się Jego Matce. 

– To było pierwsze co zrobiłam: powierzenie naszego Domu i jego mieszkańców Jezusowi i Maryi. I oni z nami są, prowadzą nas każdego dnia. A każdy dzień przynosi prawdziwe cuda – mówi. 

Rzeczywiście, znaków działania Pana Boga jest aż nadto. Siostry potrzebują mebli? Dzwoni pan, który chce im za darmo przywieźć prawie nowe szafy i biurka. Kończą się środki czystości? Ktoś z zewnątrz, zupełnie nie wiedząc o tym zmartwieniu, wpada na pomysł, żeby je kupić. Jeśli słowa „wiara czyni cuda” domagałyby się ilustracji, to właściwy obrazek znajdzie się w Mielżynie. Stąd nie da się wyjechać inaczej, jak tylko ogarniętym czułością samego Boga, który dotyka nią przez ręce sióstr dominikanek.  

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze