Senegalskie „wygrane” dzieci. Fot. archiwum Julii Buxakowskiej i Mariki Kubali-Rybickiej

Julia Buxakowska, lekarka w Senegalu: każde „wygrane” dziecko jest dla nas wielką radością

Tylko nieliczne rodziny stać na przewiezienie i hospitalizację dziecka w oddalonej o około 100 km Tambakundzie, gdzie znajduje się najbliższy szpital z dostępem do pediatry. Często więc właśnie w Centrum znajdują swoją jedyną szansę na prawdziwe leczenie. A my? Nie mamy do dyspozycji nawet połowy leków, sprzętów czy badań, które w Polsce są standardem.

Vélingara to nieduże miasto w Senegalu. Siostra Regina Mnich ze Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Karola Boromeusza mieszka w tym miejscu od przeszło trzydziestu lat. Zna ją tutaj wielu, bo wokół niej dzieje się wiele dobra. To właśnie z jej inicjatywy powstało tutejsze CREN – w tłumaczeniu: Centrum Leczenia Dzieci Niedożywionych i Edukacji Żywieniowej. Przyjechałam tu jako młoda lekarka na pierwszym roku specjalizacji. Razem ze mną dotarła Marika Kubala-Rybicka – położna ze specjalizacją w dziedzinie pielęgniarstwa rodzinnego. Nasza praca skupiła się więc głównie na medycznym wsparciu ośrodka.

>>> Rzeka pomiędzy Mauretanią a Senegalem [REPORTAŻ]

Czas odnowy

Mieszkańcy Senegalu wiodą ciężkie życie. Nieraz dotyka ich bieda, a jeszcze częściej brak odpowiedniej edukacji. Właśnie to powoduje, że nawet te rodziny, którym wcale nie brakuje jedzenia, przynoszą do ośrodka CERN wycieńczone niemowlęta, które były karmione w niewłaściwy sposób, a następnie nieskutecznie leczone przez miejscowych „znachorów”. Na szczęście większości udaje się skutecznie pomóc, bo prowadzone przez siostry boromeuszki Centrum może pomieścić aż 48 pacjentów! Ogrom pracy włożonej w stworzenie od podstaw tego miejsca jest godny podziwu. Obecnie toczą się tu prace remontowe, które są możliwe dzięki projektowi Fundacji „Redemptoris Missio”, finansowanego przez MSZ w ramach Polskiej Współpracy Rozwojowej. Wszystkie pomieszczenia znajdowały się w opłakanym stanie ze względu na brak funduszy na renowację. Teraz odnawiany jest zarówno główny budynek wraz z salą leczenia intensywnego, jak i cztery kolorowe pawilony, w których nocują mali pacjenci i ich matki. Dodatkowo instalowany jest agregat prądotwórczy, który zapewni stałe działanie pompy zaopatrującej cały ośrodek w czystą wodę ze studni. W obliczu częstych przerw w dostawie prądu w tej okolicy to znacząco pomoże nam w pracy. Niedługo zostaną też założone latarnie zasilane energią słoneczną, co zwiększy bezpieczeństwo na terenie ośrodka w nocy, bez konieczności powiększenia opłat za prąd.

Fot. archiwum Julii Buxakowskiej i Mariki Kubali-Rybickiej

100 kilometrów do pediatry

Razem z Mariką uczymy siostry obsługi nowo zakupionego aparatu USG. Ten sprzęt podniesie możliwości diagnostyczne – utrudnione w tutejszych warunkach ze względu na małą dostępność lekarzy i wysokie koszty opieki medycznej. Siostry uczą się chętnie, choć temat jest wymagający, materiału do opanowania dużo, a czasu – jak zawsze za mało. Równocześnie nie ustaje codzienna praca w CREN i zespolonej z nim przychodni. Nasz wiek ani tytuły nie mają znaczenia – wraz z siostrami pracującymi w CREN tworzymy zespół, w którym każdy daje z siebie wszystko – wiedzę, umiejętności, doświadczenie i zaangażowanie. A jest co robić! Na koniec pory deszczowej, czyli właśnie teraz, przychodzi dużo pacjentów z malarią. Większość z nich dobrze reaguje na standardowe leczenie, które może być prowadzone ambulatoryjnie. Niestety niektórzy rodzice przynoszą dzieci za późno lub po wcześniejszych próbach „tradycyjnego” leczenia. Wtedy mamy do czynienia z ciężkimi powikłaniami, takimi jak anemia czy skrajne odwodnienie, które bezpośrednio zagrażają życiu małych pacjentów. Podobnie jest z dziećmi niedożywionymi – mają osłabioną odporność i w związku z tym są bardziej narażone na zakażenia pasożytnicze, bakteryjne i wirusowe. Każda taka infekcja stanowi dla wycieńczonego organizmu wyzwanie dużo większe, niż dla organizmu zdrowego dziecka. Nieraz są to pacjenci, którzy w polskich realiach byliby leczeni w specjalistycznym szpitalu, może nawet na oddziale intensywnej terapii. Tutaj mamy bardzo ograniczone możliwości – tylko nieliczne rodziny stać na przewiezienie i hospitalizację dziecka w oddalonej o około 100 km Tambakundzie, gdzie znajduje się najbliższy szpital z dostępem do pediatry. Często więc właśnie w Centrum znajdują swoją jedyną szansę na prawdziwe leczenie. A my? Nie mamy do dyspozycji nawet połowy tych leków, sprzętów czy badań, które w Polsce są standardem.

>>> Wody rzeki Senegal nie dla wszystkich [REPORTAŻ]

Dzieci „wygrane”

A jednak dzięki obszernemu i poświęceniu Sióstr prowadzących Centrum, między innymi siostry Damaris, polskiej boromeuszki pracującej w tych warunkach od wielu lat, większość nawet bardzo źle rokujących pacjentów udaje się uratować! Każde takie „wygrane” dziecko jest dla nas wielką radością. Ale nie zapominamy o tych maleństwach, które odchodzą mimo naszych wysiłków… To szczególnie trudne do zniesienia, gdy wiemy, że w innym miejscu, z pełnymi możliwościami diagnostyki i leczenia mogłoby się to potoczyć inaczej. To trudna lekcja bezsilności, ale i pokory. Mimo wszystko mamy w tej pracy wiele radości: gdy dzieci przybierają na wadze, zaczynają jeść samodzielnie, bawić się, śmiać, a nawet kłócić – to świadczy o ich poprawiającym się zdrowiu. Gdy osiągną zadowalający stan, mogą wrócić do domu. Wychodzą od nas zawinięte w kolorowe chusty na plecach równie kolorowo ubranych matek, które żegnają się z uśmiechem. A my życzymy im, żeby nie musiały już więcej do nas wracać.

Fot. archiwum Julii Buxakowskiej i Mariki Kubali-Rybickiej

Siostra od języków

Wielu pacjentów pojawia się też w przychodni, gdzie przyjmuje siostra Gisèle – Senegalka. Posługuje się biegle pięcioma językami. W tej pracy to bardzo istotne, gdyż po poradę przychodzą nie tylko ludzie z miasta, którzy znają francuski (język urzędowy w Senegalu), lecz także mieszkańcy buszu, którzy znają jedynie swoje języki plemienne. Siostra Gisèle zna wszystkie okoliczne dialekty, co pozwala jej porozumieć się z pacjentami – my zaś pomagamy w badaniu i diagnozowaniu, wykonujemy potrzebne testy z krwi (na przykład na malarię lub HIV), wydajemy leki i robimy opatrunki. Najczęściej mamy do czynienia ze skaleczeniami, ale pojawiają się również owrzodzenia, ropnie i zakażenia skóry, które przy braku odpowiedniego leczenia i higieny mogą skutkować bardzo poważnymi powikłaniami. Pracy nam nie brakuje.

>>> Senegal: muzułmanie i chrześcijanie żyją w zgodzie

Pejzaż senegalskiego życia

W Senegalu uczymy się tutejszego życia i z ciekawością obserwujemy Afrykę. Piękne stroje pań, wyprostowanych jak struna, niosących na plecach dzieci, a na głowie miski z owocami z targu. Szalony ruch uliczny, mężczyźni na motorach lub furmankach, wiozący przeróżne bagaże i towary, a także innych ludzi w ramach „usługi taksówkarskiej”. Dzieci tłumnie wracają ze szkoły, wśród gwaru zabaw i śmiechu. Wszędzie kozy: małe i duże, chodzące wzdłuż drogi i wylegujące się w dowolnie wybranych miejscach. Wielkie sterty arbuzów na przydrożnych straganach. Wśród pokrytego czerwonym kurzem miasta ciepłe uśmiechy i pozdrowienia. Wśród blednących w żarze słońca traw dorodne drzewa: mangowce, bananowce i nerkowce. Pejzaż życia utkany z trudności i radości, z biedy i obfitości, z brudu i piękna. Jak wszędzie – ze szczęścia i z nieszczęścia.

Fot. archiwum Julii Buxakowskiej i Mariki Kubali-Rybickiej

Senegal i siostry Boromeuszki przyjęły nas niezwykle ciepło. Mam poczucie, że wzięłam udział w ważnym projekcie, który mam nadzieję w przyszłości kontynuować, bo dużo jeszcze zostało do zrobienia. Poznałam przy tej okazji wielu dobrych ludzi i myślę, że te znajomości i wspomnienia pozostaną ze mną na długo.

Galeria (18 zdjęć)

Wybrane dla Ciebie

Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze