Fot. Justyna Nowicka/misyjne.pl

Marcin Charliński: nie zostałem odrzucony, ale dostałem bardzo dużą dawkę miłości [ROZMOWA] 

– Pamiętam ten moment. Kiedy wychodziłem, czułem się tak lekki, jakbym zrzucił z siebie 150 kg. Wracałem przez środek kościoła i nie wiedziałem czy frunę, czy idę. Śmiałem się, cieszyłem. Nawet nie myślałem o tym, co inni o mnie pomyślą. Byłem maksymalnie szczęśliwy – mówi Marcin Charliński. 

Marcin Charliński jest ojcem piątki dzieci. Na co dzień prowadzi firmę budowlaną. Opowiada swoją historię na rekolekcjach, ale także w książce pt. „On zmienił moje życie”. Przeżył wiele życiowych zakrętów, uzależnienia, więzienie, ale doświadczenie Bożego miłosierdzia dosłownie przemieniło jego życie. 

Justyna Nowicka: O czym marzysz? 

Marcin Charliński: – Tak na serio? Moim marzeniem jest niebo. Myślę, że to jest dla mnie najcenniejsza rzecz. Mam teraz dosyć trudny czas w życiu, wokół mnie jest dużo śmierci. Przeżywam ją, trochę innych pocieszam. Dla każdego z nas to jest cel życia – dojście do pełni uwielbienia Boga. Ten cel i to marzenie wyznaczają mi kierunki na ziemi. Kiedy o tym myślę, to zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę w życiu najważniejsza jest miłość do każdego człowieka. Nie tylko do najbliższych, ale do każdego. Zawsze. 

Chociaż czasami okazywanie miłości najbliższym jest najtrudniejsze. Czasami łatwiej nam, jako członkom wspólnoty, iść na ulicę i mówić innym, że „Bóg ciebie kocha, może zmienić twoje życie” albo wykonywać drobne gesty miłości, niż okazywać miłość w codzienności tym, z którymi jesteśmy najbliżej.  

Kiedy zacząłeś marzyć o niebie? Kiedy to się stało dla Ciebie ważne? 

– Myślę, że to marzenie rozpoczęło się wraz z wejściem w relację z Panem Bogiem. Ja na serio myślę, że te wszystkie cele materialne, relacyjne, które mamy na ziemi realizują się i tylko wtedy mają sens, jeżeli ufam Bogu. Innymi słowy – jeżeli moim celem jest niebo, to reszcie Bóg błogosławi. 

Czyli mówisz też o takim prowadzeniu przez Boga. Domyślam się, że ta ufność zrodziła się na podstawie Twojego życiowego doświadczenia. Często jest tak, że ufność rodzi się wtedy, kiedy widzimy, jak wiele rzeczy w naszym życiu Bóg naprawił, chociaż my chcieliśmy zepsuć. Albo jak bardzo nas odnalazł, kiedy my chcieliśmy się zgubić. 

– Dokładnie tak. W pewnym momencie znalazłem się w miejscu, w którym miałem tylko dwa wyjścia. Albo skończyć życie na ziemi, bo taka byłaby dalsza konsekwencja moich wcześniejszych zachowań, albo po prostu puścić wszystko i spróbować zaufać Bogu. W momencie, kiedy zdecydowałem się puścić to wszystko, poczułem, że ktoś jest obok mnie, choć wydawało mi się, że jestem sam na tym świecie. 

Pamiętam, że z jednej strony miałem bardzo duży lęk i strach odnośnie do tego, co będzie później. Z drugiej strony, były też przełomowe momenty pełne zaufania. Po prostu odpuszczałem i mówiłem: „Dobrze niech tak będzie”, „Niech tak się stanie”. W tamtym czasie zdałem sobie bardzo mocno sprawę z tego, że mam obok siebie Przyjaciela, że mam obok siebie Jezusa. Prosto, zwyczajnie codziennie rozmawiałem z Nim o wszystkim.  

Fot. pixabay

A jak to się stało, że po ludzku nikogo nie miałeś obok?  

– Był to etap zmiany mojego życia. Zmieniłem wtedy całe swoje otoczenie. To było potrzebne, żeby nie wrócić do starego życia. Wróciłem po dwóch latach terapii i rocznym pobycie w więzieniu. Moją decyzją było to, że nie wracam do tego, co było, i zaczynam wszystko od nowa. 

Kiedy już wybrałem, że moje nowe życie będzie życiem z Bogiem, jeździłem po różnych kościołach, co niedzielę gdzie indziej. Szukałam swojego miejsca. Któregoś razu zatrzymałem się w kościele pw. Świętej Anny na Starym Mieście w Warszawie, na Eucharystii o 21:00. Poczułem, że to jest moje miejsce, że to jest ta droga i ci ludzie, że moja relacja z Bogiem będzie mogła w tym miejscu wzrastać.  

Wspomniałeś o odwyku, o więzieniu. Jak do tego doszło? 

– W wieku 12 lat przeprowadziliśmy się. Poczułem wtedy, że straciłem moich przyjaciół, których znałem od urodzenia. Musiałem zostawić ukochany sport, który trenowałem. Do tego byłem nieprzyjęty w nowym miejscu, środowisko mnie nie zaakceptowało. Szukałem tej akceptacji wśród rówieśników. Czułem ogromną samotność. Byłem pogubiony. Zacząłem sięgać po alkohol, po narkotyki, papierosy. Chciałem „zabłysnąć”. Kiedy wciągnąłem się w narkotyki, zaczęły się także kradzieże, napady, potem napady z bronią, kradzieże samochodów, handel narkotykami i ogólnie jeden wielki życiowy melanż. W tym wszystkim towarzyszyła mi taka myśl, że chcę, żeby ludzie, którzy patrzą na mnie z boku, bali się mnie i mi zazdrościli. 

Mogę to zrozumieć. Człowiek sobie wyobraża, że jeśli ludzie po prostu go nie szanują, to będą to robić dlatego, że będą się bali.  

– Dokładnie. Wreszcie dopadły mnie konsekwencje moich zachowań. Trafiłem do więzienia. A w tym więzieniu, co tu dużo mówić, nie było fajnie. Tam z nudów po raz pierwszy otworzyłem Pismo Święte. Mówiłem sobie: „Mam tyle czasu, zacznę czytać”. Zacząłem czytać od początku, ale na Starym Testamencie bardzo szybko poległem. Nie dałem rady. 

W celi miałem gościa, który odmawiał różaniec. Kiedyś pytam go: „Co ty robisz”. Powiedział mi, że się modli. Więc dalej chciałem go trochę sprowokować, wiec zapytałem, do kogo. I powiedział mi, że do Boga. Wtedy zaatakowałem go, mówiąc, że gdyby Bóg istniał, to ani jego, ani mnie nie byłoby w tym więzieniu. Później przemyślałem sobie i powiedziałem: „Rób, co chcesz, ja nie będę się ciebie czepiał”. 

W tym zamknięciu dla rozrywki czasami chodziliśmy na przykład do dentysty czy do laryngologa. Chodziło o oto, żeby chociaż na chwilę wyjść z celi. Z podobnych powodów zapisałem się któregoś razu do kaplicy. Usiadłem. Siedzę i patrzę. W pewnym momencie zorientowałem się, że nikogo nie ma. Rozglądam się i widzę, że oni stoją w kolejce do konfesjonału. Zapytałem, co robią, a oni powiedzieli, że czekają do spowiedzi. Próbowałem ich „uświadomić”, że przecież kapelan rozmawia z wychowawcą, że pewnie wszystko mu zaraz opowie i do końca życia z więzienia nie wyjdą. Nikomu nie ufałem i nie miałem świadomości, o co chodzi w spowiedzi. 

Zdjęcie poglądowe, fot. Matthew Ansley/Unsplash

Minął rok i wyszedłeś? 

– Wyszedłem, ale tak naprawdę tylko na dwa tygodnie, ponieważ właśnie po dwóch tygodniach uprawomocniłby się kolejny wyrok i miałem wrócić na kolejną odsiadkę do tego więzienia. Chyba chęć ucieczki przed powrotem do celi spowodowała, że jak tonący brzytwy chwytałem się dosłownie wszystkiego. Wpadłem wtedy na pomysł, że pójdę na odwyk. I tak się stało. Rodzice mnie tam zawieźli. Okazało się, że był to ośrodek katolicki. Musiałem się trzymać zasad, żeby mnie nie wyrzucili, bo wtedy wróciłbym do więzienia. Powiedziałem sobie, że zacisnę zęby i wytrzymam. Rozmawiałem z terapeutami, w niedzielę chodziłem kościoła, ale w nic się nie angażowałem. Widziałem, że niektórych to porywa, ale mnie nie. Widziałam konfesjonał w kościele, wiedziałem, że ksiądz tam jest, że spowiada. 

Był taki moment w trakcie terapii, że zaczęły mi się usuwać moje mury i blokady. Zacząłem poznawać emocje, zacząłem czuć, wyrażać to, co jest we mnie. Zobaczyłem, że jest lepiej, że jest lżej, że nie muszę za każdym razem, kiedy ktoś mi coś źle powie, rzucać się do niego z pięściami. Mogę po prostu powiedzieć: „Słuchaj, jest mi przykro. Zrobiłeś mi przykrość”. Wtedy ludzie zupełnie inaczej reagują. To było dla mnie odkrycie. Później już wszystko poszło dość szybko. Pamiętam, że poszedłem na rozmowę do Pawła. On mnie wtedy zapytał, czy znam trzeźwe życie. I w sumie nie znałem, bo przecież ćpałem od dwunastego roku życia. Powiedział mi wtedy, żebym spróbował, bo przecież do narkotyków zawsze mogę wrócić. Takie proste zdanie, ale otworzyło mnie to na pracę nad sobą. 

Widziałem progres w tym, jak się czułem, w swoim zachowaniu, w życiu z innymi – i cieszyłem się tym. Później przyszedł kryzys i etap buntu. Byłem zdołowany, zamknięty. Jakoś właśnie wtedy jakby na nowo zobaczyłem konfesjonał. No i poszedłem do spowiedzi. Powiedziałem wszystko, co wtedy pamiętałem. I nie zostałem odrzucony, ale dostałem bardzo dużą dawkę miłości. To był dla mnie szok. Tyle krzywdy zrobiłem, a Bóg mi przebacza, kocha mnie.  

Pamiętam ten moment. Kiedy wychodziłem, czułem się tak lekki, jakbym zrzucił z siebie 150 kg. Wracałem przez środek kościoła i nie wiedziałem czy frunę, czy idę. Śmiałem się, cieszyłem. Nawet nie myślałem o tym, co inni o mnie pomyślą. Byłem maksymalnie szczęśliwy. Po tej dawce miłości chciałem zbliżyć się do Boga. Modliłem się, rozmawiałem, zacząłem poznawać Maryję, odmawiać różaniec. 

>>> Przewodnik po dobrej spowiedzi

A to ciekawe, bo dzisiaj wiele osób mówi, że spowiedź w zasadzie jest niepotrzebna, że nie wiadomo, kto i po co ją wymyślił. A ty mówisz o spowiedzi jako o momencie, w którym rzeczywiście doświadczyłeś Boga, Jego miłości. 

– Dokładnie tak. Teraz z perspektywy czasu mogę mówić za świętą Faustyną, że Jego miłosierdzie jest tak wielkie, że żaden umysł ludzki nie jest w stanie tego zrozumieć. Nie pojmiemy tego miłosierdzia, ale możemy go doświadczyć, możemy poczuć, że zmienia życie. Z perspektywy czasu widzę też, że bardzo ważna jest regularna spowiedź, najlepiej u tego samego kapłana, żeby dać się poznać, dać się poprowadzić i żeby Bóg w ten sposób działał. 

Kiedy człowiek wie, że ma wybór między dobrem a złem, wtedy najczęściej wybierze dobro. Ale są sytuacje, które nie są tak oczywiste, kiedy musi wybierać pomiędzy dwoma dobrami. Na przykład rodzina i wspólnota – obie rzeczy są dobre, ale moje wybory w tym wszystkim nie były dobre. Mówiłem sobie, że wspólnota mnie potrzebuje, że to dla Pana Boga, ale przez to, w tamtym czasie, zaniedbywałem moje pierwsze powołanie, czyli rodzinę. Moja żona mnie potrzebowała, ale mnie nie miała. Moja córka mnie potrzebowała, ale też mnie nie miała. Wtedy dobrze mieć taką osobę, która pokaże to, co nam umyka. Skoro diabeł kusił samego Jezusa, to nie będzie miał oporów, żeby kusić także i nas – i będzie próbował to zrobić na wszelkie sposoby, aby odłączyć nas od miłości.  

Często spotykam się z taką opinią, że „Bóg tak, ale do kościoła nie chodzę”. Wtedy mówię: „Ale jak możesz mieć żonę i jej nie odwiedzać, nie rozmawiać z nią. Jak to wpłynie na to wasze małżeństwo?”. To skończy się rozwodem, w którym ja będę winny, dlatego, że druga osoba była w gotowości, czekała, ale ja tego nie podejmowałem. Tak samo jest w relacji z Bogiem. Jak mogę powiedzieć, że kocham, ale nie przychodzę, nie rozmawiam z Nim? 

Fot. cathopic

Na początku powiedziałeś, że marzysz o niebie. Niektóre z Twoich doświadczeń w życiu z Bogiem brzmią tak, jakby tutaj na ziemi już trochę można było doświadczyć nieba. 

– Trochę tak, chociaż nie brakuje też rzeczy, które niebem nie są. Ale kiedy czasami jestem na modlitwie, na uwielbieniu, na adoracji, kiedy po prostu wchodzę w modlitwę, trwałbym tak w nieskończoność. Niestety rzeczywistość nas dopada i muszę wracać do zajęć. 

Kiedy na końcu mszy świętej jest błogosławieństwo, ksiądz wypowiada słowa „idźcie w pokoju Chrystusa”. On nie mówi „trwajcie, żeby było wam miło”. Podobnie Jezus mówił do apostołów „idźcie”, „czyńcie”, działajcie, nie stójcie w miejscu, nie koncentrujcie się tylko na jednej kwestii. Bądźcie obok drugiego człowieka, w prostocie serca. Mogę po prostu podawać posiłki osobom w kryzysie bezdomności. Ale możemy także usiąść obok kogoś, kto nie mył się od dwóch tygodni i nie mówić mu o Bogu, ale zapytać: „Ej, stary, jak ci minął dzień? Czy miałeś gdzieś spać? Czy masz jakichś przyjaciół? Jakie masz teraz problemy, co sprawia ci największą trudność? Czy masz jakieś perspektywy pracy? Dlaczego tak się stało, że jesteś na ulicy?”. Możemy wejść z nim w relację. Bo to właśnie relacja jest fundamentem wiary i ewangelizacji. Zresztą, ona jest podstawą istnienia człowieka w ogóle. 

Jesteśmy stworzeni do relacji. Bóg chciał, żeby to były relacje wypełnione miłością. Ja też bym tak chciał, ale nie wszyscy tak postrzegają świat. Mimo wszystko myślę, że warto zwracać uwagę na swoje relacje, także na te zwyczajne, ludzkie, bo ta relacja może doprowadzić kogoś do relacji z Bogiem. 

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze