Ks. Witold Lesner: na Kubie rodzinność jest na „dzień dobry” [ROZMOWA]
Bycie rodziną, we właściwym tego słowa znaczeniu, jest dla nich czymś naturalnym. Bez tych więzów, bez ich przyjaźni – mógłbym nie tylko sobie nie poradzić – mówi ksiądz Witold Lesner, który od siedmiu lat pracuje na Kubie. Specjalnie dla czytelników misyjne.pl pokazuje świat z perspektywy „wyspy jak wulkan gorącej”.
Ksiądz Witold Lesner wcale nie myślał o misjach, jednak Duch wieje tam, gdzie chce. Wyjechał siedem lat temu, gdy tylko pojawiła się prośba kubańskich biskupów, żeby przysłać kogoś z Polski. Dziś jest proboszczem, który nie potrafi usiedzieć w miejscu. Wyspa stała się jego domem. Podkreśla, że Kubańczycy są dla niego jak rodzina, która otacza go ogromną troską i jest dla niego wielkim wsparciem. Z misjonarzem rozmawia Sebastian Zbierański.
>> Kuba. Weź zaufaj [MISYJNE DROGI]
Sebastian Zbierański (misyjne.pl): Słońce, cygara, kolorowe ulice pełne starych aut. To Kuba z przewodników turystycznych i plakatów biur podróży. Oczami misjonarza wygląda tak samo?
Ks. Witold Lesner: – Tak. Prawdziwy jest ten obraz z plakatów i nawet kolory są dokładnie te same. Dotyczy to jednak raczej Hawany i miejsc turystycznych, takich np. jak kurort Varadero. Trzeba pamiętać, że foldery to oferta dla turystów. Dla obcokrajowców jest wszystko – salsa, rum i piękne piaszczyste plaże. Mieszkańcy wyspy zasadniczo jednak tak nie żyją. Większość z nich żyje bardzo skromnie. Są oczywiście też i tacy, którzy mają krewnych w USA, którzy przysyłają im pieniądze. Ich status życia jest wyższy. Widać to choćby po ubiorze. Osobną grupę tworzą osoby jakoś związane z polityką, z władzą. Oni mają kontakty i wpływy, których brakuje innym.
Fidel Castro powiedział kiedyś, że wyobraża sobie Kubę jako wielką, moralną potęgę z bardzo wielką godnością. To marzenie byłego dyktatora, a ile w tym przełożenia na rzeczywistość Kubańczyków?
– Miałem okazję być na Kubie, kiedy Fidel umierał. Widziałem eksplozję wielkich, patriotycznych uczuć z nim związanych. Z jednej strony, wiele osób przymuszano do pochodów i wpisów w pamiątkowych księgach kondolencyjnych wyłożonych w każdej wiosce i miasteczku. Z drugiej jednak, wielu ludzi żegnało go z autentycznym wzruszeniem. Przeżywali boleśnie jego śmierć. Mówili, że zawdzięczają mu bardzo dużo. Przed rewolucją Castro Kubańczycy byli w większości analfabetami, harowali za niewielką pensję. Żyli właściwie poniżej godności. A Fidel przyszedł do nich z nowym porządkiem, który na sztandarach niósł hasło: „medycyna, edukacja i kultura dla wszystkich”. W praktyce nie wyszło to już tak pięknie, bo chociaż przychodnie są w niemal każdej małej miejscowości, to z dostępem do zaawansowanego leczenia jest już problem, nie wspominając o lekarstwach. Podobnie, wiele do życzenia pozostawia kwestia poziomu edukacji. Brakuje dobrze wykształconych nauczycieli. Nieco lepiej jest dopiero na studiach – tyle, że nie każdy ma możliwość studiowania. Pozbawieni są tego ci, którzy mają powiązania antyrządowe. A kultura? Równy dostęp do niej polega głównie na wystawieniu na ulicę głośnika, z którego dudni reggaeton.
>>> O tym, jak Kościół formował Kubę Fidela Castro
Więc Kuba to kraj kontrastów. Tu można żyć ideałami Castro i Che Guevary, a mimo to deklarować się jako chrześcijanin – jak ponad połowa mieszkańców. Czy to nie jest trochę tak, że próbuje się Boga ożenić z rewolucją?
– Oficjalne statystyki mówią o 64% ochrzczonych. Ale to znów dotyczy raczej Hawany i okolic. W mojej diecezji, która leży na przeciwległym krańcu wyspy, katolików jest około 13%, z czego praktykuje… 0,97%. Większość Kubańczyków to tak naprawdę ateiści, którzy z Kościołem nie chcą mieć nic wspólnego. Przede wszystkim jednak rozwijają się ruchy spirtytystyczne – zwłaszcza Santería – które łączą elementy wierzeń pogańskich z Afryki z chrześcijaństwem. Żeby być jego pełnoprawnym członkiem trzeba być ochrzczonym przez katolickiego księdza, ale założenia wiary nie są tożsame z chrześcijańskimi. Coraz więcej jest też protestantów, których władze faworyzują, pozwalając np. na budowę nowych kościołów. To m.in. sprawia, że liczba wpisów w księdze chrztów nie jest miarodajna i nie przedstawia prawdziwej liczby wierzących. Na Kubie próbowało się też łączyć wiarę z polityką. Kiedy Castro zaczynał swoją rewolucję, niektórym jego batalionom towarzyszyli nawet księża. Poparcie Kościoła początkowo było mu bardzo potrzebne, z czasem jednak, jak wiemy, sytuacja się mocno zmieniła.
Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubańczykom…
– O ile w Polsce jesteśmy jakoś naturalnie wrośnięci w chrześcijaństwo, o tyle na Kubie często traktuje się je jak coś obcego, co przyszło z zewnątrz, od hiszpańskich kolonizatorów i nie należy do kultury wyspy. Życie religijne Kubańczyków trochę przypomina sytuację opisaną w Dziejach Apostolskich, kiedy apostoł Paweł zwraca uwagę na wyjątkową religijność Ateńczyków, stawiających ołtarz nieznanemu Bogu (Dz 17,16-34 – przyp. SZ). W tym geście wyraża się nie tyle niepewność co do wiary, co przede wszystkim próba jej szukania. Celowo jednak św. Paweł używa terminu „religijni”, zamiast „wierzący” – bo to przecież odnosiło się u niego do wiary w Chrystusa, jedynego Boga, a słowo „religijni” mówi jedynie o wpisanej w człowieka potrzebie wiary. Trochę podobnie jest u Kubańczykow. Mają „zmysł” religijności, który wyraża się choćby w sposobie składania ofiar. To dzieje się zwłaszcza w obrębie wspomnianego już ruchu Santería. Przynoszą do świątyń np. kamienie, bo wierzą, że to owoc ziemi. Kładą je potem razem z ziołami, zbożem, odrobiną innych plonów gdzieś przy figurce. To ich sposób na przypomnienie Bogu o sobie, ich wyraźna prośba o wysłuchanie. Składają też kwiaty, palą świece. Jest również sporo ludzi nieochrzczonych, którzy do chrztu przynoszą swoje dzieci, dlatego, że choć sami nie wierzą w jakiegoś konkretnego Boga, to mają przekonanie, że tak trzeba postąpić.
>>> Kuba. W pułapce systemu [MISYJNE DROGI]
Wyspa gościła trzech ostatnich papieży. Pielgrzymka Franciszka z 2015 r. wiele przestrzeni poświęciła tematowi miłosierdzia i dialogu. Papież wzywał m.in. do budowania kultury spotkania. Ale dla mieszkańców Kuby to chyba niezupełnie obcy temat.
– Kiedy Franciszek był na Kubie, ówczesny prezydent Raul Castro publicznie kilka razy nazwał go „swoim przyjacielem”. To był dla Kościoła dobry pretekst, żeby próbować coś załatwiać z rządzącymi, którzy byli trochę zdezorientowani tym gestem swojego przywódcy. Trudno było im odmówić prośbom misjonarzy (śmiech), których szefem jest papież, przyjaciel rodziny Castro. Dialog, rozmowa, o której mówił papież jest bardzo ważna nie tylko na misjach, ale także w kontekście całego Kościoła. Trudno to jednak godzić z tak szeroko promowanym rozdziałem Kościoła od państwa. Kubańczycy są otwarci i serdeczni, ale przestrzeń publiczna jest zamknięta dla spraw wiary. Nie mogę na przykład jako ksiądz wejść do szkoły. Niedawno jedna z moich parafianek straciła pracę, bo w grudniu na lekcjach mówiła o Bożym Narodzeniu… Wiele spraw, jak chociażby organizowanie procesji, trzeba ustalać z władzami miasta i liczyć na ich przychylność. Natomiast, mimo to, nie można zamknąć się z Kościołem w zakrystii, trzeba z nim wyjść do ludzi.
>>> Kuba. Wakacyjny odpoczynek i ewangelizacja [MISYJNE DROGI]
Podejrzewam, że wiele mówi to o stylu duszpasterstwa. Misjonarz na Kubie po prostu wstaje z kanapy. Ma w ogóle czas, żeby na niej przysiąść?
– W mojej parafii jest sześć wspólnot – kościół parafialny i pięć dojazdów. Do wszystkich tych miejsc muszę dotrzeć, bo ludzie sami nie przyjadą. Po prostu nie mają jak. Jestem jedynym człowiekiem w parafii, który ma samochód. Jeśli gdzieś szykujemy większe spotkanie, to trzeba ludziom zapewnić transport, zamówić, opłacić go. Ale ludzi się szuka i potrzebuje. Co jakiś czas robimy tak zwaną misję, czyli chodzimy od domu do domu. Zapraszamy dzieci, młodych, trochę starszych, żeby jakoś ich aktywizować w naszej wspólnocie. Organizujemy dla nich zajęcia. Czasem zostają na dłużej, czasem odchodzą. W tym wszystkim dużą rolę odgrywają świeccy – ostatnio w taką akcję zaangażowało się około 70 osób. Wychodzimy też z propozycją dla chorych, choć w czasie pandemii nie jest to łatwe.
Trzeba mierzyć się z tym, co przekształciła pandemia.
– Brakuje wszystkiego – od sprzętu takiego jak strzykawki czy igły, po antybiotyki i inne leki – nawet te podstawowe, przeciwbólowe czy witaminy. Miejscowe przychodnie nie dają rady leczyć ludzi. Sytuacja jest rzeczywiście dramatyczna, bo odsłania też problemy systemu opieki zdrowotnej, ostatecznie skonstruowanego wadliwie. Dla przykładu: mama jednej z moich parafianek trzeciego dnia po ciężkiej operacji została odesłana do domu, z wpisem do karty „niemożliwość dalszego leczenia” – brakowało kroplówek czy nawet tabletek przeciwbólowych. Oddałem jej ostatnie, które sam miałem.
>>> Misjonarz na Kubie: zaczynamy walkę o przetrwanie
Ma ksiądz na Kubie swoją rodzinę? Pytam o parafian, o ludzi stamtąd.
– W Polsce księża najczęściej żyją na plebaniach, do których zagląda się bardzo rzadko. Spotykają się z ludźmi na mszy, podczas kolędy. Zdarza się, że parafianie czasem nawet nie wiedzą, jak nazywa się ich proboszcz. Ale proboszcz w Polsce jest w stanie sobie spokojnie poradzić bez większego wsparcia ludzi. I tu chyba wychodzi największa różnica między Kościołem w Polsce, a tym na Kubie. Na misjach nie ma takiej możliwości. Ja bym, dosłownie, z głodu umarł, gdyby nie moi parafianie. Tutaj rodzinność, ten żywy kontakt – to coś na „dzień dobry”. Pamiętam, że już zaraz po przyjeździe otrzymałem dużo spontanicznych gestów serdeczności. Od jednej z kobiet dostałem banana, inna przyniosła kremowe ciastko. Na Boże Narodzenie dali mi mydło i dwie baterie. Kiedy zostałem proboszczem przyszła do mnie pewna pani, która zapytała, czy zgodzę się, żeby została moją kubańską mamą. Tak też się do niej zwracałem. Później gotowała dla mnie posiłki, a z czasem zobowiązała mnie nawet, żebym nie wyjeżdżał z Kuby, dopóki jej nie pochowam. I tak też się stało – zmarła w październiku minionego roku. Dzisiaj przychodzi do mnie młodzież, która prosi, żebym został ich tatą. Mam też swojego brata, siostrę… Kubańczycy mają wielką potrzebę nazywania relacji, im nie wystarczy być czyimś znajomym, oni chcę konkretniej, bliżej… Kiedy zachorowałem, to pół parafii przyszło żeby sprawdzić, jak się czuję. A kiedy wróciłem z kliniki, to czekał na mnie gorący rosół i pozostała połowa parafian. Bycie rodziną, we właściwym tego słowa znaczeniu, jest dla nich czymś naturalnym. Bez tych więzów, bez ich przyjaźni – mógłbym nie tylko sobie nie poradzić. Bez nich zginąłbym. Może brzmi to dość dramatycznie, ale tak to właśnie czuję.
Wybrane dla Ciebie
Czytałeś? Wesprzyj nas!
Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!
Zobacz także |
Wasze komentarze |