Fot. Archiwum prywatne Anny Ralko

Wyjazd do Rwandy pokazał mi, że niczego mi w życiu nie brakuje [ROZMOWA]

Wyjazd na misje dla Anny Ralko był czymś wręcz niewyobrażalnym dopóki… nie zdecydowała się wyjechać do Rwandy. Przez trzy miesiące pracowała jako pielęgniarka w ośrodku dla dzieci niewidomych i niedowidzących w Kibeho. O swoich wrażeniach z tego miejsca opowiedziała w rozmowie z Karoliną Binek.

Karolina Binek (misyjne.pl): Od dawna myślałaś o wyjeździe misyjnym?

Anna Ralko: Przyznam, że była to dość spontaniczna decyzja. To nie było tak, że ja od zawsze myślałam o misjach i że z tyłu głowy miałam przez całe życie takie marzenie. To wyszło bardzo nagle. Skończyłam studia, miałam trochę więcej swobody i właściwie nic poza pracą nie trzymało mnie w miejscu, w którym mieszkam, czyli we Wrocławiu. Pewnego dnia wujek podesłał mi wpis na Facebooku Fundacji „Redemptoris Missio” z Poznania, w którym była informacja o tym, że jest poszukiwana pielęgniarka na wyjazd do Rwandy. Mam wrażenie, że wujek potraktował to trochę pół żartem, pół serio. A ja z kolei, gdy poczytałam, że jest to wyjazd  do Afryki i na dłuższy czas, pomyślałam, że w ogóle nie ma takiej opcji. Ale przez kilka dni ten pomysł nie dawał mi spokoju. Zaczęłam rozważać plusy i minusy takiego wyjazdu. Doszłam do wniosku, że szczególnie nic mnie nie trzyma we Wrocławiu i że właściwie mogłabym wyjechać na dłuższy okres. Skontaktowałam się więc z tą fundacją i stwierdziłam, że jeśli będą jakieś przeciwskazania, na przykład mój język nie będzie na wystarczającym poziomie, by porozumiewać się z miejscową ludnością, to jednak będzie znaczyło, że ten wyjazd nie jest dla mnie. Ale wszystko się udało. Choć właściwie żyłam w wielkim zaskoczeniu do końca – aż do momentu wyjazdu do Afryki.

W jaki sposób wcześniej postrzegałaś wyjazdy misyjne? To było dla Ciebie coś niewyobrażalnego?

– Dokładnie tak. Zawsze myślałam, że inni jeżdżą, ale ja się nie nadaję. Wychodziłam z założenia, że to są wyjazdy, do których trzeba się bardzo długo przygotowywać, że trzeba poczuć tego ducha misyjnego, że z tą myślą o misjach chodzi się dłużej, że się ją rozważa, że trzeba się temu wyjazdowi w zupełności poświęcić. Podziwiałam wszystkich, którzy zdecydowali się na misje, ale cały czas sądziłam, że to zdecydowanie nie jest dla mnie.

Fot. Archiwum prywatne Anny Ralko

Jak wyglądały w takim razie Twoje przygotowania do wyjazdu?

– Miałam dość krótki czas, żeby się przygotować. Współpraca z Fundacją nie była do końca pewna, bo decyzje zapadały na przełomie listopada i grudnia, później były jeszcze święta Bożego Narodzenia. A ja miałam też określony deadline. Mogłam wyjechać od połowy stycznia do połowy kwietnia. W grudniu byłam już więc zestresowana i poddenerwowana. Obawiałam się, że nie zdążę wykonać wszystkich szczepień, których – jak się okazało – było bardzo dużo. Nie miałam też paszportu i musiałam go wyrobić. Próbowałam się zorientować, co powinnam ze sobą zabrać na miejsce i robiłam zakupy medyczne. Dojeżdżałam do Fundacji do Poznania. Musiałam poprosić w pracy o urlop bezpłatny i te wszelkie formalności spędzały mi sen z powiek. Nie wiedziałam, czego się spodziewać po przyjeździe na miejsce. I za każdym razem, mimo że miałam nawet checklistę ze wszystkim do przygotowania, bałam się, że o czymś zapomnę. Na szczęście wszystko się udało.

>>> Misjonarka pracująca w Moskwie: ludzie przychodząc do kościoła szukali tam światła [ROZMOWA]

Jak to było zostawić wszystko tutaj w Polsce na trzy miesiące? To dla Ciebie trudna decyzja?

– Właściwie to nie. Całe przygotowania bardzo wypełniały moje myśli, więc nie do końca skupiałam się na tym, że zostawiam w Polsce jakąś część swojego życia. Jednocześnie wiedziałam, co muszę poświęcić, ale do momentu wyjazdu nawet tego nie odczuwałam. Tym bardziej, że miałam wsparcie rodziny i przyjaciół. Dopiero na miejscu, gdy wszystko było dla mnie nowe i nie mogłam do końca dzielić się wszystkimi wrażeniami, a było ich ogromnie dużo, zaczęłam czuć tęsknotę i zrozumiałam, że jakaś część mnie została w Polsce.

Jak zostałaś przyjęta po przyjeździe na misje? Jak wyglądał tam Twój pierwszy dzień?

– Odebrano mnie już z lotniska. Byłam bardzo szczęśliwa, że udało się dolecieć. A jednocześnie też zmęczona. Na miejscu jednak bardzo się mną zaopiekowano. Wszyscy byli dla mnie otwarci i życzliwi. Nie czułam się w żaden sposób zagubiona. Potrzebowałam natomiast trochę czasu, żeby mój organizm się zaaklimatyzował. Gdy znalazłam się na terenie ośrodka, to poznałam dzieci. Ale na początku były do mnie nieufne. Nie wiedziałam, jak do nich podchodzić. Nie znałam ich imion, a było ich dwieście. Momentami pojawiała się we mnie bezradność. Czułam, że jestem sama i że odpowiedzialność za nich jest po mojej stronie. Ale z każdym dniem coraz bardziej się oswajałam. Siostry pomagały mi cały czas. Mogłam się z nimi konsultować w razie wątpliwości. Wiedziałam, że mam się do kogo zwrócić. I mimo moich licznych obaw, że coś pójdzie nie tak, wszystko było w porządku. Pomogło mi również bardzo to, że siostry wyznaczyły mi obowiązki i że mogłam sobie rozplanować poszczególne dni pracy.

Fot. Archiwum prywatne Anny Ralko

Jak wyglądał tam Twój dzień?

– W sumie te dni były bardzo podobne do siebie. W pewnym momencie zauważyłam nawet, jakby się zlewały. Tym bardziej, że pogoda tam była cały czas taka sama. Praktycznie ciągle świeciło słońce i tylko momentami padało. Zaczynałam dzień około godziny szóstej rano, ponieważ podjęłam się jeszcze wyprowadzania na dwór pieska sióstr. Później, o siódmej, zaczynałam dyżur w moim gabinecie. Dzieci, które były chore i przeziębione, przychodziły do mnie przed lekcjami. Bo zaczynały lekcje o godzinie ósmej. Jeśli się gorzej czuły, to wracały do internatu. Następnie nadchodził czas przerwy, a w porze obiadowej znów byłam do dyspozycji dzieci. I gdy kończyły lekcje, to też dyżurowałam. Poza tym trzy razy w tygodniu prowadziłam zajęcia taneczne dla dziewczynek. Siostry chciały, żeby dziewczynki miały możliwość ruchu. Chłopcy grali zawsze w piłkę nożną. Natomiast dziewczynki nie bardzo miały co robić. I ciągle byłam pod telefonem, bo zdarzało się, że ktoś zasłabł w szkole. A wieczorem, przed snem dzieci, robiłam obchód po internatach. Bo jeśli ktoś przyjmował antybiotyk albo leki na stałe, to starałam się przypilnować, żeby je wziął.

Fot. Archiwum prywatne Anny Ralko

>>> Mateusz Gołas OMI: Kościół w Belgii łączy Polaków [PODKAST]

Jakie są tamtejsze dzieci? Bardzo różnią się od dzieci w Polsce?

– Dzieci mają tam bardzo dobre poczucie rytmu i dobry słuch. Kiedy chodziłam na zajęcia taneczne, to byłam zachwycona, jak dziewczynki czuły muzykę, były otwarte same z siebie i tańczyły bez jakiegokolwiek skrępowania. I choć te dzieci mają wady wzroku, są niedowidzące albo w ogóle niewidome, to potrafią nawet grać w piłkę nożną i znajdują sobie szereg zabaw, nawet nie mając do tego sprzętu. Czasami na przykład dziewczynki robiły sobie torebki z liści bananowca albo rysowały coś kredą na chodniku i bawiłam się razem z nimi, bo mi też sprawiało to dużą radość. Poza tym dzieci były bardzo ciekawe świata. Zadawały mi dużo pytań, chciały wiedzieć, jak jest w Polsce, jaką ja mam rodzinę. Dotykały moją skórę i głaskały mnie. Dla mnie było to urocze i wręcz niesamowite. Poza tym te dzieci są bardzo wdzięczne i miały w sobie pełno energii. A z czasem, gdy poznawałam ich historie rodzinne, to było dla mnie przerażające, że mają za sobą tak trudną przeszłość, a mimo to są radosne.

Wspominasz o przeszłości. A co z przyszłością tych dzieci? Czy jest szansa, że będą miały szczęśliwe życie?

– Trudno stwierdzić. W Rwandzie dzieci niewidome i słabowidzące raczej nie mają zbyt dobrych perspektyw na przyszłość. Niektóre zostały zatrudnione przez siostry w szkole, w której pracowałam. Plusem jest to, że ta szkoła na pewno nauczy dzieci wyjścia do świata i umiejętności społecznych. To jest bardzo dużo. Bo osoby niewidome i słabowidzące są w Rwandzie marginesem społecznym i często są uznawane za nieprzydatne. Myślę więc, że tym, że poszły do szkoły i się uczą, mogą pokazać innym, że są w stanie coś osiągnąć. Osiągają bardzo dobre wyniki na egzaminach. A co będzie z nimi później? Nie wiadomo. Natomiast w Rwandzie popularnym zajęciem jest pieczenie w domach różnych pączków lub czegoś z wołowiną i później jest to sprzedawane. To jedna z niewielu możliwości dla tych dzieci.

Fot. Archiwum prywatne Anny Ralko

Która historia z pobytu w Rwandzie najbardziej zapadła Ci w pamięć i była dla Ciebie poruszająca?

– Jednego wieczoru spędzałam czas z chłopakami. Rozmawialiśmy między innymi o jedzeniu i powiedzieli, że są głodni. Odpowiedziałam, że przecież dostali już kolację, na co oni odparli, że i tak chcieliby coś jeszcze zjeść. Poszłam więc do kuchni, bo sama nie zjadłam całego swojego posiłku. Został z niego jeszcze jeden ziemniak i trochę warzyw, a tych chłopców było czterech. Stwierdzili jednak, że to nie jest dla nich żaden problem i że się podzielą. Podałam im go w ręce, bo nawet nie miałam żadnego talerzyka. Zanim go zjedli, to się przeżegnali. Dla mnie był to niezwykle poruszający moment, który jednocześnie bardzo mną wstrząsnął, bo trudno patrzy się na tamtejsze warunki i na biedę.

Jak wyglądają warunki medyczne w Rwandzie? Rzeczywiście musiałaś wziąć dużo rzeczy z Polski?

– Tak. Fundacja „Redemptoris Missio” zaopatrzyła mnie dość dobrze. Właściwie całą walizkę miałam zapełnioną opatrunkami, maściami oraz płynami do dezynfekcji. Patrząc jednak na wyposażenie, które zobaczyłam na miejscu, to byłam załamana. Poza tym miałam swoją prywatną apteczkę z lekami, które udostępniałam nie tylko dzieciom, ale też siostrom, które również były wtedy przeziębione. Dodatkowo moi znajomi w trakcie mojego pobytu w Rwandzie zorganizowali zrzutkę i wysłali do mnie paczkę z lekami. Było to dla mnie pomocne, tym bardziej, że po miesiącu pobytu już wiedziałam, co jest mi potrzebne. Mimo to często mi czegoś brakowało. Na przykład, gdy była podbramkowa sytuacja i chłopak rozciął sobie wargę podczas gry w piłkę nożną i zaczął mocno z niej krwawić, to trudno było mi temu szybko zaradzić. Czasami czułam się bezradna. Przyjechałam tam z misją, że wszystkich uratuję i uleczę, a później zderzyłam się z rzeczywistością, gdy okazało się, że właściwie nie mam czym ich tam leczyć.

>>> Magdalena Koszyk: w „The Voice of Poland” też dzieliłam się swoim świadectwem [ROZMOWA]

Co Tobie dał ten wyjazd? Jak popatrzysz na siebie sprzed wyjazdu i po wyjeździe, to widzisz jakieś różnice?

– Tak. Wcześniej byłam świadoma tego, ile mam i ile posiadam. Ale dopiero na wyjeździe zwróciłam na to bardziej uwagę i dotarło do mnie, że niczego mi w życiu nie brakuje. Gdy po powrocie weszłam do swojego mieszkania i zobaczyłam, ile mam rodzajów herbat, to pomyślałam, jak wiele rzeczy jest mi niepotrzebnych, bo w Rwandzie bez tego wszystkiego też czułam się szczęśliwa. Dotarło do mnie, że można żyć prosto w ubogich warunkach i się z tego cieszyć. I że my wcale nie potrzebujemy tak wielu rzeczy, które wydają nam się niezbędne do życia, do bycia kimś spełnionym. Mam nadzieję, że te wszystkie przemyślenia zostaną ze mną na dłużej, że nie zapomnę po miesiącu o tym, czego doświadczyłam w Rwandzie i że nie będę żyła dalej jakimiś swoimi wyobrażeniami, czego to ja jeszcze nie potrzebuję i czego to jeszcze mi nie brakuje. Poza tym nauczyłam się większego dystansu do moich problemów. O wielu z nich przed wyjazdem myślałam w kontekście katastrofy i dramatów, a po powrocie zrozumiałam, że moje problemy są niczym w porównaniu do tych, które mają mieszkańcy Afryki.

Galeria (7 zdjęć)
Czytałeś? Wesprzyj nas!

Działamy także dzięki Waszej pomocy. Wesprzyj działalność ewangelizacyjną naszej redakcji!

Zobacz także
Wasze komentarze