Fot. archiwum księdza Łukasza Łukasika

Ks. Łukasz Łukasik: sport stał się dla mnie sposobem na depresję, ale także na kapłaństwo [ROZMOWA] 

–  Na siłowni wszyscy wiedzą, że jestem księdzem, mogą to też zobaczyć na moim Facebooku czy na Instagramie, ale nie zaczynam rozmów o Bogu czy o Kościele pierwszy. I widzę w tym ogromny sens. Pozwalam, żeby to inni zaczęli – mówi ksiądz Łukasz Łukasik. Od jakiegoś czasu rozpoznawany w social mediach jako EnergeticPriest. 

Usiedliśmy w parafialnej kawiarence. Zaczęliśmy od rozmowy o siłowni, ćwiczeniach, a przeszliśmy do mówienia o Kościele, relacjach i wartościach. I tak to właśnie z księdzem Łukaszem jest. Nasza rozmowa to tylko dowód na to, że ten „sposób na kapłaństwo” działa. 

Ksiądz Łukasz jest wikariuszem w jednej z poznańskich parafii, uczy w szkole średniej. Sport stał się dla niego sposobem na walkę z depresją, ale także sposobem na duszpasterstwo. 

Justyna Nowicka: Od jakiegoś czasu w social mediach można zaobserwować, że w Twoim życiu ważna stała się siłownia.  

Ks. Łukasz Łukasik, EnergrticPriest: – Wcześniej w moim życiu było bieganie, ale w tamtym momencie nie mogłem do niego wrócić. Przy gabarytach, jakie wtedy miałem, to byłoby nierozsądne. Byłoby to w tamtym momencie zbyt duże obciążenie dla organizmu. Więc pojawiła się siłownia. Oczywiście nie było to łatwe, bo kiedy ktoś zostawi sport na jakiś czas, a ja zostawiłem sport na siedem lat, to wcale nie jest tak łatwo do niego wrócić.  

Kiedy miałem depresję, korzystałem m.in. z pomocy terapeuty. I razem doszliśmy do wniosku, że osiągnięcia w sporcie wpływają na mnie na tyle pozytywnie, że motywacja związana ze sportem przekłada się na ogólną życiową motywację. Można powiedzieć, że zdecydowanie pozwala mi to lepiej funkcjonować w codzienności.  

Oczywiście to nie było tak, że od razu wszedłem na siłownię i zacząłem ćwiczyć. W jednym tygodniu udało mi się być dwa razy, w następnym tygodniu raz, w jeszcze kolejnym tygodniu wcale. Motywacja na początku była dość chwiejna.  

Ale pewnie i tak to już dawało jakieś efekty, prawda? 

– Działało na pewno na tyle, że nie tyłem z taką prędkością, z jaką mógłbym tyć. Natomiast z chwilą, kiedy już wiedziałem, że odstawię leki, wtedy postanowiłem na serio wziąć się w garść i zacząć ćwiczyć na serio. I rzeczywiście to się jakoś zaczęło udawać. Na początku ćwiczyłem dwa razy w tygodniu, a później trzy, a teraz są to cztery razy. 

Od półtora miesiąca zacząłem też ćwiczyć znów na orbitreku, to ma mnie przygotować do powrotu do biegania.  

Fot. archiwum księdza Łukasza Łukasika

Ćwiczysz, ale też mówisz o tym w social mediach. Chociaż nie narzuca się to, to nie ukrywasz też tego, że jesteś księdzem. I tutaj moje pytanie: czy sport stał się dla Ciebie sposobem na depresję? Czy może sposobem na kapłaństwo? 

– I jedno, i drugie. Kiedy ktoś ma epizod depresyjny, to zawsze istnieje taki lęk, że może to wrócić. Na szczęście już prawie rok mija od momentu, kiedy zakończyłem terapię, później odstawiłem też leki, i nic nie wróciło z tej depresji. Nawet jeśli mam gorszy dzień, to nie jest tak, jak było wcześniej – że na przykład człowiek nie widzi sensu swojego życia. Więc z jednej strony jest to sposób na radzenie sobie z psychiką. 

Z drugiej strony jest to w pewnym sensie sposób na kapłaństwo. Jest to na pewno nietuzinkowa forma duszpasterstwa. Powiedziałbym, że taka nienachalna. Na siłowni wszyscy wiedzą, że jestem księdzem, mogą to też zobaczyć na moim Facebooku czy na Instagramie, ale nie zaczynam rozmów o Bogu czy o Kościele pierwszy. I widzę w tym ogromny sens. Pozwalam, żeby to inni zaczęli. Czasami są to takie luźne tematy. Na przykład pytają mnie o to, co tak naprawdę ksiądz robi – oprócz tego, że odprawia mszę świętą i spowiada. Mówię, że nie wszyscy księża uczą w szkole, że mogą być kapelanem w szpitalu albo w zakładzie karnym. A dzisiaj rozmawiałem z moim trenerem na temat rorat. 

Nie tyle chodzi o to, że będę wchodził w jakieś miejsce i od razu będę głosił Ewangelię i będę mówił kazanie. Raczej chodzi o zaznaczenie swojej obecności – że jestem i czekam. I być może niektórzy nie widzą w tym sensu, bo to jest takie duszpasterzowanie, które nie wiadomo, czy przyniesie jakikolwiek owoc. Często spotykam tam ludzi, którzy zupełnie nie mają styczności z Kościołem czy z księdzem, a tutaj w swojej przestrzeni mogą spotkać księdza, który robi to samo, co oni. I to sprawia, że rodzi się płaszczyzna do dialogu. 

>>> Sposób na depresję? Trzeba zadbać o siebie [ROZMOWA]

I pewnie też do jakiejś autentyczności w relacjach, kiedy widzą księdza nie tylko głoszącego z ambony, ale także na przykład w chwilach słabości, zmęczenia. 

– Oczywiście. Widzą, że ksiądz jest ulepiony z takiej samej gliny jak oni. Czasami obraz księdza z kościoła jest tak bardzo odrealniony i pozbawiony też tego, co ludzkie. Ja tego bardzo nie lubię.  

I pewnie dlatego cieszę się Synodem o Synodalności. On pokazuje, że w Kościele chociaż mamy różne zadania, które z biegiem czasu ponazywaliśmy hierarchią itd., to tak naprawdę jesteśmy wobec Pana Boga równi. To, czy ktoś jest biskupem, księdzem, siostrą zakonną czy osobą świecką – to nie ma żadnego znaczenia. Jesteśmy równi.  

Niedawno byłem na wydarzeniu ewangelizacyjnym „Ogień”, które odbywało się w Poznaniu. I tam muzyk Adam Sztaba w czasie świadectwa, mówił, że całe wieki owce szły za pasterzem, a on ma nadzieję, że doczeka takiego czasu, kiedy pasterz będzie szedł za owcami. Rzecz jasna to trzeba dobrze zinterpretować. Chodzi o to, żeby pasterz wchodził między owce, wchodził w ich życie, żeby je rozumiał. Bo czym tak naprawdę jest wspólnota Kościoła? Przecież nie tym budynkiem, nie domem parafialnym, nie plebanią. 

Zresztą, od początku kapłaństwa zauważyłem, że największe owoce pracy duszpasterskiej są wtedy, kiedy wchodzisz w życie drugiego człowieka, jednocześnie nie narzucając siebie. 

Fot. archiwum księdza Łukasza Łukasika

Być blisko, nie narzucając siebie. Nazwałabym to po prostu zdrową relacją dorosłych osób.  

– W pierwszej parafii, w której byłem zaraz po święceniach, już tego doświadczyłem. Znałem wtedy mnóstwo ludzi, których na co dzień nie widywałem w kościele. Często ich pierwszym takim bardziej bezpośrednim zetknięciem się z księdzem była wspólna praca w szkole czy też gdzieś w urzędzie, albo też wspólna organizacja jakiegoś wydarzenia. I już nie jestem tam wikariuszem, ale np. w social mediach widzę, że ktoś teraz należy do jakiejś wspólnoty. Widzę, że to jakoś zakiełkowało. Oczywiście na takie, a nie inne zaangażowanie w Kościele może składać się wiele czynników. 

Wydaje się, przynajmniej z moich rozmów z ludźmi to wynika, że często ludzie, nie chodzą do kościoła, nie angażują się, ponieważ mają taki, a nie inny obraz księdza. Obawiają się, że ksiądz będzie chciał rządzić ich życiem, traktować „z góry” itd. Z tego punktu widzenia styl kapłańskiego życia, który wybierasz wydaje mi się rzeczywiście ważny. 

– Ważna jest też umiejętność rozmawiania. Muszę przyznać, że czasami spotykam ludzi tak zamkniętych, że nie są w stanie ze mną rozmawiać tylko z tego powodu, że jestem księdzem. I nie tyle jest to dołujące z płaszczyzny ewangelizacyjnej, ale po prostu ludzkiej.  

Ja mogę rozmawiać z każdym i nie ma dla mnie znaczenia, czy ktoś ma poglądy lewicowe czy prawicowe, czy ktoś jest zagorzałym zwolennikiem czy przeciwnikiem czegoś, czy ktoś przyjmuje moje wartości, czy ktoś wierzy tak jak ja. Chcę rozmawiać z każdym. Mogę być po prostu dobrym i miłym. W niczym mi to nie zaszkodzi. 

Mówisz o tym, że fizyczność jest ważna. Mówisz o dużej otwartości w relacjach. Mówisz o tym, że działanie w social mediach jest czymś dobrym. Dla wielu ludzi to są obszary, w których widzą wiele zagrożeń. Czujesz, że idziesz jakoś pod prąd? 

– Trochę to jest droga pod prąd.  

Jeśli chodzi o fizyczność, to nie tyle jest ważne, że ludzie mają mnie teraz podziwiać, ważny jest zdrowy tryb życia. A sport rzeczywiście jest takim elementem zdrowego trybu życia. Moim uczniom zawsze powtarzam, że jeśli ktoś chce oddzielić duchowość od cielesności to popada w manicheizm czy w gnozę, stwarza pewien dualizm, który nie istnieje. Człowiek jest całością. I oczywiście powtarzamy w Kościele, że Jan Paweł II napisał piękne teksty o cielesności, mówił o teologii ciała, ale kiedy słucham jednej czy drugiej wypowiedzi z ambony, to widzę, że gnoza jeszcze nie jest zażegnana – pomimo, że minęło od niej dwadzieścia wieków. 

Natomiast jeśli chodzi o internet, to zawsze czułem się dobrze w tej przestrzeni i widziałem w tym sens. Dbam o to, by jakość tego, co przygotowuję, była dobra, ale aż tak bardzo nie zwracam uwagi, jak niektórzy influenserzy, na to, żeby było idealnie. Chodzi po prostu o to, żeby pokazać, że coś robię i być może zainspirować tym innych. Zwłaszcza zależy mi na tym, by pobudzić księży do ruszenia się, ale także by zmobilizować dalszych i bliższych znajomych. 

Internet ma na pewno też większy zasięg niż ambona. 

– Tak. Na pewno ważne jest też to, że można dotrzeć do większej liczby ludzi, też tych, którzy nie przychodzą do kościoła. Jest to ważne, ponieważ chcę pokazywać Kościół od trochę innej strony. Zakładam, że człowiek, który wchodzi na mojego Instagrama nie musi być członkiem Kościoła katolickiego. Dlatego wyjaśniam też rzeczy, które z punktu widzenia księży mogą się wydawać oczywiste. Zdarzyło się, że moje powitanie „hej energetyki” czy sposób przekazu powoduje to, że nie raz „dostałem po głowie” ze strony ludzi Kościoła. Jednak dla mnie jest to szukanie wspólnej przestrzeni dla wierzących i niewierzących. 

Dlaczego tak zaczęło zależeć Ci na tym, żeby zmobilizować osoby duchowne? 

– Mniej więcej rok temu publicznie na Facebooku przyznałem się do depresji. Tydzień później zrobił to także biskup Dajczak. Po raz pierwszy miałem taką sytuację, że nie nadążałem odpisywać na wiadomości na Messengerze. I nie chodziło tylko o to, by dziękować za słowa wsparcia, ale ludzie, zwłaszcza księża i siostry zakonne, pisali, że zmagają się z tym samym. To był dla mnie szok. Do tej pory myślałem, że jestem outsiderem, że są to mocno odosobnione historie. Nagle się okazało, że jedna czwarta osób duchownych, które do mnie piszą, to osoby zmagające się ze stanami lękowymi, z nerwicą czy z depresją. 

To mi uświadomiło, że my w Kościele tego w ogóle jeszcze nie zauważamy, a w związku z tym nie stworzyliśmy w tym temacie żadnej profilaktyki. 

Czasami to, co wydaje się być daleko okazuje się, że ma ze sobą więcej wspólnego niż nam się wydaje. Tak jest z duszą i ciałem, z wierzącymi i niewierzącymi, ale i też z duchowością i sportem. Mówimy przecież o ćwiczeniach duchowych. 

– Teraz na Adwent przygotowałem takie dwustrefowe podejście do przygotowania się na Boże Narodzenie. Jest strefa duchowa, gdzie zawsze jest komentarz do pierwszego czytania, i druga jest strefa rozciągania, gdzie pokazuję, jak poszczególne partie ciała trzeba rozciągać przed treningiem. Połączyłem rozciąganie, jako oczekiwanie na trening, z Adwentem – jako czasem oczekiwania na Boże Narodzenie. 

Zapytam zatem o to, w jaki sposób radzisz sobie z tym niezrozumieniem, z hejtem. To w zasadzie dotyka przecież wszystkich, którzy pojawiają się w social mediach. Ale także w życiu spotyka nas czasami zasłużona, a czasami niesłuszna krytyka. 

– Zdarzyła się na przykład taka sytuacja, że jeden z proboszczów sąsiedniej parafii publicznie mnie wyśmiał. Miało to miejsce, kiedy wspólnie z księżmi siedzieliśmy przy jednym stole. Ja też przy tym byłem. Było to bardzo przykre dla mnie. Na szczęście mój proboszcz zaczął mnie bronić. Natomiast, kiedy ludzie zaczynają widzieć fizyczne efekty tego, co robię, to już nie spotykam się z takim wyśmiewaniem. Bardziej pojawiają się pytania o to, co robić, żeby się zmobilizować. Więc dziś już mówię: śmiej się dziś ze mnie, a ja będę się śmiać z ciebie za pół roku. 

Ważniejsze są dla mnie rzeczy, które mi się udają. Ostatnio taką dużą radością było to, że udało mi się na treningi „ściągnąć” jednego z księży. I chociaż poza nim jest już chyba z dziesięć osób, to ten ksiądz ucieszył mnie bardzo. 

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze