Maciej Karczyński o śmierci syna: Bóg mnie chyba do tego przygotował [ROZMOWA]
Jak być ojcem dziecka, które umiera? Jak walczyć, ale też godzić się z Boża wolą? Jak po męsku przejść trudne chwile i jak w tym wszystkim ułożyć sobie męskie relacje – relacje z Bogiem? Rozmawiamy o tym z Maciejem Karczyńskim – byłym policjantem i antyterrorystą. Pan Maciej był też rzecznikiem prasowym ABW i Komendanta Stołecznego Policji, pracował w Wydziale do Walki z Przestępczością Narkotykową i w CBŚ. Obecnie jest trenerem piłki nożnej i futsalu.
Maciej Kluczka (misyjne.pl): Ojcem jest się także po śmierci dziecka?
Maciej Karczyński: Oczywiście, cały czas. Choćby przez obecność na cmentarzu. Mam zdjęcia mojego syna, Marcela, w domu. O dziecku nie da się zapomnieć, nie da się nie myśleć.
Byłemu policjantowi, antyterroryście, łatwiej przeżyć trudne, bolesne wydarzenia w swoim życiu?
To nie jest oczywiste… Komandos też się oparzy o żelazko, też ma uczucia, jest tylko człowiekiem.
Czyli ten zawód nie przygotowuje do przeżyć, które wywracają życie do góry nogami?
Przygotowuje do czegoś innego. Będąc policyjnym antyterrorystą, ratowałem czyjeś życie. Proszę mnie dobrze zrozumieć: kiedy nie jest to ktoś bliski, to człowiek nie jest wtopiony w tę sytuację swoimi emocjami. Idzie i po prostu robi to, co do niego należy. Inaczej jest, gdy policjant odbija dziecko z rąk porywacza, a inaczej, gdy walczy o życie własnego dziecka. To tak, jakby lekarz miał operować własnego synka.
Nawet jest to zabronione.
Uważałem, że jestem twardym facetem i przeszedłem dużo w życiu… Nie wiedziałem jednak, że to mnie spotka i że tak będę to przeżywać. Wiem jednak, że u mnie nic nie dzieje się przypadkowo. Kiedyś, gdy pracowałem jeszcze w Szczecinie, udzielałem pomocy przy olimpiadach specjalnych „Bieg z Pochodnią Strzegących Prawa”. Pamiętam te dzieci w Wojewódzkim Domu Sportu, na basenie, jak rywalizowały i osobiście się to na mnie odbiło. Powiedziałem sobie wtedy: „Chyba bym nie mógł przeżyć takiej choroby u mojego dziecka”. I po czasie musiałem się z tym zmierzyć. Bóg mnie chyba do tego przygotowywał.
W przypadku Pana Syna to było sześć lat zmagania się z chorobą. Taki czas przygotowuje na najgorsze, człowiek się w końcu z tym zaczyna liczyć?
Wszystko zaczęło się od tego, że lekarzom, jeszcze w czasie ciąży, nie spodobał się wynik USG. Byłem przy urodzeniu Marcela, chciałem widzieć jego wyjście na świat, jako ojciec, rodzic, chciałem to widzieć. Gdy Marcel był już z nami, przestał oddychać, został pobudzony klapsami. Bardzo się wtedy wystraszyłem, ale zaczął płakać. Pierwsza doba w szpitalu była ciężka, zła. Był w inkubatorze, nie chciał jeść, trafił na intensywną terapię. Pojawił się u nas, już na poważnie, lęk i pierwsze obawy. Człowiek mówi sobie jednak wtedy: „to normalne, nie takie rzeczy się dzieją, nie z takich sytuacji można wyjść”. Na kolejne trzy miesiące się to unormowało, ale cały czas było coś nie tak. Jego rozwój budził obawy, błędny wzrok, raczkowanie i leżenie na brzuchu sprawiały mu ból. Skierowano go na badania genetyczne, wezwano nas do lekarza… Marcel miał wtedy około 10 miesięcy. Wtedy mnie to zabiło… straciłem wiarę, zrozumiałem, że może umrzeć. Lekarz powiedział wprost, że takich przypadków jest na świecie niewiele, w Polsce kilka.
Choroba Marcela sprowadzała się do niewydolności układu odpornościowego?
Mutacja genu MECP2 to m.in. brak odporności, brak rozwoju, kilka schorzeń. Do tego… Marcel miał najcięższą odmianę tej choroby. Miał wszystko, co mógł dostać w tym „pakiecie”. Znam chłopca w Polsce, który choruje na tę samą chorobę i on żyje, bo ma lżejszą odmianę. Po śmierci Marcela przekazaliśmy jemu i jego rodzinie pieniądze, które zebraliśmy na leczenie.
Gdy pada taka diagnoza, gdy człowiek dowiaduje się, jak będzie ciężko, jakie są wtedy emocje? Załamanie? Złość? A może motywacja do działania, do walki? Czy wszystko?
Człowiek wkurza się na wszystko… wkurza się na Boga.
I odwraca się od Niego plecami?
Wygarnia Mu… Pyta: „Dlaczego ja?”, „Dlaczego on? Czemu on jest winny?”, „Czy ja zrobiłem coś złego w życiu, że Bóg mnie teraz tak każe?”
Duchowni mówią, żeby nie odczytywać takich sytuacji jako „boskiej kary”.
Mówiono mi, że takie dziecko żyje w swoim świecie i jest mu dobrze, dopóki nie cierpi.
Zadanie rodzica sprowadza się wtedy…
…do bycia blisko…
I minimalizowania cierpienia, na ile się da?
Po drodze jest wiele rozterek, wiele problemów. Dziś z perspektywy czasu może łatwiej o tym mówić, ale nie jest łatwo o tym zapomnieć.
W pewnym momencie lekarze sugerowali odstąpienie od terapii. Może mieli rację? Kościół mówi, że uporczywa terapia, usilne utrzymywanie przy życiu tylko dzięki aparaturze, nie jest dobre. Pytanie, kiedy dana terapia staje się uporczywa.
Rozterki człowiek ma cały czas… jak długo walczyć? Kiedy przyznać, że życie się kończy? Lekarze zaproponowali, by dać specjalną kroplówkę. Organizm wtedy powoli sam się wykańcza. Sugerowano nam taką pesudoeutanzję. Gdy zapytałem wprost, czy to jest to, o czym myślę, to wszyscy spuścili wzrok. Mama Marcela bardzo naciskała na to, by walczyć o jego życie. Widziałem w oczach i mowie ciała lekarzy sugestię, by dać Marcelowi odejść, zasnąć. Jedna lekarka powiedziała: „Lepiej byłoby, gdyby Marcel zasnął”.
A udało się tak? Że mógł odejść, spokojnie, we śnie?
Sama śmierć była spokojna. Wielogodzinna, ale spokojna. Byłem wtedy w delegacji na Śląsku, dostałem telefon od mamy Marcela, że Marcel umiera… Miałem nowy samochód, wsiadłem, chciałem ruszyć, być jak najszybciej na miejscu. W samochodzie wyświetlił się komunikat: „Dozwolona prędkość to 100 km/h”. Zjechałem do serwisu i zapytałem, czy mogę jechać, co robić. Usłyszałem, że mogę, ale nie mogę przekraczać tej prędkości. Bóg chyba czuwał nade mną. Gdybym mógł jechać tyle, ile ten samochód mógł wyciągnąć, to byłoby to grubo ponad 200 km/h. Nie wiadomo jakby to się skończyło…
I dojechał Pan? Zdążył Pan pożegnać się z Marcelem?
Zdążyłem. Marcel leżał, spał. Wyświetlało się tętno, saturacja i tak schodziło powoli do zera…
Zdecydowaliście się Panu Bogu zostawić decyzję o tym, kiedy jego życie dobiegnie końca.
W pewnym momencie lekarze powiedzieli, że Marcel umiera, że wyczerpane zostały już wszystkie możliwości…
Wtedy pozostaje się z tym pogodzić i zaufać lekarzom?
Marcel umarł jak bateria… wyczerpał się. Tuż przed otworzył oczka, spojrzał na nas i umarł na naszych rękach.
W czasie swoje życia zdążył powiedzieć „tato”?
Stawał na nóżki, próbował chodzić, ale nie zdążył zacząć mówić.
Pan mówił kiedyś, że w jego oczach widział prośbę, by go nie zabijać.
To subiektywne uczucia. Nie wiem, czy dobrze to odczytałem, ale tak wtedy czułem.
To rodzice powinni mieć ostateczne zdanie w takich sytuacjach? Dużo się o tym mówiło przy sprawie Alfiego Evenasa. Pan zresztą w tej sprawie też zabrał stanowczy głos.
Rodzic czuje więcej i lepiej. Żaden rodzic nie chce źle dla swojego dziecka.
W przypadku Alfiego decydował, chciał zdecydować sąd. Może trzeba na to spojrzeć z drugiej strony – rodzice chcą tak walczyć o życie dziecka, że niekiedy mogą przekroczyć granicę uporczywej terapii. Może wtedy trzeba obiektywnej oceny sytuacji?
Jedna, druga rozprawa i decyzja… A może gdyby sędzia decydował o własnym dziecku, to by zrozumiał, co mówili rodzice Alfiego? W takich sytuacjach trzeba zrobić wszystko, by na koniec mieć czyste sumienie, że się zrobiło wszystko, że nie poszło się na łatwiznę.
A tą łatwizną jest eutanazja, tak?
Tak.
Jutro Dzień Ojca. Co by Pan powiedział ojcu dziecka, które ciężko choruje?
Żeby walczył, żeby był blisko, żeby się nie przejmował, co ludzie mówią, żeby zbierał pieniądze na leczenie. Gdy walczyliśmy o dobre życie dla Marcela, dostałem pomoc z firmy, gdzie pracowałem. W trakcie wypełniania papierów księgowa powiedziała, że „przecież tyle zarabiam, a jeszcze proszę o pieniądze”. Nie wytrzymałem wtedy, porządnie się wkurzyłem. Powiedziałem, że chętnie te pieniądze oddam, ale oddam też chorobę Marcela. Nie wyobrażam sobie, bym rozliczył te pieniądze inaczej niż na dziecko. Zresztą… gdy Marcel już umarł, zebrane pieniądze przekazaliśmy innym chorym.
A jak samemu dać radę? Gdy choroba trwa kilka lat, rodzic skupia się na dziecku. Trzeba jednak też myśleć trochę o sobie – o swoim zdrowiu psychicznym, fizycznym.
Wychodziłem czasami ze szpitala. Obciążenie taką sytuacją jest cały czas i jest bardzo wysokie. Grałem w piłkę, pracowałem. Będąc rzecznikiem prasowym, siłą rzeczy byłem przez was – dziennikarzy – odciągany od myślenia na jeden temat. Nie znalazłem pomocy w alkoholu, używkach, nie polecam. Trzeba mieć nadzieję i wiarę. Trzeba otaczać się dobrymi ludźmi, robić swoje i kochać dziecko. A jak ktoś ma pasje, to ważne, by z nich całkowicie nie rezygnował.
A co zrobić po śmierci dziecka? Jak przeżyć ten czas? Jest coś, co pomaga nieco uśmierzyć ból?
Na początku wziąłem na siebie całość organizacji pogrzebu. A gdy było już po pogrzebie, zadzwonił do mnie przyjaciel Karol z Międzyzdrojów. Powiedział: „Maciej, przyjedź do mnie”. Pojechałem, siedliśmy… zimny napój też pomógł, spacery, bliskość przyjaciela i jego rodziny. Jak jechałem, całą drogę słuchałem tej piosenki…
Każdy musi znaleźć swój sposób. Płakałem strasznie, byłem załamany, nie mogłem sobie i światu tego darować.
Nie dziwię się. Mówi się przecież: „obyś własnego dziecka nie musiał chować”. Strata dziecka to chyba jedno z trudniejszych, jeśli nie najtrudniejsze uczucie dla dorosłego człowieka, dla rodzica, dla ojca.
Muszę się z Panem zgodzić.
Myśli Pan o tym, by doczekać się nowego dziecka?
Za stary już jestem, ale nigdy nie mówi się nigdy….
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |